Wszyscy mi współczuli, kiedy bił mnie mąż alkoholik, przepijał nasze oszczędności i moją pensję, wynosił z domu co cenniejsze przedmioty, żeby wymienić je na wódkę. Podrzucali chleb czy mleko, jeśli brakowało mi do pierwszego, sprzedawali na kreskę warzywa dla dzieci, oddawali nabyte od męża przedmioty, dorzucając coś od siebie.
Sąsiedzi bardzo mnie wspierali
Dawali zapewne w dobrej wierze, nie zdając sobie sprawy z tego, jak wiele kosztują mnie ich gesty dobrej woli. Jak pogłębiają moje upokorzenie, poczucie życiowej porażki z powodu źle dokonanego wyboru. Ale kobiety w takiej sytuacji jak moja, z trójką małych dzieci i z nędzą wyzierającą z każdej z czterech ścian walącej się rudery, nie mówią „nie”. Nie ignorują wyciągniętej do nich dłoni, choćby brzydziły się siebie za swoją bezradność.
Latami przyjmowałam więc wszelkie formy pomocy. Grzecznie dziękując, obiecując coś zmienić, spłacić w jakiejś mglistej przyszłości zaciągnięty dług. W zamian znosiłam zakłopotane spojrzenia, uśmiechy tuszujące skrępowanie. No bo jak powiedzieć zahukanej biedaczce, że jej los nigdy się nie odmieni? Że zawsze już ona i jej dzieci będą żyć z piętnem popełnionego przez nią błędu?
Graliśmy zatem w tę grę z mieszkańcami mojej okolicy przez długie dwanaście lat. W tym czasie dzieci zdążyły podrosnąć, a moje ciało pokryć się bliznami. Gralibyśmy w tę grę nadal, gdyby nie pożar.
Pożar zabrał mi synów
Obudziłam się w środku nocy, krztusząc się od dymu. „Dzieci!” – pomyślałam, zanim poderwałam się z łóżka. Wybiegłam z pokoju tak jak stałam, w cieniutkiej koszuli nocnej, ale drogę do pokoju synów odciął mi ogień.
– Zwarcie instalacji elektrycznej. Nie miała pani szans, może gdyby mąż pomógł… – orzekli później strażacy.
– Nieee! Sławek! Tomek! Chłopcy, obudźcie się! Pomocy! Stefan! Stefan! Twoje dzieci płoną! – wołałam, okładając jednocześnie ściany i podłogę zerwaną z wieszaka kurtką.
Wrzeszczałam pomimo bólu i płomieni liżących moje dłonie i stopy, drapiącego, wszechobecnego dymu, piekielnej temperatury, od której topiło się wszystko dookoła. Niczym oszalałe z rozpaczy zwierzę próbowałam przekrzyczeć i zdusić płomienie, ale byłam słabsza od żywiołu. W którymś momencie usłyszałam niewyraźne wołanie starszego syna:
– Mamo!
– Tomek! Tomeczku, Tomasz… – zamarłam z jego imieniem na ustach, kiedy w głębi domu, na wysokości pokoju chłopców runął strop.
Gotowa byłam rzucić się w ogień i pewnie spłonęłabym razem z nimi, gdyby mąż nie zaczął ciągnąć mnie do drzwi.
– Januszek! – wyrwało mi się, kiedy już wróciłam do żywych, na zewnątrz.
Wtedy przypomniałam sobie o najmłodszym synku, śpiącym w łóżeczku w naszym pokoju.
– Trzymam go – wykaszlał Stefan. – Trzymam, spokojnie, żyje…
Potem ludzie mówili: „Dobrze, że zostało ci chociaż jedno dziecko, masz dla kogo żyć i na nim powinnaś się skupić”. Jakby to jedno kruche życie mogło konkurować z tamtymi, ukoić ból i wyrzuty sumienia.
Nawet nie pamiętałam, kto wezwał straż, ani w jakim momencie pogotowie zabrało nas do szpitala. Musieli podać mi silne leki uspokajające, żeby wyciągnąć z moich zakleszczonych przerażeniem ramion najmłodszego synka.
Następnego dnia całą naszą trójkę wypisali do domu, ale do tego prawdziwego długo jeszcze nie pozwolili nam wrócić. Długo też zwlekali z okazaniem mi ciał synów. Twierdzili, że poradzą sobie sami z pomocą testów DNA, a ja powinnam zapamiętać ich żywych. Tyle że nie chciałam i nie umiałam poprzestać jedynie na wspomnieniach. Zobaczyłam więc ich cierpienie i serce pękło mi po raz drugi.
W pierwszych dniach po tragedii ludzie bardzo nas wspierali. Jeden z sąsiadów przyjął nas do siebie i pozwolił mieszkać tak długo, jak będziemy tego potrzebowali. Zaryzykował, przygarniając alkoholika i jego rodzinę, ale nie musiał się martwić. Czasem trzeba sięgnąć samego dna, żeby się odbić, i tak też stało się z moim mężem. Nie deklarując nikomu niczego, przestał pić i znalazł zajęcie u jednego z przedsiębiorców poruszonych losem pogorzelców.
W domu sąsiada dostaliśmy ciepły kąt i duże łóżko. Resztę podarowali nam okoliczni mieszkańcy. Całe dnie znosili ubrania dla naszej trójki, jedzenie i najpotrzebniejsze rzeczy, a kiedy puściły przymrozki, za namową sołtysa oraz młodego księdza postanowili pomóc nam wrócić na swoje.
