„W poprzednim życiu popełniłem zbrodnię, za którą teraz muszę płacić. Nawet jako dziecko pokutowałem za zabójstwo”

mężczyzna, który dokonał strasznej zbrodni w poprzednim życiu fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed
„Jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwało, to to, że Hanię zabiłem w poprzednim życiu. Oznaczałoby to, że reinkarnacja istnieje i ma się na tyle dobrze, by odbijać mi się czkawką wyrzutów sumienia po upływie trzech pokoleń!”
/ 08.09.2021 11:00
mężczyzna, który dokonał strasznej zbrodni w poprzednim życiu fot. Adobe Stock, TheVisualsYouNeed

Nigdy nikomu nie opowiedziałem o tych snach. A przecież prześladowały mnie od wczesnego dzieciństwa! Były zbyt straszne, okrutne, realistyczne w swojej brutalności. I kompletnie nie pasowały do mojej spokojnej, spolegliwej natury! Właściwie liczba mnoga jest tu niepotrzebna. To zawsze był jeden sen. Stałem z pistoletem w ręku w jakimś mieszkaniu, przez okno którego widać było dwie strzeliste wieże jakiegoś kościoła. W kącie pokoju spoczywało ciało mężczyzny, którego właśnie zastrzeliłem. Wokół jego głowy rozlewała się kałuża krwi. Nie to jednak było najstraszniejsze.

Prawdziwą grozą przepełniało mnie po przebudzeniu wspomnienie klęczącej przede mną, około dwudziestoletniej kobiety, błagającej, żebym jej nie zabijał. Była ładna, nawet bardzo. Skądś ją znałem i lubiłem. Miała piwne oczy, pięknie wygięte w łuk brwi, wysokie czoło i kręcone, gęste, kruczoczarne włosy.

Za każdym razem, kiedy śni mi się ten koszmar, czuję, że bardzo, ale to bardzo nie chcę jej zabijać

A mimo to strzelam. „Muszę to zrobić Haniu, przepraszam” – mówię, naciskając spust. A ja budzę się z płaczem. Bałem się tych snów, gdy byłem dzieckiem. Zastanawiałem wielokrotnie, czy oznaczają jakąś chorobę umysłową? Może w głębi duszy jestem zwyrodnialcem? Mordercą? Nie mogłem tego zaakceptować, bo przecież na jawie byłem dobrym i grzecznym chłopcem. Nie wdawałem się w bójki, nie grałem nawet w piłkę, zawsze miałem odrobione lekcje. Owszem, zdarzały mi się chwile buntu, ale zawsze – zanim naprawdę wybuchłem – hamował mnie lęk przed konsekwencjami. Jakby jakaś siła tłumiła moje emocje, nakładając na nie niewidzialną, ale szczelną czapę!

Później podrosłem i wytłumaczyłem sobie, że te sny to nie moja wina. Wstydziłem się ich jednak bardzo, zwłaszcza że wciąż miałem irracjonalne poczucie, że ten z pistoletem to ja. Więc milczałem. Zresztą, znajomi, rodzina i przyjaciele nie uwierzyliby chyba, gdybym opowiedział im o tym śnie. Wszyscy mieli mnie za dobrotliwego poczciwinę, który by muchy nie skrzywdził. Jak komuś takiemu może się śnić, że morduje? Cóż, teraz pod koniec życia widzę, że byłem życiową ciapą i nieudacznikiem.

Niczego nie osiągnąłem, nic specjalnego nie przeżyłem. Moja egzystencja była nudna, zwyczajna, przewidywalna. Nie to, żebym od czasu do czasu nie próbował wybić się ponad innych. Czasem mi się nawet udawało. Ale po okresie prosperity zawsze spadało na mnie jakieś nieszczęście i traciłem wszystko, co wcześniej osiągnąłem. Kiedy np. awansowałem na kierownika, przewlekle zachorowała matka. I musiałem zrezygnować, żeby się nią zaopiekować. A gdy zarobiłem trochę pieniędzy na dodatkowych projektach, zaraz w mieszkaniu wybuchł pożar i cała forsa poszła na remont.

