Do tej pory myślałam, że takie historie zdarzają się tylko w kinie. No może jeszcze w Warszawie czy innym dużym mieście, bo tam to wiadomo – ludzie inaczej i szybciej żyją… Nigdy bym jednak nie przypuszczała, że taka historia przydarzy się właśnie mnie i to tutaj, w tym naszym sennym miasteczku!
A wszystko zaczęło się od tego, że nie mogłam znaleźć pracy.
Długo nie mogłam znaleźć pracy…
Skończyłam technikum ekonomiczne. Marzyłam, że zaczepię się najpierw w jakimś biurze rachunkowym w większym mieście, nauczę się liczyć, a potem spróbuję otworzyć własną firmę. Jednym słowem, nie myślałam, że w wieku dwudziestu trzech lat nadal będę siedziała rodzicom na głowie.
Kiedy skończyłam szkołę, ekonomistek takich jak ja, bez konkretnych umiejętności, było na pęczki! Próbowałam znaleźć pracę, wybrałam się nawet do większego miasta i zostawiłam kilka „cefałek”, jak teraz modnie nazywają życiorysy, ale nikt na nie nie odpowiedział.
– Gdybyś choć studium jakieś miała, to co innego – powiedziała mi raz szczerze koleżanka, która pracowała w niewielkiej firmie.
– No a studia to już w ogóle…
Ba, studia, tylko skąd wziąć na nie pieniądze. Moi rodzice prowadzą gospodarstwo, ja im trochę pomagam, mam jeszcze młodszego brata… Wiadomo, nigdy w domu się nie przelewało i to raczej na mnie rodzinka liczyła, że jak pokończę szkoły, to trochę grosza do domu przyniosę.
Szukałam pracy już cztery miesiące i powoli zaczęłam tracić nadzieję. Tak sobie nawet myślałam, że jak tak dalej pójdzie, to po prostu przyjdzie mi iść w ślady moich koleżanek, rzucić w kąt marzenia i zacząć pracę w jakimś większym supermarkecie na kasie. Pieniądz z tego niewielki, ale przynajmniej pewny, zawsze coś tam do domowego budżetu będę się mogła dołożyć… I w takim to właśnie niewesołym nastroju, spotkałam moją koleżankę, Magdę.
Chodziłyśmy razem do podstawówki, potem nasze drogi się rozeszły. Z tego co słyszałam, Magda znalazła pracę w jakiejś firmie dwadzieścia kilometrów stąd, założyła rodzinę, do rodziców wpadała od wielkiego dzwonu. Zawsze lubiła się ubrać i wyglądała jak z żurnala. Tym razem też była tak odpicowana, że ledwie ją poznałam.
– Hej, to na pewno ty, Magda? – zagadnęłam wesoło, choć wcale nie było mi do śmiechu.
– A co to musi robić matka dwójki dzieci, żeby tak wyglądać? – dodałam, ledwie kryjąc zazdrość.
– Hania, kopę lat! – Magda nie kryła zdumienia, ale i radości – A, nic szczególnego – odpowiedziała też na moje pytanie. – Po prostu sporo pracuję…
– A ja właśnie za pracą się rozglądam, ale ciągle nic. Moje kwalifikacje nikomu nie pasują
– zwierzyłam się odruchowo.
Magda przyjrzała mi się uważniej.
– A co konkretnie umiesz? Biuro poprowadzisz? – zapytała.
– Nigdy tego nie robiłam… – zawahałam się, ale ciekawość była silniejsza, więc dodałam
– Ale pewnie bym się błyskawicznie nauczyła! Wiesz, ciągle słyszę, że szybko się uczę! A co, miałabyś coś na oku? – tym razem to ja przyjrzałam się Magdzie bacznie.
– U mnie w firmie … to znaczy w firmie, w której pracuję… asystentka właśnie poszła na macierzyński i rozglądamy się za kimś konkretnym… nadałabyś się nam. I zarobić tam można, tak trochę wiesz, na boku – dodała po chwili wahania. – O, tu masz telefon wprost do prezesa. Powołaj się na mnie, wiesz, zawsze z polecenia to inaczej patrzą, i powiedz, że ty na to stanowisko asystentki…
Nie wiedziałam, jak dziękować dawnej koleżance
A tym bardziej byłam Magdzie wdzięczna, gdy po kilku minutach rozmowy usłyszałam od samego prezesa, że mam przyjść w poniedziałek do firmy, „to się rozmówimy”.
W poniedziałek ubrałam się bardzo starannie – wiadomo, pierwsze wrażenie to połowa sukcesu. Prezes, miły pan pod czterdziestkę, wcale na mnie jednak nie patrzył – interesowały go tylko moje umiejętności organizacyjne. Widać było, że w firmie panuje spory nieporządek, zresztą wcale tego nie ukrywał:
– Nie mogłem się już doczekać, aż kogoś znajdziemy na miejsce Majki – przyznał w pewnym momencie – wie pani, tu byłoby naprawdę co robić, nawet gdybym zatrudnił trzy osoby na to stanowisko, a co dopiero jedną… – westchnął. – No, ale mam nadzieję, że sobie pani poradzi.
