Wampiry energetyczne nie istnieją! Jako lekarz i człowiek nauki wiem to na pewno. Ale w głębi duszy rodzi się we mnie ostatnio sporo wątpliwości. A wszystko zaczęło się od wizyty u pana Olgierda. To nie jest zwykły staruszek!
Myślałem, że to zwykły pacjent
Jestem lekarzem rodzinnym i niejedno już widziałem, ale ten pacjent od początku budził we mnie mieszane uczucia. Pan Olgierd, jak na swoje lata, był całkiem krzepkim staruszkiem. Odwiedzał mnie regularnie, czy miał ku temu powód, czy nie. Wielu starszych pacjentów tak robi, wierząc, że dbają w ten sposób o swoje zdrowie. W rzeczywistości przyciąga ich co innego. Od lekarza dostają to, co powinni dać im bliscy: chwilę zainteresowania i rozmowy.
Jestem bardzo skrupulatny, więc pan Olgierd oprócz obowiązkowej pogawędki, mógł liczyć na pełną diagnostykę. Wszystko było z nim w porządku, dopóki się nie przeziębił. Odwiedziłem go w domu.
– Pan doktor ma złote ręce, od razu mi lepiej – chrypiał, kiedy go badałem.
Nie wyglądał dobrze, paskudna wirusówka całkiem go rozłożyła. Przepisałem lekarstwa i przykazałem ciepło się trzymać i oszczędzać.
– Nic mi nie będzie, panie doktorze, skrzypię, ale to nieważne – panu Olgierdowi nie brakowało optymizmu. – Niech pan wierzy, ja już tak mam. Padłem, to i powstanę, zawsze tak jest. Niedługo przyjdzie wnuk, kupi co trzeba w aptece i następnym razem to ja pana odwiedzę w gabinecie.
„Oby tak było” – pomyślałem, patrząc z troską na rozgorączkowanego, kaszlącego staruszka. Kilka dni później zobaczyłem go rześkiego, jakby nigdy nie chorował.
– A nie mówiłem? – przywitał mnie. – Najlepiej robią mi wizyty wnuka. Porozmawia człowiek z młodym, to i siły w stare członki wstępują.
Wyglądał jak żywa ilustracja wyświechtanego lekarskiego dowcipu o wampirach energetycznych. Oczywiście, jesteśmy ludźmi nauki i żaden doktor nie wierzy w istnienie złodziei energii życiowej. Suchar krąży jednak w środowisku od dawna, pewnie dlatego, że bywamy świadkami niewytłumaczalnych ozdrowień lub, jak w przypadku pana Olgierda, nagłego powrotu sił, sugerującego raczej małą transfuzję na boku niż cokolwiek innego.
– A wnuk zdrowy? – spytałem, idąc za tokiem myśli.
– A jakże, dziękuję za pamięć – rozpromienił się pan Olgierd. – Antek to wspaniały chłopak, rzadko go widuję, bo ciągle zajęty, ale teraz musiał przy mnie swojego ojca zastąpić. Zachorował, nieborak.
– Kto? Pański syn? – pogubiłem się w koligacjach.
– Zdrowia to on nigdy nie miał, we mnie się nie wrodził, raczej w żonę nieboszczkę – ciągnął pan Olgierd, rozsiewając blask niezwykłej w jego wieku żywotności.
Czułem się dziwnie w jego obecności
Mnie z kolei nawiedziło niemiłe uczucie, jakby ktoś zapuścił macki do wnętrza organizmu.
– Mam dziś mnóstwo pacjentów – próbowałem pożegnać pana Olgierda.
Jakoś niepewnie poczułem się w jego towarzystwie. Żonę pochował, syna wykończył, zabiera się za wnuka i jeszcze próbuje po doktora sięgnąć.
Jasne, że naprawdę tak nie myślałem, ale jak się ma do czynienia z nierozpoznanym wrogiem, lepiej być ostrożnym. Po wizycie staruszka czułem się zmęczony i przybity, a mógłbym się założyć, że on wprost kipiał energią.
Potrzebowałem konsultacji. W tym celu umówiłem się z kolegą na piwo.
– A wiesz, że to ciekawe – Jacek się ucieszył. – Czekaj, nie śmiej się. Mamy okazję zbadać ten przypadek, a ty posłużysz za królika doświadczalnego. Zrób morfologię krwi, a po kilku wizytach Olgierda, ponownie się przebadaj. Porównamy, czy zaszły zmiany.
– Dziękuję bardzo, sam się przebadaj – odmówiłem stanowczo. – Nie będę robił szopki, jestem poważnym człowiekiem.
– Nie, to nie – obraził się doktor Jacek.
Wyrzucał mi, że go nie posłuchałem, gdy wezwałem go do siebie z wizytą lekarską.
– Zasłabłem, pierwszy raz w życiu – opowiadałem Jackowi. – Zaraz po tym, jak przyjąłem Olgierda. Zobaczyłem mroczki przed oczami i rymnąłem jak długi. Masz pojęcie, jakiej sensacji narobiłem w przychodni? Szewc bez butów chodzi.
– A lekarze umierają młodo – dokończył Jacek. – Szczególnie ci bez reszty oddani swoim pacjentom. Trzeba coś zachować dla siebie, drogi kolego, chronić się przed krwiopijcami.
– Energopijcami – poprawiłem z bladym uśmiechem.
– Jak zwał, tak zwał. A jak tam wnuk Olgierda? Jeszcze chodzi o własnych siłach?
– Nie żartuj, to naprawdę tajemnicza sprawa. Chłopak złamał nogę.
– To miał szczęście, nie będzie musiał chodzić z transfuzjami do dziadka – wyszczerzył zęby Jacek.
– Czekaj, to nie wszystko. Nastąpiły komplikacje, wdało się zapalenie żyły i młody został hospitalizowany.