Wszystkie te dziwne nieszczęśliwe przypadki sprawiły, że w końcu przestałem się wychylać. I żyłem sobie bez wzlotów i upadków, nieważny, nieistotny, przez otoczenie uważany za frajera, śniąc tylko raz po raz ten swój koszmar. Czy zastanawiałem się, skąd on się wziął? No jasne! Wielokrotnie! Najpierw myślałem, że scenę z Hanią zobaczyłem jako kilkulatek w telewizorze. Przepatrzyłem więc wszystkie dostępne w tamtym czasie filmy wojenne. I nie natrafiłem na nic równie brutalnego. Później wpadłem na pomysł, że będąc niemowlęciem przeżyłem jakąś traumę. Może byłem molestowany? Albo przeszedłem chorobę, o której nie powiedzieli mi rodzice? Sprawdziłem to w setce rozmów z mamą i tatą, podczas których cierpliwie ich podpytywałem. O obcych w domu, o moje zdrowie.

Dziwiła ich ta dociekliwość, ale udzielali mi wyczerpujących odpowiedzi – i znów nic nie pasowało do wczesnodziecięcego, psychicznego urazu. Więc co to było? Guz mózgu? Zbadałem się, byłem czysty. Schizofrenia? Psychiatra wygonił mnie z gabinetu, krzycząc, że jestem hipochondrykiem. Skłonności psychopatyczne? Żona, Alina, omal się nie udławiła śmiechem, kiedy opowiedziałem jej o tych obawach.

– Ty? Psychopatą? – aż trzęsła się ze śmiechu. – Raczej nadwrażliwym emocjonalnie gamoniem!

Tego w końcu się uczepiłem. Tak, straszny obraz wypływający z mroków mojej podświadomości, to pewnie projekcja lęków trapiących zbyt delikatną psychikę.

Alinka odeszła w zeszłym roku. Zawał serca, zmarła na moich rękach

Na pogrzeb w naszym małym miasteczku przyszło niewiele osób, na szczęście zjechali z odległej Warszawy syn Tomasz i córka Agata. Kiedy zostałem wdowcem, moje życie zupełnie straciło smak i sens. Dawne przyjaźnie nie przetrwały, na nowe nie było szans w wieku lat 70., dzieci żyły własnym życiem. Chcąc nie chcąc, zacząłem więc więcej myśleć nad swoim życiem. I doszedłem do wniosku, że nie byłem szczęśliwym człowiekiem.

W głębi duszy chciałem podbijać świat, mierzyć się z losem, podejmować ryzyko. Ale nigdy się na to nie odważyłem, bo zawsze gdy podnosiłem głowę – najpierw oblatywał mnie strach, a potem coś waliło mnie w łeb. Zupełnie, jakby jakaś siła wyższa chciała, żebym siedział stłamszony w swoim życiowym grajdole. Nawet natury i pochodzenia trapiących mnie przez kilkadziesiąt lat snów nie udało mi się poznać…

A jednak się myliłem. A było to tak. W czerwcu córka złamała nogę. Głupi wypadek – po prostu źle stąpnęła. Lecz zaplanowany na pierwszą połowę urlop w zaprzyjaźnionym gospodarstwie agroturystycznym, na który miała wyjechać z mężem i ich małym dzieckiem, a moją wnuczką Tosią, diabli wzięli. Co gorsze, zięciowi nie udało się w pracy anulować wolnego. Uzgodnili więc, że szkoda marnować jego urlop – niech jedzie na ryby z kumplami, a Agata zostanie sama z gipsem do uda i dwuletnią Tosią. Postanowili wezwać dziadka, czyli mnie, na pomoc. I tak przeprowadziłem się na dwa tygodnie na warszawski Wilanów.

Spałem na sofce w salonie, dość niewygodnej dla moich starych gnatów. Lecz nie skarżyłem się – jak zwykle. Wstawałem wcześnie, robiłem dla naszej trójki śniadanie, a potem zabierałem wnuczkę na spacer. I właśnie wychodząc ze spacerowym wózkiem w jednej dłoni i Tosią w drugiej, pewnego dnia natknąłem się na nią… Na dziewczynę ze snów. Nie była identyczna jak ta, która śniła mi się tysiące razy. Podobieństwo było jednak uderzające! Te same piwne oczy, te same brwi i wysokie czoło, te same czarne, kędzierzawe włosy. Wpadliśmy na siebie przy windzie i na początku nie mogłem wydusić słowa. Tylko się gapiłem, co już musiało ją nieźle speszyć. Prawdziwą gafę strzeliłem jednak, kiedy wsiedliśmy do kabiny.