Chcę powiedzieć jasno, że nie prosiliśmy o nowy dom, choć nie zamierzaliśmy nie wiem ile siedzieć kątem u sąsiada, ale ten bezinteresowny gest dobrej woli wzruszył nas oboje.
Wioska pomogła nam odbudować dom
Zaangażowaliśmy się w budowę, spędzaliśmy na niej każdą wolną chwilę i robiliśmy wszystko na równi z fachowcami. Nauczyłam się mieszać zaprawę, robić wylewki, stawiać mury i równać ściany. Januszka podrzucałam rodzicom lub rodzeństwu i bez względu na porę dnia pędziłam na plac budowy.
Nosiłam ciężkie pustaki, podawałam dachówki, układałam belki stropowe i wstawiałam nowe okna. Podobnie zachowywał się mąż. Przez kolejne pół roku żyliśmy niczym dwa roboty odcięte od uczuć, skupione na pracy i bezmyślnym trwaniu.
Nie dyskutowaliśmy z wynajętym architektem o projekcie domu. Potulnie dostosowaliśmy się do pomysłów jego i kierownika budowy, nie analizując, czy stawiają nam willę czy zwyczajny dom. Nie zdziwiliśmy się nawet, kiedy jakiś młody absolwent czegoś tam zaczął projektować nam ogród i drewnianą bramę wjazdową. Tylko przez chwilę przebiegło mi przez myśl, po co to wszystko, skoro i tak nikt już nie urządzi grilla na tym podwórku?
– To dla państwa synka – odpowiedział, jakby czytał w moich myślach.
„Synka?” – zdziwiłam się. Nasze dziecko było małe, a przyszłość nieznana i tak bolesna, że nawet oczami wyobraźni nie widziałam na tym podwórku siebie.
Każdego dnia dziękowałam ludziom za ich poświęcenie i pracę, ale do głowy mi nie przyszło, że według wielu z nich właśnie się bogacę. Póki jeszcze trwała żałoba, a dom nie nabrał realnych kształtów, doświadczaliśmy wyłącznie serdeczności. Kiedy jednak zza ogrodzenia wyjechała ostatnia ciężarówka, a na podwórku stanął dziennikarz z lokalnej telewizji, w naszym miasteczku rozpętało się piekło.
Naprawdę zazdrościli mi tragedii?
Nieważne, co powiedziałam przed kamerami, jak bardzo byłam wzruszona tym, co dostałam, ludzie i tak wiedzieli swoje. Zobaczyli piękny, nowoczesny dom z gustownymi okiennicami, wypielęgnowanym ogrodem i tą przeklętą bramą rzucającą się w oczy na kilometr. Nagle, z dnia na dzień, staliśmy się bogaczami, nierobami, patologią, której szczęście za nic spadło z nieba.
– Popatrz pan, spalili ruderę, a dostali taką willę – usłyszałam kiedyś na ulicy.
Zaniemówiłam z wrażenia, że można być tak niesprawiedliwym, przeliczać życie dzieci na cegły.
Zszokowana uciekłam do domu, choć powinnam była powiedzieć tej kobiecie, co o niej myślę. Wtedy jednak sądziłam jeszcze, że jest odosobniona w swoich poglądach, bo pozostali mieszkańcy stoją za nami murem. Wkrótce jednak przekonałam się, jak bardzo się myliłam.
Złośliwe uwagi stały się naszym chlebem powszednim. Ludzie nie mogli znieść dosłownie wszystkiego, co wiązało się z nami – mojego uśmiechu na twarzy, radosnego gaworzenia Januszka, niepijącego męża sowicie rzucającego banknoty na tacę…
A najbardziej chyba drażniły ich ta brama i ogród ledwie za nią widoczny. Zaczęli wypisywać na bramie świństwa, podrzucać do ogrodu martwe zwierzęta, śmieci i potłuczone butelki. Na nic zdały się prośby sołtysa i księdza o zatrzymanie fali nienawiści.
Nawet przyjęcie w naszym ogrodzie, wymyślone przez nich, jeszcze bardziej rozsierdziło ludzi. Kto to słyszał urządzać w Polsce jakieś przyjęcia? Przyszło może z pięć najbliższych nam osób, rodzina i sąsiad, który użyczał nam swojego domu.
– Aleście się dorobili – powiedział tylko i nawet nie podał mężowi ręki na pożegnanie.
Nie rozumiem tych ludzi, oddałabym wszystko, każdy metr kwadratowy naszego nowego „szczęścia” za tamtą ruderę i moich synków. Za to, żeby jeszcze raz móc ich przytulić.
Usłyszeć, jak wołają mamo, jak opowiadają jeden przez drugiego o tym, co zdarzyło się w szkole. Wystroić ich na osiemnastkę, urządzić im wesela i bawić ich dzieci… Ale już nigdy tego wszystkiego nie zrobię i nie wiem, co począć dalej. Ja przetrwam, mąż też wytrzyma, ale synek? Jak wytłumaczyć dziecku tę bezinteresowną zawiść ludzi?
Czytaj także:
„Uratowałem z pożaru kobietę z dzieckiem i dostałem olśnienia. Ta tragedia sprawiła, że zyskałem nowe życie i rodzinę”
„Mąż zginął w pożarze. Po tym zdarzeniu mój 8-letni syn z obsesją w oczach i fascynacją podpalał co się da”
„Nie widziałyśmy się 10 lat. Gdy umówiłyśmy się na spotkanie, doszło do tragedii. Pamela zginęła w pożarze”