Mam dwadzieścia osiem lat. Wiele moich koleżanek ma już dzieci, większość jest po ślubie. Wiem, że to taki standardowy wiek, w którym ludzie podejmują takie decyzje i to o niczym nie świadczy. Przecież oni też są pod presją.
Presja jest wszędzie. Te pytania na rodzinnych świętach: „To co, kiedy jakiś kawaler?”, a potem „To kiedy w końcu ślub?”, a potem „To kiedy bierzecie się za dziecko?”. Przyprawia mnie to o mdłości. Tak jakby każdy, jak na taśmociągu, musiał podejmować dokładnie te same życiowe decyzje zupełnie bez refleksji.
Starsze pokolenie zdaje się kompletnie nie rozumieć, że nie każdy może nadawać się na rodzica. Ba, większość z nich się nie nadawała, ale robili te dzieci maszynowo, bo mieli wpojone, że tak trzeba. Że „normalna” rodzina to dopiero ta z dzieckiem, a najlepiej z gromadką. Z domem na kredyt albo po dziadkach, z żoną i mężem. I tyle, koniec. Wszystko inne to dla nich tylko dodatek.
Nikogo nie interesują moje ambicje
Żadna ciotka ani babcia nie zagaiła mnie nigdy o zagraniczne studia, które skończyłam z wyróżnieniem. Żaden wujek nie zapytał, jak mi idzie w pracy i jakie mam teraz plany, nie pogratulował awansu czy nagrody branżowej.
O tym mogłam opowiadać dużo, bo kochałam się rozwijać. Skończyłam naprawdę świetną uczelnię, dostałam fantastyczną pracę i osiągnęłam już wysokie stanowisko, zwłaszcza jak na swój wiek. Czy ktokolwiek w domu mnie za to pochwalił? A skąd!
– Aj tam, na karierę to zawsze będziesz mieć czas, Anetka, a nie dzieci niekoniecznie – zrzędziły krewne.
– A tak w ogóle to po co ci ta kariera? Znajdź sobie lepiej jakiegoś bogatego męża i zajmij się tym, co należy do kobiety! – dorzucali zaściankowi wujkowie, a mnie ze złości para leciała uszami.
Dawno postanowiłam, że wzniecanie „pożarów” na rodzinnych spotkaniach to fatalny pomysł, więc przeważnie zmieniałam temat albo milczałam. Niestety, rodzina nie przestawała się nade mną pastwić. W końcu pewnego razu nie wytrzymałam.
– Tylko do tego się nadaje kobieta? Naprawdę? Do rodzenia dzieci i usidlenia bogatego męża?! W dwudziestym pierwszym wieku?! – krzyknęłam.
Przy stole zapadła cisza. Nikt nigdy nie usłyszał, żebym mówiła do członków rodziny takim tonem i nikt nie widział mnie aż tak wzburzonej.
– Ty to już zupełnie zbzikowałaś w tym wielkim mieście – odezwał się nagle stryj. – Nasłuchałaś się jakichś feministycznych bzdur i kompletnie ci się w głowie poprzewracało. Już chyba dawno chłopa nie miałaś – zarechotał obrzydliwie.
Tego było już za wiele
Wstałam zamaszyście od stołu i wyszłam z domu rodziców, w którym odbywał się obiad z okazji ich rocznicy ślubu. Przez całą drogę na stację kolejową rzucałam pod nosem wiązanki przekleństw. „Jak można dalej być umysłem w takim średniowieczu?!”, wściekałam się.
Z drugiej strony, było mi zwyczajnie przykro, że rodzina kompletnie ignorowała moje ambicje. Rodzice moich koleżanek byli z nich tacy dumni, gdy kończyły studia, a co dopiero z wyróżnieniem. Moi powiedzieli mi tylko: „No i dobrze, nareszcie, wracaj już stamtąd, dziecko, po co tak daleko wyjeżdżać było”.
Gdy podekscytowana informowałam ich o osiągnięciach w mojej pracy, najczęściej zmieniali temat. Nie miałam nawet trzydziestu lat, a już byłam dyrektorem marketingu w dużej firmie. W swojej miejskiej bańce byłam gwiazdą. Znajomi mi gratulowali i uważali, że superbohaterkę.
– Ty to jesteś, Aneta! Nie ma chyba rzeczy, której byś nie osiągnęła. Wszystko ci się udaje – komplementowali mnie.
Było mi bardzo miło, ale w moim sercu nadal tlił się żal. To nie znajomi powinni być ze mnie najbardziej dumni, a rodzice. Niestety, na nich tytuł dyrektorki kompletnie nie robił wrażenia.
– A wiesz, że córka Baśki z drugiego piętra urodziła właśnie drugie dziecko? Dziewczynkę! – ćwierkała mi radośnie mama, kompletnie pozbawiona refleksji, że zachowuje się zwyczajnie nie na miejscu.
– Mamo, ja jej nie widziałam od dziesięciu lat. Co mnie to interesuje?