– Ja panią znam! – oświadczyłem.

Zmierzyła mnie badawczym wzrokiem.

– A, przepraszam, skąd? – zapytała.
– Z moich snów! – powiedziałem, zanim zdążyłem się zastanowić, jak to zabrzmi.

Było już jednak za późno. Dziewczyna, mniej więcej trzydziestoletnia, a więc nieco starsza od Hani ze snu, pokiwała z politowaniem głową i rzekła z przekąsem:

Nie jest pan już nieco za stary na taki podryw? I jeszcze z wnuczką… Wstyd!

Rozwiązanie było tak blisko, a ja… wszystko zepsułem

Próbowałem się wytłumaczyć, lecz moja jąkanina tylko pogorszyła sprawę. Skończyło się na tym, że na parterze kobieta wykrzyczała gniewnie, żebym się od niej odczepił i nie nagabywał, bo wezwie policję. Przez następne dwa dni waliłem się pięścią w czoło. Jak mogłem tak zawalić sprawę? Całe życie spędziłem, zastanawiając się nad zagadką swoich snów, a teraz kiedy jej rozwiązanie być może znalazło się w zasięgu ręki… wszystko zepsułem. Bo czułem, że uderzające podobieństwo tamtej sąsiadki do Hani, nie może być przypadkiem.

Tyle tylko, że – jak w całym moim życiu – właśnie przepuściłem szansę dowiedzenia się o niej czegoś więcej. Zdziwiłem się więc, kiedy trzeciego dnia od tego nieszczęsnego incydentu, najpierw usłyszałem pukanie do drzwi, a kiedy otworzyłem… ujrzałem ją. W progu mieszkania mojej córki!

– Przepraszam, za bardzo na pana naskoczyłam – od razu zaczęła się tłumaczyć. – Nigdy wcześniej pana nie widziałam, nie miałam pojęcia, że jest pan ojcem sąsiadki…

Werka opowiedziała o losach swojej rodziny

Z trudem powstrzymałem chęć, żeby ją od razu zaprosić do środka, a potem wypytać… No właśnie. O co? Czy zna Hanię? Czy ktoś podobny do mnie groził jej bronią? To dopiero bym położył sprawę! Uśmiechnąłem się więc tylko i wytłumaczyłem, że z wyglądu przypomina pewną moją dawną znajomą. I stąd moje głupie zachowanie. Kiedy to powiedziałem, roześmialiśmy się oboje i nawet ustaliliśmy, że będziemy spotykać się w pobliskim parku – bo okazało się, że Werka (tak miała na imię) też jest matką małego dziecka. I tak zaczęła się nasza dziwna znajomość.

Do powrotu zięcia został niewiele ponad tydzień. Czy zdążę w tak krótkim czasie wyjaśnić zagadkę? Nie mogłem przecież za bardzo naciskać. Na szczęście Werka okazała się osobą bardzo wylewną. I już wkrótce opowiedziała mi historię swojej rodziny. Warszawa to jej rodzinne miasto. Tu się urodziła, tu przyszła na świat jej matka i babcia, a nawet prababcia… Hania. Ta ostatnia zginęła bardzo młodo, jeszcze w czasie okupacji – 12 maja 1944 roku. Osierociła dwuletnią córeczkę, babcię Weroniki.

– Jak zginęła Hania? – spytałem przez zaciśnięte gardło.
– Bardzo głupio. Była w Armii Krajowej i dostała zadanie wręczenia łapówki pewnemu folksdojczowi o nazwisku Koebassa, mieszkającemu u wylotu ulicy 6 sierpnia (obecnie Aleja Wyzwolenia). Chodziło o wykupienie z Pawiaka pewnego więźnia. Różne komórki AK jednak się ze sobą nie dogadały, bo dokładnie kiedy Hania przekazywała pieniądze Koebassie, do mieszkania wtargnął egzekutor z Kedywu. Na zdrajcy ciążył wyrok podziemnego sądu i on był wykonawcą. Tyle że przy okazji zginęła moja prababcia, a więzień z Pawiaka został rozstrzelany…

Omal nie spadłem z ławki! Czyżby to była historia, która powraca do mnie w snach? Tylko dlaczego?