– Ała – skrzywił się kolega. – Wychodzi na to, że z całej rodziny zdrowy jest tylko dziadek Olgierd. Reszta nie ma szczęścia. Czy to nie dziwne? Ja bym na jego widok chował się pod biurko.
– Strasznie jesteś dowcipny – obruszyłem się. – Ciekawe, co naprawdę zrobiłbyś na moim miejscu.
– Oddałbym go innemu lekarzowi – Jacek strzelił pomysłem. – Nie pracuje w przychodni ktoś, kogo nie lubisz? A poważnie mówiąc, to facetowi nic nie jest, byłby idealnym pacjentem dla stażysty.
Ten argument do mnie przemówił.
Posłuchałem rady kolegi
Gdy tylko wróciłem do pracy, poprosiłem koleżankę o podmianę pacjentów. Doktor Irmina z chęcią zrobiła mi przysługę i Olgierd zniknął z mojego grafiku przyjęć. Nie był z tego powodu zadowolony, nachodził recepcjonistki, czyhał na mnie na korytarzu, próbując znów się wkręcić do grona pacjentów. Z początku byłem nieubłagany, ale z czasem serce mi zmiękło, tym bardziej że doktor Irmina nie narzekała na zdrowie.
„Biedny staruszek, źle go potraktowałem” – myślałem, patrząc na siedzącego w poczekalni Olgierda. Jakoś ostatnio przygasł, zgarbił się, postarzał. Zaniechał nawet namawiania mnie na zmianę decyzji. Wyglądał, jakby nic już go nie interesowało.
„Uważasz się za lekarza z powołania, a uwierzyłeś w gusła” – wyrzucałem sobie. Ciągle czułem obawę przed starszym panem, a mimo to zacząłem się nad nim litować i rozważać przywrócenie go na listę pacjentów. Zanim jednak ulegnę żądaniom Olgierda, postanowiłem porozmawiać z doktor Irminą.
– Pan Olgierd? Często umawia wizytę, regularnie się bada – skrupulatnie wyliczała koleżanka po fachu.
– Nie zauważyłaś czegoś niepokojącego? – spróbowałem z innej beczki. – Nie wpływa na ciebie negatywnie?
– Na mnie nic i nikt nie wpływa – zaznaczyła dobitnie Irmina. – To ja wpływam, jeśli pacjenci lekceważą moje zalecenia.
Wyglądała tak, że chętnie uwierzyłem w jej słowa. Przy takiej kobiecie pan Olgierd nie miał żadnych szans. Dałaby mu po łapach i kazała oddać to, co zagrabił. Z czasem obawa przed starszym panem osłabła. Omijałem go szerokim łukiem, przemykając przez poczekalnię, żeby mnie przypadkiem nie zaczepił, ale któregoś dnia uległem impulsowi i zatrzymałem się przy nim.
– Jak zdrowie, panie Olgierdzie? – spytałem życzliwie.
– Lata lecą panie doktorze, to już nie to, co dawniej, ale nie narzekam – ożywił się staruszek. – U doktor Irminy teraz się leczę, ale to pan doktor na pewno wie – spojrzał na mnie krzywo, świadom mojej roli w tej sprawie. – Pani doktor mówi, że wszystko gra, ale czuję, o, tutaj, że nie jest tak jak kiedyś – Olgierd przyłożył rękę nieco poniżej serca.
Ten gest znów mnie zaalarmował. Staruszek wskazywał na splot słoneczny, uznawany za centrum energetyczne człowieka. Olgierdowi brakowało doładowania, bo Irmina nie dawała się osaczyć. Czy on zdawał sobie sprawę z tego, że pasożytuje na życzliwych mu ludziach?
– A co u wnuka? – byłem ciekaw, czy młody człowiek dobrze się czuje.
– Szkoda gadać, w ojca się wdał – machnął ręką pan Olgierd. – Najpierw długo był w szpitalu, teraz wyjechał do sanatorium. Zobaczę się z nim, dopiero jak wróci.
Ostatnie zdanie zabrzmiało jak groźba. Odechciało mi się rozmowy ze staruszkiem, tym bardziej że nagle zdrętwiała mi noga. Pewnie zbyt długo stałem. Pożegnałem Olgierda i umknąłem do gabinetu, dopóki mogłem jeszcze chodzić.
– Tak miło się rozmawiało, pan doktor zawsze dobrze na mnie działał – wołał za mną wdzięczny pacjent.
Wyglądał lepiej niż przed chwilą. Wyprostował się, uśmiechnął, w oku mu błysnęło, jakby ktoś podłączył go do prądu. Oczywiście, mógł być to efekt psychologiczny, rozmowa z życzliwym człowiekiem zawsze dobrze robi, ale miałem wątpliwości. Z moją nogą działo się coś dziwnego.
„Znów mnie wyssał” – pomyślałem, masując kończynę. Drętwota powoli ustępowała. „Nigdy więcej nie będę zadawał się z Olgierdem” – przyrzekłem sobie. Wampiry energetyczne może i nie istnieją, ale nagromadziło się zbyt dużo zbiegów okoliczności, żebym mógł je zlekceważyć. W końcu wszyscy znamy ludzi, z którymi nie chcemy się zadawać. Dopisałem Olgierda do tego grona.
Czytaj także:
„Udawał stęsknionego tatusia, ale zależało mu tylko na zemście. Nie mógł się pogodzić z tym, że żona od niego uciekła”
„Ukochany myślał, że jestem z nim tylko dla jego wypchanego portfela. Sprawdzał nawet, czy nie mam długów”
„Raz w życiu zostawiłam męża z dziećmi i ruszyłam do sanatorium. Pożałowałam tego, gdy dostałam wezwanie do szkoły”