Bóg nagradza dobre uczynki. No, może nie zawsze, ale akurat mnie spotkała przygoda, w której trudna, ale dobra decyzja została nagrodzona wspaniałym… No właśnie, napisałbym prezentem, ale przecież chodzi o znacznie, znacznie więcej. A wszystko zaczęło się na dużym parkingu przed hipermarketem…
To był upalny dzień, a ja wracałem z pracy zmęczony i sfrustrowany. Nic mi tego dnia nie szło. Jestem przedstawicielem handlowym i straciłem bardzo ważnego klienta. Jakby tego było mało, w trasie złapałem gumę. Wracając, postanowiłem zrobić zakupy. W sklepie spędziłem bitą godzinę, a kiedy doszedłem do kasy, okazało się, że sklep ma awarię terminalu i nie mam jak zapłacić za zakupy.
Wkurzony na cały świat zostawiłem pełny koszyk przy kasie i wyszedłem. No po prostu tylko strzelić sobie w łeb. Ale nie strzeliłem. Zamiast tego zrobiłem coś, co przypieczętowało mój dzień. Kiedy rozdrażniony i roztrzepany wyjeżdżałem ze swojego miejsca parkingowego, uderzyłem w inne auto.
Chwilę poleżałem na kierownicy, żeby dać upust pierwszej fali żalu i goryczy, a potem wyszedłem ocenić straty. Na szczęście nie były wielkie, ale też nie takie małe. O swoje auto się nie martwiłem, bo i tak było obtłuczone, ale ten drugi samochód wyglądał na wypieszczony. Od razu oceniłem naprawę na jakieś pięćset, sześćset złotych. Instynktownie rozejrzałem się wkoło, czy ktoś widział, co zrobiłem, ale jakoś się tak złożyło, że w tej części parkingu nie było nikogo.
– Ale fuks! – powiedziałem do siebie i wsiadłem do auta. Już je odpaliłem, żeby odjechać, ale potem mnie tknęło. – Cholera jasna! – przekląłem sumienie, którego solidne podstawy ugruntowali we mnie rodzice. – No szlag by to trafił – przekląłem jeszcze raz i wysiadłem.
Zacząłem żałować, że po prostu nie odjechałem
Wyjąłem z auta kartkę i długopis, napisałem na niej, że to ja jestem odpowiedzialny za zniszczenia i czekam na telefon, żeby się rozliczyć. Z ciężkim sercem zostawiłem karteczkę za wycieraczką samochodu i pojechałem do domu.
Muszę przyznać, że była to jedna z najtrudniejszych decyzji w moim życiu. Wiem, wiem. Pięćset złotych to nie jest wielka kwota, ale zważywszy na dzień, który za sobą miałem, to pisemne przyznanie się do winy było niezwykle trudne. Jak się jednak okazało, miało mi się niezwykle opłacić. Choć na szczęśliwy finał trzeba było jednak zaczekać. Zaczęło się od przykrego telefonu.
– Dzień dobry, ja dzwonię, bo pan zostawił kartkę z numerem telefonu za wycieraczką samochodu – w słuchawce zabrzmiał głos starszego, chyba niezbyt sympatycznego pana.
– Tak, tak, to ja.
– Aleś pan narozrabiał! – nie spodobał mi się ten protekcjonalny ton.
– Wie pan co, przejdźmy do rzeczy. Kiedy i gdzie możemy się spotkać, żeby spisać oświadczenie?
– No wie pan, jak najszybciej, żeby się pan nie rozmyślił – wypalił nadęty jegomość.
– Proszę pana, jakbym się miał rozmyślić, to bym nie zostawiał numeru telefonu, prawda?
– No nie wiem, nie wiem. Cała naprawa będzie kosztowała co najmniej tysiąc dwieście złotych?
– Pan chyba żartuje!
– Niech pan nie będzie taki bezczelny. Cwaniak, najpierw narozrabiał, a teraz się wymiguje!
– To pan jest bezczelny…
Zacząłem żałować, że zostawiłem tę kartkę
Mogłem po prostu odjechać. Miałbym święty spokój, a tak… Ostatecznie nie pozostało nam nic innego niż się umówić. Przecież ja się przyznałem, a on nie zamierzał dobrodusznie darować mi długu.
Nasze spotkanie przebiegało podobnie jak rozmowa telefoniczna. Pan, który przyjechał, był gruby, łysy i przekonany o swojej racji. Przekonywał mnie, że naprawa samochodu będzie koszmarnie trudna, i że te tysiąc dwieście złotych to suma minimalna. Za mniej po prostu się nie da i już! Nie mogliśmy dojść do porozumienia.
