Wraz z dziećmi mamy wszystko, lecz koleżanki nie mogą się nadziwić, że wolę piec szarlotki, niż pracować jako psycholog. Uważają, że jestem ofiarą patriarchatu, choć daleko mi do nieszczęśliwej. Cieszę się, że mogę wykorzystać swoje wykształcenie do budowania lepszej przyszłości dla moich dzieci i męża!
Nie chciałam kariery, wolałam dom
Studiowałam psychologię na znanym uniwersytecie i liczyłam na to, że odnajdę tam ludzi pełnych życiowej mądrości. Koleżanki z roku uważały się jednak za wyzwolone panie własnego umysłu. Uznawały zarówno małżeństwo, jak i macierzyństwo za konstrukty zniewalające kobiety.
– Życie ma się tylko jedno. Poświęcenie go innej istocie sprawia, że do niczego już nie dążysz. Ciąża to czysty patriarchat. – wysłuchiwałam.
– Powiedziałabyś to samo swojej mamie? Bez urazy, pytam z ciekawości.
– Nikt jej nie kazał mnie rodzić. Nie prosiłam się na ten świat. – odpowiedziała dumnie jedna z koleżanek.
„Taaa” – pomyślałam sobie. „Uciśnione, wiecznie narzekające panie psycholożki, które nie cieszą się z tego, że w ogóle żyją”. Nie odzywałam się, kiedy wszystkie koleżanki zaczęły szukać praktyk lub otwierać własne gabinety. Wolałam nie mówić im, że kiełkuje we mnie myśl odrzucająca budowanie własnej marki. Im bardziej skarżyły się na kobiecy los, tym bardziej sama chciałam przekonać się, że tradycyjne role płciowe mogą przynosić wiele szczęścia. Utwierdził mnie w tym Andrzej, chłopak, który został później moim mężem.
– Nie będziesz niczyją służącą. Wychowywanie dzieci i gotowanie to też praca. Ja zadbam o nasze finanse i budowę domu, żebyśmy mogli na wszystko sobie pozwolić. – mówił starszy o 10 lat Andrzej, spadkobierca doskonale prosperującej firmy budowlanej.
Niedługo później wzięliśmy ślub, a ja zaszłam w ciążę z Amelką. Od początku czułam, że bycie matką jest moim powołaniem. Odczuwałam szczęście, gdy mogłam upiec dla męża ciasto i wyprasować mu koszulę do pracy, widząc jego wdzięczność i dozgonny szacunek. Sama zaś oglądałam, jak mąż stawia wraz ze swoją ekipą piękny dom, przez co rosło zaś we mnie pożądanie.
– Zostaw, skarbie, ja to zrobię. Nie musisz się przemęczać, od czegoś jestem w tym domu! – mówił, gdy siłował się z podwieszanym sufitem czy szlifował blaty.
Ja kobieca, on męski: jedność doskonała.
Mój mąż nie opróżnia nawet zmywarki, ale mnie to wcale nie martwi. Amelka uczyła mnie pokory i spokoju, radość zaś rosła z każdym kamieniem milowym w rozwoju małej. Szybko zdecydowaliśmy się na więcej dzieci. Kiedy na świecie pojawił się Grześ, a potem Paulinka, czułam się doskonale. Macierzyństwo dawało mi szczęście, a dobrze zarabiający mąż sprawdzał się świetnie w roli opiekuna, dopełniającego moją delikatność.
– Skarbie, wyjedź do SPA, a ja załatwię całodobową opiekunkę. – zaproponował, widząc, że ciągłe zmienianie pieluch daje mi się we znaki.
– Dziękuję, kochanie! – odparłam z wdzięcznością.
– Tak bardzo doceniam to, co dla nas robisz. Kocham twoje jedzenie, twój wysiłek, twój charakter. Jesteś najwspanialszą żoną i matką. – ciągle schlebiał mi mąż
– Wiem, że czasem masz ochotę pomóc, ale mi jest dobrze tak, jak jest. Wolę móc spędzić z tobą wieczór przy lampce wina, niż czekać, aż ogarniesz naczynia i wstawisz pranie. Mogę przecież zrobić to wszystko, zanim wrócisz z pracy!
Korzystałam więc z przywilejów klasy wyższej średniej. Nie brakowało mi nigdy pieniędzy na drogie sprzęty kuchenne, wysokiej jakości ubrania i wizyty u kosmetyczek. Zakupy dostarczał mi kilka razy w tygodniu ekologiczny rolnik, a ja nie martwiłam się tym, że znowu poplamiłam sosem jedwabną koszulę. Wszystko mogłam wymienić: zepsute zabawki, rozbity przez Grzesia tablet, złamany przy gotowaniu paznokieć... Mąż dbał o mój dobrostan i wygląd, nie żałując mi dostępu do pieniędzy z konta.
Dzieciom zapewnialiśmy również najlepszą edukację, stale rozwijając ich predyspozycje. Kiedy Amelka i Grześ uczyli się tańca oraz książkowych ruchów od mistrza szachowego, ja wywieszałam pranie, pozwalając Paulince sobie pomagać. Mały Staś, którego urodziłam najpóźniej, biegał po domu wolno, dotykając i smakując wszystkiego, na co miał ochotę. Chciałam, by mógł rozwijać te umiejętności, które akurat go interesują i poznawać świat na własnych zasadach. Nauczyła mnie tego najlepsza trenerka Montessori.
Moje dzieci uczą się w domu i nie sądzę, że przysparza mi to obowiązków.
