Od dawna nam się nie układało i chyba żadne z nas nie miało ochoty, by ratować nasz związek. Wtedy na swej drodze spotkaliśmy kogoś, kto całkowicie nas odmienił
To musiał być jakiś zwyrodnialec
Pewnego niedzielnego poranka, podczas spaceru po lesie, napotkaliśmy Bolusia. Ktoś, kogo nie mogę inaczej określić jak tylko bydlakiem, wykopał dół i zakopał w nim żywe psy. Jeden z nich zdołał się jakoś wydobyć spod ziemi. Teraz leżał na mchu obok martwego rodzeństwa. Wyglądał przerażająco. Brudny, pokryty ziemią, cały w robakach... Nie miał nawet energii, aby wstać. Patrzył na nas swoimi wielkimi czarnymi oczami i cicho piszczał. Jak gdyby błagał: „proszę, zabierzcie mnie stąd, proszę!”. Nie mogłam znieść tego widoku i po prostu zaczęłam płakać...
– Chryste Panie, przecież nie możemy go tutaj zostawić na śmierć. Musimy go zanieść do weterynarza – wyrzuciłam z siebie.
Zerknęłam na męża. Stał z opuszczoną głową i dziwnie sapał. Powoli ściągnął czapkę z głowy i zaczął ostrożnie umieszczać w niej szczeniaka. Maluch natychmiast polizał mu dłoń.
– Masz racje, musimy go ocalić. Potem zobaczymy, co dalej – przyznał.
Mimo że ja i mój mąż zawsze lubiliśmy zwierzęta, to jednak nigdy nie rozważaliśmy opcji przygarnięcia któregoś do naszego mieszkania. Byliśmy zdania, że hodowanie psa w mieszkaniu w bloku to coś niewłaściwego. Nasza dobra znajoma Jola, która jest wolontariuszką w schronisku dla zwierząt i posiadaczką energicznego jamnika, próbowała nieraz nas namówić na przygarnięcie jakiegoś szczeniaka. Ale za każdym razem odmawialiśmy.
Nie chcieliśmy takiego obowiązku
W końcu pies to duże zobowiązanie – musisz się z nim bawić i wychodzić na spacery co najmniej trzy razy dziennie. A my nie mieliśmy na to ani czasu, ani sił. Wtedy pracowaliśmy od rana do nocy. Kiedy wracaliśmy do domu, od razu kładliśmy się spać.
– I co? Pies będzie siedzieć cały dzień sam w domu – próbowałam jej tłumaczyć. – W końcu zacznie mu się nużyć. Będzie wył z tęsknoty, a to na pewno zirytuje sąsiadów.
Jednak moje argumenty nie przekonały Joli.
– Powinniście mieć zwierzaka. Pies to szczęście. A przede wszystkim przy psach się łagodnieje – akcentowała, patrząc na nas znacząco.
Jola wiedziała, o czym mówi. Byliśmy z nią zaprzyjaźnieni od lat i często odwiedzała nasz dom. Dostrzegła szybko, że w naszym związku zaczęły pojawiać się problemy. Coraz częściej dochodziło do kłótni między nami. Wystarczyło najmniejsze nieporozumienie, aby nasze awantury słyszeli wszyscy mieszkańcy naszego bloku. Andrzej obarczał mnie winą za wszystko, ja robiłam dokładnie to samo. Oboje zaczynaliśmy sądzić, że może powinniśmy się na jakiś czas rozstać.
Weterynarz nie miał dobrych wieści
Oznajmił, że piesek jest już praktycznie u kresu sił. I że terapia, jeśli w ogóle się uda, będzie wymagała dużo czasu i pieniędzy.
– Czy na pewno chcecie inwestować w takiego kundla? – spytał obojętnie.
Byłam wściekła. Czy to ważne, że był kundelkiem? Czy to oznaczało, że nie zasługiwał na opiekę?
– Ten pies musi przeżyć, bo inaczej... – zaczęłam, ale mój mąż wszedł mi w słowo.
– Bo inaczej nic nie zostanie z tej kliniki. I z pana też – dokończył, patrząc na lekarza z wrogością.
Usłyszawszy to, uśmiechnęłam się nieznacznie. Przyszło mi do głowy, że to już drugi raz tego dnia, kiedy zgadzamy się ze sobą... Coś, co nie zdarzało się nam od jakiegoś czasu. Weterynarz wyraźnie się przestraszył.
– Przepraszam, tylko pytałem. Wielu ludzi rezygnuje z terapii z powodu wysokich kosztów... – tłumaczył się, a następnie natychmiast podłączył szczeniaka do kroplówki.
Bolek został w przychodni na pięć dni. Każdego dnia go odwiedzaliśmy. Pomimo pierwszej diagnozy, szybko wracał do formy. Szóstego dnia mógł już samodzielnie ustać, więc mogliśmy go przyprowadzić do domu. Wyglądał naprawdę przedziwnie. Ze względu na okropne kołtuny i pasożyty, weterynarz polecił ostrzyc go prawie do skóry. Po tym zabiegu nasz szczeniak wyglądał jak mały kosmita. Szczupły, długi, w czarno–białe plamy, z dużymi, sterczącymi uszami. Kiedy zobaczyliśmy go po raz pierwszy w tej nowej fryzurze, zaczęliśmy się z mężem śmiać.
