Nie rozumiem, dlaczego szefowie czują taką potrzebę nadmiernego kontrolowania swoich pracowników. Przecież to niedorzeczne, żeby rozliczać człowieka z każdej godziny przesiedzianej w biurze!
Mój szef ma obsesję na punkcie kontroli
W czasach, gdy praktycznie wszyscy szefowie wprowadzili na stałe pracę zdalną bądź hybrydową, mój pracodawca pozostawał daleko w tyle. Nadal czuł potrzebę, aby każdy pracownik na każdym stanowisku pracował w modelu stuprocentowo stacjonarnym. Dla mnie (i właściwie dla wszystkich w firmie) był to ogromny minus tej pracy. Oczywiście, może nie na tyle duży, żeby ją rzucać. Płacili całkiem godnie, a i ludzie byli w porządku.
Nikt nie ukrywał jednak, że siedzenie ośmiu godzin w pracy każdego dnia, z zerową elastycznością, niezależnie od tego, czy ma się co robić, czy też nie, było dla wszystkich bardzo uciążliwe. Szefostwo pozostawało jednak głuche na życzenia pracowników. Tak naprawdę to nie wiem, co sobie wyobrażali? Że jeśli spędzimy jeden czy dwa dni w domu, to przestaniemy pracować? Przecież efekty obijania się bardzo szybko można zaobserwować.
Ja pracowałam kreatywnie. Wyjątkowo ciężko było mi więc wypracować codziennie osiem godzin w tych samych godzinach. Bywało, że nie miałam kompletnie weny i już o piętnastej wiedziałam, że nic więcej tego dnia nie zrobię. W normalnych warunkach zajęłabym się czymś innym albo zwyczajnie poszła do domu, ale pracodawca rozliczał nas z każdej minuty spędzonej w biurze. Z każdej!
Pod koniec miesiąca każdy otrzymywał raport dotyczący godzin, w których wchodzimy i o których wychodzimy z budynku. Każdą tzw. „niedominutę” trzeba było nadrabiać.
– Co ty opowiadasz? – dziwiła się moja przyjaciółka. – Z jakich czasów oni się urwali? To podbijanie kart w zegarze to jakaś praktyka rodem z fabryk sprzed co najmniej kilkudziesięciu lat!
To była przesada
Trudno było się z nią nie zgodzić. Po pewnym czasie zaczęłam więc nieco obchodzić zwyczaje panujące w mojej pracy. Część czasu, który musiałam wysiedzieć bezsensownie przy biurku, poświęcałam więc na swoje własne sprawy. Robiłam zakupy online, płaciłam rachunki czy odpowiadałam na maile od znajomych. Absolutnie nie widziałam w tym niczego złego, bo przecież nie przesiadywałam całego dnia w internetowych sklepach czy na czatach.
Robiłam to w momencie, kiedy czułam, że muszę zrobić sobie jakąś przerwę albo ewentualnie przedłużałam sobie lunch o pięć czy dziesięć minut, żeby dokończyć rozmowę z koleżanką czy też poprzeglądać memy. Umówmy się, każdy to robi. Nikt przecież nie pracuje przez sto procent swojego czasu spędzonego w biurze!
W którymś momencie do naszej firmowej ekipy dołączyła Marysia – ambitna doktorantka jeszcze przed trzydziestką. Z początku jej nadgorliwość nie robiła na nas wrażenia, wielu nowych pracowników chciało wyrobić sobie dobrą opinię na początku pracy. Z czasem zauważyliśmy jednak, że to, co u większości byłoby przejściową fazą, u Marysi było po prostu stałą cechą charakteru. Nasza sympatia do nowej koleżanki szybko wyparowywała, gdy po raz kolejny zgłaszała się do zrobienia czegoś – mimo że miała już kalendarz wypełniony innymi zajęciami.
Ze wszystkich sił starała się udowodnić szefom, że jest niezastąpiona i znacznie bardziej pracowita niż reszta zespołu. Nie przepadałam za takimi osobami: uważałam je za lizusów, którzy idą po trupach do celu. Idea „gry zespołowej” była im zdecydowanie obca.
Marysia nie była może materiałem na koleżankę, ale nie widziałam w niej konkurencji. Wiedziałam, że dobrze sprawdzam się w swojej pracy, a moi przełożeni są ze mnie zadowoleni. Miałam na koncie kilka solidnych projektów, które poprowadziłam od początku do końca. Moja pozycja w firmie była więc dość mocna. A przynajmniej tak mi się wydawało...
Czego ona ode mnie chce?
Któregoś dnia zauważyłam, że Marysia coraz częściej kręci się koło mojego biurka i na chwilę przy nim przystaje – mimo że sama pracowała w zupełnie innej części piętra.
– Coś potrzebujesz? – zapytałam uprzejmie.
– Nie, nie... Widzę, że masz sporo wolnego czasu, skoro wjeżdżają letnie wyprzedaże – zachichotała.
– A tak, tak... – odpowiedziałam roztargniona. – Mam chwilkę przerwy od pracy, dla oczyszczenia umysłu...
– Rozumiem... – mruknęła, choć w jej oku błysnęło coś nieprzyjemnego.