W trakcie sprzeczki zobaczyłem, że pod oświadczeniem, w którym ja przyznawałem się do winy, jest podpisana jakaś kobieta, a nie on. Facet wytłumaczył, że to jego córka, która nie ma głowy do takich spraw, i on załatwia je za nią.
Może bym nawet odpuścił, gdyby był milszy, ale wkurzyło mnie jego zachowanie. Uparłem się, że chcę koniecznie zobaczyć właścicielkę wozu i z nią rozmawiać. Najpierw się obruszył, a potem machnął obiema rękoma, wsiadł do samochodu i odjechał. „No ładnie – pomyślałem sobie. – Nie dość, że się przyznałem do winy, to jeszcze wpakowałem się w kłopoty. Przyjechał nadęty naciągacz, a teraz się naburmuszył i pewnie zgłosi sprawę na policję”.
Jednak zamiast policjanta, zadzwoniła kobieta. Usłyszałem jej głos i od razu poczułem, że mój los się odmienia. Był bardzo miły. Intuicyjnie poczułem, że obiecujący.
Na szczęście wymieniliśmy się numerami telefonów
– Dzień dobry panu. To pan uderzył w moje auto?
– Tak, to ja. I już żałuję, że się przyznałem – westchnąłem.
– Nie rozumiem… – słychać było, że jest zakłopotana.
– No pani ojciec…
– Aha! – zaśmiała się.
– Nie ma się z czego śmiać, to pani go na mnie napuściła – odpowiedziałem z udawaną pretensją.
– Oj, nie, nie. Ja po prostu nie miałam czasu zająć się tym od razu, więc on zadzwonił do pana, ale zrobił to z własnej inicjatywy.
– I próbował mnie zrujnować.
– No właśnie, przesadził. Ja myślę o siedmiuset…
– Pięciuset…
– Sześciuset złotych – dokończyła.
I tym sposobem dogadaliśmy się szybko co do ceny za naprawę auta. Potem umówiliśmy się na spotkanie, żeby podpisać oświadczenie. No i wtedy już byłem pewny, że Bóg nagradza dobre uczynki. Była przepiękna. Idealnie w moim typie.
Maleńka, zgrabna szatyneczka z uśmiechem rozświetlającym cały świat. Od razu się świetnie zrozumieliśmy. Zamiast kłócić się i spierać, szybko załatwiliśmy sprawę, a potem pogadaliśmy trochę o jej samochodzie.
Ona śmiała się, że gdyby nie moja kartka za wycieraczką, pewnie w ogóle nie zauważyłaby, że auto jest uderzone. Ja, natomiast żartowałem, że gdybym wiedział, jak miło będzie podpisywać oświadczenie, to uderzyłbym w jej samochód nawet mocniej, byleby tylko zobaczyła, że jest uszkodzony. Po wszystkim zaprosiłem ją na kawę. Gadaliśmy do późnego wieczora, a nasze poobijane samochody stały zaparkowane obok siebie przed kafejką.
Bóg wynagradza dobre uczynki
– Wiesz co, Martyna – tak miała na imię. – Jakbyś się uparła, to nawet bym się zgodził na te tysiąc dwieście – zażartowałem na koniec.
Tak się rozstaliśmy. A ponieważ wymieniliśmy się numerami telefonów, nietrudno było umówić się na drugie spotkanie, które było już klasyczną randką. A potem trzecie, czwarte i kolejne. Randek było tyle, że w końcu wzięliśmy ślub i żyjemy ze sobą już sześć lat. Dlatego wiem, że Bóg wynagradza dobre uczynki.
Ale wszystko ma wady i zalety. Zdobyłem bowiem nie tylko żonę, ale także teścia. Na szczęście jakoś sobie z nim radzę. Martyna bardzo mi w tym pomaga, bo przecież wie, że nie jest najłatwiejszy. Zresztą, gdyby był choć odrobinę milszy, to pewnie podpisałbym to oświadczenie bez domagania się spotkania z właścicielką samochodu i nigdy bym jej nie poznał. Myślę o tym za każdym razem, gdy teść doprowadza mnie do białej gorączki.
Czytaj także:
„Tata z poczciwego dziadka, zmienił się w jurnego ogiera. Wszystko przez lafiryndę z internetu, która przemeblowała nam życie”
„Przyjaciółka na każdym kroku chwaliła się idealnym życiem. O tym, że gryzie piach, bo męża wylali z roboty, zapomniała wspomnieć”
„Przez wiele lat żyłam w trójkącie z byłą żoną mojego męża. Myślałam, że jest moją przyjaciółką, ale ta żmija miała inny plan”