– O Chryste jaki on jest cienki... No tak... cienki Bolek – powiedział mąż.
– Dobra, nazwijmy go Bolek – zdecydowałam.
– Czy to oznacza, że... – ostrożnie zapytał mąż, próbując potwierdzić swoje przypuszczenia, choć w głębi duszy już doskonale wiedział, do czego zmierzam...
– Tak, to oznacza, że nasza rodzina się powiększy. Bolek zostaje z nami – odpowiedziałam.
Zauważyłam, że ta wiadomość bardzo go ucieszyła.
Wydawało się, że wszystko idzie dobrze
Boluś od razu poczuł się u nas jak u siebie. Biegał z miejsca na miejsce jak szalony. Nieustannie przytulał się najpierw do męża, potem do mnie. Zawsze był pełen radości i szczęścia, nie przestawał machać ogonem. Całkowicie podbił nasze serca.
Awantura wybuchał, jak zazwyczaj, przez błahostkę – brudne naczynia. Gdy tylko zaczęliśmy kłócić się, kto powinien to zrobić, Boluś całkowicie się zmienił. Zaszył się pod szafką i zaczął wyć. Bardzo głośno i bardzo smutno. Tak jakby ktoś go dosłownie obdzierał ze skóry. Nie mogliśmy zrozumieć, co się dzieje.
– Mój Boże, coś mu jest – wykrzyknął mój mąż i upadł na kolana.
Bardzo szybko ruszyłam za nim. Zignorowaliśmy naczynia, sprzeczki i skupiliśmy się wyłącznie na ratowaniu psa. Jednak pies nie miał najmniejszej ochoty opuścić swojego schronienia. Wyszedł, dopiero gdy zapanował spokój. Tak działo się za każdym razem, kiedy zaczynaliśmy się kłócić. Boluś drżał, piszczał i nie chciał wyjść spod mebla. Czasem potrzebował godzinę, żeby się uspokoić.
– Musimy przestać krzyczeć na siebie, Bolek jest z tego powodu zestresowany – zasugerowałam, kiedy sytuacja zaczęła się powtarzać. – Jeszcze na skutek tego stresu zachoruje.
– Tak, zgadza się, kończymy z tymi wrzaskami – bez wahania odpowiedział mąż. – Przecież on już dość przeżył. Od teraz będziemy się kłócić szeptem, tak cicho, jak to tylko możliwe – oznajmił, próbując wyglądać poważnie.
To ostatnie zdanie sprawiło, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. W mojej głowie malował się obraz, jak szeptem obrzucamy się wyzwiskami, starając się, żeby Bolek tego nie słyszał.
– Kiedykolwiek widziałeś, żeby ktoś kłócił się cicho? – zapytałam.
– No, chyba nie – mąż nie mógł powstrzymać śmiechu.
– Może powinniśmy po prostu spróbować porozmawiać spokojnie? – zaproponowałam z lekkim uśmiechem.
Pamiętam, że wtedy Bolek wyszedł spod mebla i zaczął się do nas przytulać, merdając ogonem.
Daliśmy sobie szansę
Tego popołudnia bardzo długo ze sobą rozmawialiśmy. Pierwszy raz od wielu miesięcy. Wyjaśniliśmy sobie wszystko. Bez emocji, bez podnoszenia głosu. Okazało się, że oboje mamy problemy w pracy i nie radzimy sobie ze stresem. I że nasze kłótnie to zaledwie próba odreagowania, wyładowania napięcia. Zobowiązaliśmy się, że praca nie będzie wpływać na nasze związki. Postanowiliśmy zostawiać wszelkie kłopoty w biurze.
– Wiesz, nie mam pojęcia, co by się z nami stało, gdyby nie Boluś – powiedział mój mąż pewnego razu.
– Jola chyba trafiła w sedno, zwierzęta naprawdę łagodzą emocje – odparłam, mocno go obejmując.
Od tamtej pory upłynęło 10 lat. Mój mąż niedawno odszedł, a ja i Boluś zostaliśmy sami. Ale zawsze będę wspominać, jak bardzo przyczynił się uratowania naszego małżeństwa. Wprowadził do naszego życia harmonię. Boluś zawsze zapobiegał naszym kłótniom. Kiedy tylko zaczynaliśmy się kłócić, chował się pod szafę i przeraźliwie piszczał. Dziękuję Ci, moje kochane psiątko!
Czytaj także:
„Dzieci mojego brata rozstawiają rodziców po kątach. Im nie jest potrzebne wychowanie, ale porządna tresura”
„Mój mąż zalecał się do mojej przyjaciółki, gdy stałam obok. Jurny starzec narobił mi wstydu przed całą firmą”
„Moje małżeństwo przez lata było piekłem, dlatego cieszę się, że mąż zmarł. Niech mu ziemia ciężką będzie”