– To bardzo smutne – mówiła dalej Werka, nie zauważając, jak gwałtownie pobladłem. – Podobno Hanię rozpoznano po wisiorku na szyi, bo tamten strzelił jej w twarz…
– Czy… czy zachowały się jakieś zdjęcia Hani? – wychrypiałem.

Spojrzała na mnie zaskoczona.

– Aż tak pana zaciekawiła ta historia?

Skinąłem głową.

– Mam tylko jedno zdjęcie prababci. Zapraszam dziś na herbatkę, to chętnie je panu pokażę.

Byłem półprzytomny z wrażenia. Szybko odprowadziłem Tosię do domu, a potem wezwałem taksówkę i kazałem się wieźć do Alei Wyzwolenia. Długo to trwało, była akurat godzina szczytu. Kiedy jednak tylko wysiadłem przy Placu Zbawiciela, do którego dochodzi Wyzwolenia i spojrzałem na górujący nad domami kościół… Zrozumiałem, że to miejsce z mojego snu. Od razu poznałem dwie strzeliste wieże!

– Jak to możliwe? – szeptałem do siebie, wracając. – Przecież w stolicy jestem pierwszy raz w życiu!

Jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwało, to to, że Hanię zabiłem w poprzednim życiu. Oznaczałoby to, że reinkarnacja istnieje i ma się na tyle dobrze, by odbijać mi się czkawką wyrzutów sumienia po upływie trzech pokoleń! Ostateczną pewność zyskałem po południu, kiedy Werka pokazała mi zdjęcie Hani. Czarno-białe, wyblakłe, pomięte – a jednak nie było żadnych wątpliwości. To ona!

– Fotografię zrobiono na dwa dni przed jej śmiercią – smutno oznajmiła Werka.

Musiałem się jednak upewnić. Dowiedzieć, co dokładnie się wtedy wydarzyło. Więc ku niezadowoleniu córki, następne dni poświęciłem na znalezienie kontaktu do historyka, który mógłby mieć dostęp do nielicznych zachowanych dokumentów z tamtych czasów. Znalazłem! I chyba go zaintrygowałem, bo zgodził się na spotkanie.

– Które zdarzenie dokładnie pana interesuje? – zapytał dwukrotnie młodszy ode mnie człowiek.
– Akcja Kedywu AK przy ulicy 6 sierpnia w dniu 12 maja 1944.

Mężczyzna wyjaśnił mi, że to dosyć znana historia

Myślałem, że na tym nasze pierwsze spotkanie się skończy, a badacz powie, że musi poszperać w dokumentach. Zdziwiłem się więc, kiedy odpowiedział od razu:

– Ma pan szczęście, to dosyć znana historia.

Wstrzymałem oddech, a on mówił dalej:

– W tamtym dniu chorąży Józef Nycki zastrzelił folksdojcza, niejakiego Koebassę. Niestety, w jego mieszkaniu zastał też swoją koleżankę z liceum, Hannę Barcikowską, która go rozpoznała. Pomyślał, że to konkubina zdrajcy i aby uniknąć dekonspiracji zastrzelił także i ją. Dopiero po wykonaniu zadania dowiedział się, że była żołnierzem AK, tak jak i on. Oraz, że osierociła córeczkę…
– Jak to zniósł? – wyszeptałem.
– Źle. Kiedy wybuchło Powstanie, szukał śmierci. I ją znalazł. Już 3 dnia od rozpoczęcia walk. Na zalaną słońcem ulicę wyszedłem, zataczając się i słaniając.

A więc to ja byłem kiedyś Józefem Nyckim, który w pośpiechu i przez niedopatrzenie popełnił straszny błąd. A raczej zbrodnię, za którą przyszło mu płacić w następnym życiu. On, żołnierz elity podziemnej armii, urodził się znów jako nieudacznik i przeciętniak, a twarz ofiary przez całe życie prześladuje go w snach… 

Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką

Redakcja poleca

REKLAMA