– Na pewno! – zapewniłam go z entuzjazmem. Nie mogłam doczekać się swojego pierwszego dnia pracy, tym bardziej że pensja, jaką prezes mi zaproponował, też była atrakcyjna. Jakoś zapomniałam wtedy o słowach Magdy i dorabianiu „na boku”. Ani mi to było w głowie…
Wszystko wyglądało aż nazbyt pięknie. Wprawdzie już wtedy, pierwszego dnia, zwróciłam uwagę, że dziewczyny, z którymi miałam dzielić biuro, nie wyglądają specjalnie sympatycznie
i patrzą na mnie z pewną ironią, poszeptując do siebie po kątach, ale nie zamierzałam się tym przejmować. Wiedziałam, jak to jest – na nowego zawsze patrzy się nieufnie.
„Po kilku dniach przekonają się, jaka ze mnie równa i pracowita laska, i wejdę do ich grona” – pomyślałam sobie nawet.
Firma zajmowała się transportem elementów wyposażenia mieszkań w różnych regionach Polski. Miałam pilnować, żeby kierowcy rozliczali się na czas z pobranego towaru, wydawać faktury, zbierać utarg, jeśli jakiś klient decydował się płacić gotówką bezpośrednio w sklepie, i rozliczać się bezpośrednio z kierownikiem. Łatwizna. Tak wtedy myślałam. Jak bardzo się myliłam, miałam przekonać się już pierwszego dnia, kiedy pojawiłam się w biurze.
Do dziesiątej wszystko szło normalnie
Przyjechał jakiś kierowca, pokwitowałam towar, potem zjawiła się klientka płacąca za części, które odebrała kilka dni wcześniej… było łatwiej, niż myślałam. Przez chwilę pracowała ze mną sympatyczna dziewczyna, Marta, która sprawdzała, czy na pewno wywiązuję się dobrze z powierzonych mi zadań, ale kiedy przekonała się, że rzeczywiście dobrze daję sobie radę, wróciła spokojnie do swoich zajęć. Dopiero po południu zajrzała do mnie ponownie.
– Hej, ile masz gotówki w kasie? – zagadnęła jakby nigdy nic.
Przejrzałam pobieżnie utarg. Zrobiła się z tego całkiem spora sumka, w końcu aż trzech klientów płaciło dziś za większe partie towaru.
– No, trochę jest – odpowiedziałam pokrętnie, bo przecież prezes kilka razy uczulał mnie, żeby z gotówki rozliczać się tylko z nim.
– Wezmę sobie dwie stówy, okej? – powiedziała Marta i … zaczęła sięgać do kasy! Do kasy, za którą ja byłam odpowiedzialna!
Spojrzałam na nią kompletnie zszokowana:
– Jak to: wezmę sobie? Prezes mówił…
– Chyba nie będziesz się przejmować „dziaduniem” – Marta wybuchnęła ironicznym śmiechem. – On się nigdy nie doliczy, ile tu jest gotówki, mówię ci! Sto razy sprawdzone! Jak chcesz sobie dorobić, to jakieś dwie, trzy stówy na tydzień możesz sobie brać bez żadnych konsekwencji…
– Nie, raczej nie skorzystam – wyjąkałam. Nigdy nikomu nic nie ukradłam, a ta pannica tutaj proponuje mi, żebym „dorabiała” do pensji, wyciągając pieniądze szefowi?! „A może to jakiś test?” – przeszło mi przez myśl i nabrałam odwagi:
– Sorry, ale nici z „pożyczania” sobie kasy szefa. To ja jestem za nią odpowiedzialna. – powiedziałam, starając się, żeby mój głos brzmiał chłodno i zdecydowanie.
Marta najwyraźniej nie spodziewała się takiej odpowiedzi, bo nagle zmieniła swój do tej pory sympatyczny ton:
– Żebyś czasem tego nie żałowała, laleczko – syknęła. – My tu nie lubimy nadgorliwców.
Nie zamierzałam przejmować się jej słowami, ale zaczęłam się trochę niepokoić. Okazało się, że miałam powody.
Tym bardziej że kolejne dni pokazały, iż „wyskok” Marty wcale nie był jednorazowy! Pracownicy w tej firmie po prostu jawnie i bezczelnie okłamywali i okradali swojego szefa. A jemu do głowy by nie przyszło kontrolować pracowników. Chyba dostałby zawału, gdyby się zorientował, co ten „sprawdzony personel” wyrabiał!
Na porządku dziennym było wystawianie „lewych” faktur krewnym i znajomym, wynoszenie z budynku wszystkiego, co się dało – od spinaczy po papier toaletowy, naciąganie rachunków za benzynę, przedstawianie fałszywych dowodów przejechanych kilometrów i rachunków za telefon… jednym słowem, pracowałam z oszustami i złodziejami!
Atmosfera wokół mnie gęstniała
Na początku starałam się po prostu nie brać w tym udziału.Kiedy ktoś zwracał się do mnie o wystawienie faktury, prosiłam o dowód zakupu.