W myślach szybko zganiłam się za to, że w ogóle czułam potrzebę wytłumaczenia się przed nią. Była ode mnie o dobre dziesięć lat młodsza i miała nieporównywalnie mniejsze doświadczenie. Mam wyjaśniać jakiejś smarkuli to, że spędzam dziesięć minut w sieciowym sklepie z ciuchami? No bez przesady.
Po jakimś czasie do regularnych „oględzin” mojego miejsca pracy dołączyły niby „zabawne” komentarze, którymi Marysia raczyła mnie w towarzystwie reszty zespołu.
– Co tak szybko ten obiad zjadłaś? Nie było nic ciekawego na Zalando? – chichotała niby niewinnie, ale ja wyczuwałam w jej głosie skrywaną złośliwość.
– Mam dużo pracy, wracam do biurka – odpowiadałam wtedy zdawkowo, chociaż wszystko się we mnie gotowało.
Bardzo nie podobało mi się zachowanie koleżanki, ale z natury nie byłam konfliktową osobą. W domu żaliłam się mężowi, że jakaś smarkula próbuje mnie pouczać, ale w pracy nie podjęłam żadnych kroków. Teraz wiem, że powinnam była...
Wezwano mnie na dywanik!
Jakiś miesiąc później otrzymałam wezwanie na spotkanie z szefem całego działu. Byłam zdziwiona, bo nasz kontakt był dość sporadyczny i ograniczał się do przyjęć świątecznych i wyjazdów integracyjnych. Nie pracowaliśmy ze sobą bezpośrednio. To moja przełożona raportowała do szefa działu i to z nią pracowałam codziennie.
– Cześć Jacek, słyszałam, że chcesz mnie widzieć... – zaczęłam tuż po przekroczeniu progu gabinetu szefa.
– O, Agnieszka, tak, dobrze, że jesteś – powiedział to dość oschle i chłodno.
Nie znałam go od tej strony: z reguły był bardzo uprzejmy i ciepły.
– Musimy poważnie porozmawiać. Słuchaj, otrzymałem informację od anonimowego członka zespołu, że regularnie wykorzystujesz służbowy sprzęt i godziny pracy do załatwiania prywatnych spraw. Zakupy, planowanie wycieczek, przeglądanie portali plotkarskich... Wydawało mi się, że tego typu sprawy nie mają prawa bytu w czasie, w którym przebywasz w biurze – wycedził nieprzyjemnie.
– Ja... Tak, zdarza mi się na kilka minut zajrzeć na jakiś portal, ale to w ramach przewietrzenia sobie głowy... Przecież wszystko kończę na czas, dobrze wywiązuję się ze swoich obowiązków – zaczęłam się gorączkowo tłumaczyć.
– Agnieszko, zasady są jasne: prywata w domu, praca w pracy. Nie tolerujemy nawet „zaglądania na kilka minut”. Widzisz, ludzie obserwują, a potem naśladują, bo skoro tobie mogłoby się upiec, to im może też. I w którymś momencie zespół staje się rozproszony i brakuje mu motywacji. Agnieszko, tym razem nie będę wyciągał żadnych konsekwencji, ale chcę, żebyś wiedziała, że to było pierwsze i ostatnie ostrzeżenie – zakończył swoje przemówienie Jacek.
– Oczywiście, rozumiem... – odparłam spokojnie, chociaż do oczu cisnęły mi się już powoli łzy.
Pospiesznie opuściłam gabinet szefa i pobiegłam do łazienki, gdzie zupełnie się rozkleiłam. „Jak można w ten sposób traktować ludzi! Niech spojrzy na moje wyniki, na moje doświadczenie! Przecież to mówi samo za siebie! Naprawdę, pięć minut na portalu plotkarskim w trakcie picia kawy to grzech śmiertelny?”, myślałam, a w mojej klatce piersiowej pojawił się nieprzyjemny ucisk. Anonimowy członek zespołu! Dobre sobie! Przecież to jasne, skąd miał takie informacje... Od Maryśki!
Postanowiłam się z nią rozmówić. Szybko ogarnęłam się po tym krótkim załamaniu i popędziłam w stronę kuchni, gdzie przeważnie bywała o tej porze. Na szczęście była w niej sama.
– Cześć Marysiu. Chciałam ci tylko powiedzieć, że zrobiłaś sobie w tej firmie wroga, którego nie opłaca się wyprowadzać z równowagi. Chcesz grać w ten sposób? Nie ma sprawy. Wytypowałaś mnie, bo myślałaś, że jestem najbardziej uległa i potulnie dam się łajać za nic? To się pomyliłaś. Miej się na baczności – wysyczałam, po czym odwróciłam się na pięcie i wyszłam z kuchni.
Zamykając drzwi, zerknęłam na twarz Marysi. Była cała purpurowa. Ze wstydu? Z gniewu? Nie wiem. Ale wiem, że nie pozwolę, aby jakaś niepokorna smarkula podkopała pozycję, na którą pracowałam latami!
Czytaj także:
„Chciałam, by mąż kupił mi kalendarz adwentowy, ale pomylił go z małżeńskim. Myślał, że chcę się starać o dziecko”
„Jestem panią domu, gotuję, sprzątam i uczę 4 swoich dzieci. To moje powołanie. Koleżanki mówią, że mąż mnie wyzyskuje”
„Byłem profesjonalistą w swoim zawodzie, ale zacząłem wątpić w swoje powołanie. To może spotkać każdego”