Choć Amelka zaliczyła pierwszą klasę w normalnym trybie nauczania, zauważyłam, że nauka w prywatnej szkole mocno ją stopuje. Nauczycielki wściekały się, kiedy ta próbowała imponować klasie umiejętnością czytania czy dodawaniem prostych ułamków. Czy to jej wina, że prześcigała w nauce inne dzieci i odczuwała nudę?
Nauką dzieci zajmuję się sama
Szybko zadecydowałam więc o przeniesieniu córki na edukację domową. Zajmuję się nią sama, bo uważam, że jako psycholog świetnie radzę sobie z czytaniem emocji dziecka i dostosowywaniem planu zajęć pod jego charakter. Z komisją egzaminacyjną widzimy się tylko przy okazji zaliczania podstawy programowej z danych klas.
Na edukację domową przeszedł od razu też Grześ, nie zdążył więc zaznać wątpliwych uroków szkolnej edukacji. Wątpię jednak, by ucieszył się z tego, że musi kopać piłkę, podczas gdy woli trenować balet.
– Przecież twoje dzieci nie będą mieć normalnych kontaktów z rówieśnikami! – kłóciła się koleżanka.
– Będą, bo zaprzyjaźnią się z tym, kto im się spodoba. Uważasz, że zmuszanie dzieci do przebywania w grupie tych samych osób przez wiele lat wpłynie na nie lepiej? Co, jeśli się z kimś nie polubią? – tłumaczyłam cierpliwie, jednak bez większych efektów.
Mój plan dnia jest napięty, ale nie uważam, by edukacja domowa przysparzała mi problemów. Zauważyłam, że kiedy dzieci nie mają stałego harmonogramu zajęć, chętniej uczą się tego, co akurat je interesuje, a ja mam więcej czasu dla siebie. Problemu nie stanowi również czytelnictwo, bo wolę pobieżnie przerobić z dziećmi lekturę i pozwolić im zagłębiać się w ulubione powieści przygodowe.
Moje dzieci są grzeczne, dobrze wychowane i chętne do nauki. Nie czują presji i osiągają doskonałe wyniki na egzaminach. Nie mam nic przeciwko temu, by Grześ uczył się na podłodze z muzyką w słuchawkach, jeśli pomaga mu to osiągnąć skupienie. Nie przeszkadza mi też Amelka przeskakująca co pięć minut pomiędzy nauką historii i angielskiego, skoro wyniki są zadowalające, a taki sposób nauki na nią działa. Dwójka najmłodszych dzieci również zacznie niedługo nauczanie domowe, a ja czuję, że odejmuję tym samym stresu i obowiązków zarówno im, jak i sobie.
Bycie gospodynią domową urąga kobiecie
Za czasów studenckich wspierałam wszystkie swoje przyjaciółki, chodząc z nimi na marsze kobiet i wysłuchując ich, gdy ówcześni partnerzy traktowali je niesprawiedliwie. Zdenerwowało mnie jednak to, że choć ja nie wtrącałam się nadto do ich życia, one próbują wejść w moje z butami.
– Łucja, tak nie da się żyć! Na twoim miejscu wzięłabym rozwód i podzieliłabym prawa do opieki nad dziećmi. Weź dwójkę.
– Ale mnie żyje się świetnie. I nie opuszczę swoich dzieci, nigdy, przenigdy!
– Tak, świetnie... Pierzesz Andrzejowi brudne gacie i podgrzewasz dwudaniowy obiadek, a ten pajac siada przed telewizorem.
– Nie obrażaj mojego męża! Sama nie oczekuję jego pomocy. On przynosi do domu pieniądze, a mnie stać na wszystko. Paulinka chodzi na konie i zajęcia plastyczne, Grześ na balet, Amelka jest szachistką i uczy się nurkowania. Najmłodszy Staś ma cztery lata, a umie już czytać i składać proste zdania po angielsku.
– Gdzie w tym wszystkim jesteś ty?
– Jestem gospodynią domową, bo tak dzielimy obowiązki. Ty spełniasz się zawodowo, ja spełniam się w roli szczęśliwej żony i matki.
– Właśnie dlatego nie planuję nigdy być żoną! Gdzieś mam poniżanie mnie przez społeczeństwo i własnego męża! Żebyś nawet nie mogła posłać dzieci do szkoły... – koleżanka wręcz kipiała ze złości.
– Uważam, że nauka domowa zdejmuje ze mnie obowiązki związane z walką z nieudolnym szkolnictwem i klasowymi awanturami. To dla mnie mniej pracy, a nie więcej! – mówię zadowolona, czując ciepło wynikające z posiadania wspaniałej rodziny.
Czuję satysfakcję, wiedząc, że koleżanki wyżywają się na mnie, bo nie mają ani miłości, ani pieniędzy na koncie. Nie potrafię ich jednak nienawidzić, bo nie skończyłam psychologii po to, by patrzeć na ludzi jednowymiarowo, tak, jak robią to one.
Dzięki temu, że potrafię spojrzeć na ludzi z wielu perspektyw, moje dzieci odnoszą sukcesy i świetnie odnajdują się w towarzystwie. Słucham i obserwuje, zamiast oceniać. Mój syn chce występować w balecie, a córka kierować się logiką i zmysłem szachisty? Nic mi do tego: zarówno moje dzieci, jak i ja, zaliczają się do grona ludzi, którzy odnaleźli swoją drogę.
Czytaj także:
„Moje wesele było pokazem kiczu i obciachu. Sprośne zabawy i obsceniczne komentarze to jedyne co zapamiętam z tego dnia”
„Rodzicom kradłem drogocenne pamiątki, a żonie biżuterię. Sprzedałbym rodzinę, by móc dalej grać w kasynie”
„Burmistrz miał drugą twarz, o której nie wiedzieliśmy. Niektórych dziwiło, że jego żona nosi długie rękawy latem”