– No trzeba się cieszyć z czyichś sukcesów chyba, nie? Tak cię wychowałam! – odpowiadała mi bezczelnie.
W takich momentach przeważnie milkłam
Nie wiedziałam, co więcej mogłabym powiedzieć. Mama i tak nie zdawała sobie sprawy z tego, że właśnie pouczała mnie o czymś, czego sama nie robiła. Była tak zamknięta w swoim świecie, w konwenansach sprzed czterdziestu lat...
Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, czy może rodzina, tak gorliwie namawiająca mnie do bycia pełnokrwistą Matką Polką, nieświadomie nie zniechęciła mnie do posiadania męża, dzieci i do tradycyjnego życia. Przecież wychowałam się w poczuciu, że każda kobieta na jakimś etapie życia musi zapragnąć dziecka. Więc co się stało?
Dotychczas myślałam, że po prostu dorosłam i skonfrontowałam oczekiwania rodziny z moimi własnymi dorosłymi potrzebami. Ale może faktycznie tliła się we mnie odrobina buntu? Może faktycznie sprzeciwiałam się ich planom, im bardziej na mnie naciskali?
Dziecko to wielkie ograniczenie
Wbrew temu, co sądzi o moim życiu rodzina, ja naprawdę kocham to, jak sobie ułożyłam codzienność. Uwielbiam swoje życie, uważam, że jest udane! Realizuję się w swojej pracy, dobrze zarabiam, stać mnie na fajne restauracje, fajne ciuchy, ciekawe wycieczki za granicę.
Mam to, o czym zawsze marzyłam, odkąd zaczęłam być w miarę dojrzałą, świadomą osobą. Mam zgraną paczkę przyjaciół, miewam facetów, chociaż z żadnym nie związałam się jeszcze na długo. Uważam, że jestem na etapie życia, na którym nie powinnam się niczym ograniczać. Co jeśli jutro dostanę propozycję wyjazdu do Paryża? Albo zupełnie na drugi koniec globu? Teraz mogę po prostu spakować walizkę i następnego dnia wyjechać. Jak niby miałabym to zrobić z dzieckiem czy mężem?
Kompletnie nie wyobrażam sobie siebie siedzącej przez tydzień z nieumytymi włosami w domu z płaczącym niemowlakiem. Nie wyobrażam sobie takiego zmęczenia, że nie ma się nawet siły założyć porządnego ubrania, a co dopiero wyjść na miasto czy poczytać. Czy to ma być szczęście? No, zdaniem mojej rodziny na pewno...
– Przyjechała tu ostatnio ta Karolina z twojej klasy z podstawówki, pamiętasz ją? – zagaiła mnie jeszcze innym razem mama. – Takie dwa rumiane dzieciaki trzymała za rączki, taki przystojny mąż za nią szedł. Widać było, że szczęśliwa, spełniona...
Tak, bardzo szczęśliwa...
Z ową Karoliną nie miałam już kontaktu od dawna, ale w małym rodzinnym mieście plotki niosą się szybko – jeśli oczywiście chce się ich słuchać. Moja matka słuchała ich wybiórczo, jak można się domyślić. Jej uszy starannie selekcjonowały informacje, które wpasowywały się w jej „linię programową” i odsiewały te, które zupełnie od niej odbiegały.
Doskonale wiedziałam, że ten „przystojny mąż” zdradzał Karolinę na lewo i prawo z wiejskimi dziewczynami na dyskotekach, a te „rumiane dzieciaki” miały być tylko sposobem na zatrzymanie go, żeby do głowy mu nie przyszło odejść do którejś z kochanek.
Karolina oczywiście nie pracowała, bo zajmowała się dziećmi, więc domyślam się, że mąż był głównym żywicielem rodziny. „Co z tego, że zdradza, grunt, że pieniądze daje i nie bije” – ile razy ja to słyszałam od matki i jej podobnych pań z naszego miasteczka. Takie właśnie jest to wielkie szczęście i spełnienie kobiet, które trafiają na taśmociąg...
Oczywiście, to nie tak, że nie dopuszczam możliwości posiadania dziecka. To też nie tak, że żywię do dzieci jakąś nienawiść. Absolutnie nie! Po prostu nie uważam, żeby każda kobieta musiała traktować zakładanie rodziny za swój priorytet.
Ile jeszcze minie czasu, zanim przestaniemy wszystkie w panice uciekać przed wskazówkami tykającego zegara biologicznego? Niech tyka! Kobiety mają na tym świecie dużo do zrobienia. Czy uda nam się to osiągnąć siedząc po pachy w pieluchach? Nie wydaje mi się!
Czytaj także:
„Kiedy zobaczyłam chłopaka mojej córki, ugięły się pode mną kolana. Przecież nie mogłam odbić Oli ukochanego”
„Miałem być wilkiem morskim, a zostałem chuderlawą foczką. Fala pecha zalała mnie bardziej, niż ta bałtycka”
„Męskie ego nie zniesie przyznania się do słabości przed dzieckiem. W końcu słono zapłaciłem za swoje zadzieranie nosa…”