Oczywiście, moja postawa nie mogła podobać się współpracownikom. Szczególnie dziewczyny z mojego pokoju przyzwyczajone do „premii” wyciąganych z kasy szefa nie mogły pogodzić się z utratą dodatkowych dochodów. Początkowo usiłowały namówić mnie, bym też podkradała drobne kwoty. Kiedy jednak zdecydowanie odmówiłam, przeszły do ataku:
– Nie wiem, kim ty jesteś dla szefa, że tak dbasz o jego interesy, ale ostrzegam cię, że jak nie dasz nam żyć, nie masz tu czego dłużej szukać – warknęła pewnego dnia jedna z koleżanek, Ewelina, kiedy złapałam ją, jak usiłowała wynieść z firmy półroczny zapas środków czystości.
Oczywiście nie przejęłam się jej słowami. Po prostu robiłam swoje. Nie doceniłam jednak pomysłowości nieuczciwych dziewczyn. Pewnego dnia zostałam wezwana do szefa:
– Pani Haniu – jąkał się, cały czerwony. – Nie wiem jak to pani powiedzieć… ale dotarła do mnie taka informacja… naprawdę nie wiem, jak to ująć, nie chciałbym, aby pani poczuła się urażona…
– Ależ proszę powiedzieć – starałam się go ośmielić. – Czyżby nie był pan zadowolony z mojej pracy?
– Ależ skąd, pani Haniu, ja jestem… bardzo zadowolony… tylko widzi pani, ja jestem żonaty.
– I…? – zrobiłam zdumioną minę. Prawdę mówiąc, nigdy nie zastanawiałam się nad stanem cywilnym swojego pracodawcy! – Co to ma wspólnego z moją pracą?
– Widzi pani, to jest małe miasto… Chciałbym, żeby pani mnie dobrze zrozumiała… ludzie gadają… jednym słowem, dotarły do mnie słuchy, że pani marzy… myśli… o tym, żebyśmy byli nie tylko, hm… współpracownikami…
– Słucham?! – wydawało mi się, że się przesłyszałam. – Ja o tym marzę?! Co to za bzdury?! – byłam tak wstrząśnięta, że zupełnie się nie hamowałam.
– A może prezes chce mnie zwolnić i szuka pretekstu?!
– Ależ skąd, nie, pani Haniu, ja naprawdę jestem bardzo zadowolony z pani pracy – mój szef chyba odzyskał trochę animuszu, zobaczywszy, że nie podkochuję się w nim skrycie. – Tylko wie pani… ludzie… ale cieszę się, słysząc, że to nieprawda.
Nie wydawał się do końca przekonany, ale chyba ulżyło mu, że możemy już zakończyć tę rozmowę. Mnie wprost przeciwnie. Czułam, jak napędza mnie adrenalina. Wiedziałam doskonale, kto stał za tą historią! Od razu pobiegłam do pokoju:
– Co wy za bzdur nagadałyście o mnie szefowi?! – warknęłam do Marty, bo to na nią natknęłam się pierwszą.
– O, widzę, że już zdążyliście to sobie wyjaśnić – moja współpracowniczka uśmiechnęła się złośliwie. – Dobre, co? Niby nic, a plotka się rozchodzi…A teraz posłuchaj uważnie, panno porządnicka… – Marta nachyliła się nade mną i rozejrzała czy nikt nas nie podsłuchuje.
– Dość mamy twojego wtrącania się w nasze sprawy. Więc ostrzegam cię po raz ostatni – jeśli nie przestaniesz utrudniać nam życia, źle skończysz. Myślisz, że dla mnie to jest problem podrzucić ci lewą kasę do biurka? Jak myślisz, co szef na to powie?
Oniemiałam. Po tej akcji wiedziałam już, że Marta i pozostali pracownicy nie żartują – jestem im solą w oku i zrobią wszystko, żeby mnie stąd wygryźć! A mnie tak bardzo zależy na tej pracy!
Wiem, co powinnam zrobić – iść do szefa i wszystko mu powiedzieć. Ba, ale to tylko tak ładnie brzmi… Zdaję sobie sprawę, że moi współpracownicy wszystkiego się wyprą.
I jeszcze tak przedstawią sytuację, że wyjdzie na to, że to ja… okradam firmę! Czy warto się na to narażać? Tyle czasu szukałam pracy… Co ja mam robić?! Czy naprawdę nie mam innego wyjścia, jak dalej przymykać oczy na ich nieuczciwość i poddać się tylko dlatego, że ich jest cała grupa, a ja jestem… sama jedna?!
Czytaj także: „Nie rozumiałam, że dziecko mogło zrobić coś tak okrutnego. Musiałam interweniować za każdą cenę”
„Po pierwszym dniu pracy nauczyciela chciałem iść na emeryturę. Na samą myśl, że będę musiał wrócić, robiło mi się słabo”
„Przyłapałam brata w jednoznacznej sytuacji. Nie mogłam uwierzyć w to, z kim się wychowywałam”