Początek jesieni zapowiadał się pięknie, więc zdecydowałem, że pojadę nad morze. Popływać kajakiem. Sam. Bez żony, bez synów, bez nikogo.
Poproszę tylko Romka, żeby zawiózł mnie samochodem do Ustki – wprowadzałem Baśkę w moje plany. – Weźmiemy mój kajak i cały sprzęt. Nawet nieduży silnik spalinowy, który sobie kupiłem… znaczy… – zreflektowałem się, że palnąłem gafę, bo o tym zakupie moja żona miała nie wiedzieć. – Znaczy kupiliśmy go z Romkiem na spółkę, pod choinkę, tyle że trochę wcześnie, kto by tam czekał do Gwiazdki… – tłumaczyłem się mętnie
– Złap oddech – poradziła mi z cierpkim uśmiechem małżonka.
Złapałem.
– To ma być męska wyprawa – kontynuowałem. – Solowa. Samotny wilk morski. W kajaku. Ale z żaglem i silnikiem. A po tygodniu wyprawy przez wzburzone morze wrócę i Romek mnie odbierze z Helu.
– A gdzie będziesz spać? – zainteresowała się Basia.
– Na plaży. Żagiel posłuży za namiot, który można rozpiąć na konstrukcji z masztu – uśmiechnąłem się z dumą, zupełnie jakbym osobiście to wymyślił. – Rozpalę ognisko z drewna, które morze wyrzuciło na brzeg, zjem fasolkę po bretońsku, mam siedem puszek, i będę chłonął uroki nocy na bezludnej plaży.
– Wolno tak?
– Co? Jeść fasolkę w moim wieku?
– Rozbijać namiot na plaży.
– Przypłynę o zmierzchu, odpłynę o świcie i nikogo nie będę pytał o pozwolenie – wzruszyłem ramionami. – A ty na tydzień masz mnie z głowy.
Pojechałem już następnego dnia, razem z Romkiem, przyczepą i moim kajakiem, wyładowanym po brzegi.
Pierwszy problem pojawił się przy wodowaniu – w porcie nabrzeże miało ze trzy metry wysokości. Zanim znaleźliśmy dojazd samochodem w pobliże plaży, zrobiło się już po czternastej. Z trudem dotarliśmy do wody, dźwigając kajak i brnąc w piasku oraz pod wiatr. A wiało od morza tak, że smarki z nosa leciały do uszu. Fale przy brzegu miały ponad pół metra wysokości.
Kilka pociągnięć wiosłem i nabrałem prędkości
– Romek, ściągaj portki! – zakomenderowałem. – Musisz mnie zepchnąć głębiej, bo na wiosłach nie dam rady odbić.
– Zwariowałeś? – obruszył się mój przyjaciel. – Sam ściągaj gacie i się spychaj.
– A jak potem wlezę do kajaka, cwaniaczku? Dalej, nie jesteś z cukru, nie rozpuścisz się. Rozbierasz się i popychasz, a ja zaczynam pruć na wiosłach do przodu.
Prucie do przodu wyszło mi średnio, bo Romek krzyczał, że na niego chlapię. Maruda. Przecież i tak był już cały mokry od hojnie bryzgających fal, a w dodatku raz się wywalił i zanurzył razem z głową.
W końcu się udało. Kilka mocnych pociągnięć wiosłem i poczułem, że nabieram prędkości. Nie była może oszałamiająca, ale wystarczyła, bym oddalił się od przemoczonego i poirytowanego Romka.
– To za tydzień czekam na ciebie na Helu! – zawołałem przez ramię i pocisnąłem mocniej.
Sił mi starczyło na tyle, żeby odpłynąć na jakieś dwieście metrów. Potem obrałem kurs na północny wschód i zdecydowałem się uruchomić silnik. Nie po to przecież człowiek wymyślił maszyny, żeby samemu się męczyć. Silnik odpalił, acz nie od razu, i kajak zaczął sunąć gładko po wodzie, z prędkością dla mnie w roli wioślarza nieosiągalną. Uśmiechnąłem się szeroko…
Mój uśmiech zgasł po dziesięciu minutach, razem z silnikiem. Zawył, jakbym mu dodał gazu ponad miarę, zadymił, kaszlnął i stanął. Wyjąłem wał napędowy z wody i ze zdumieniem stwierdziłem, że urwała się śruba…
Szlag by to trafił!
Wprawdzie silnik był na gwarancji, ale co mi po gwarancji, jak utknąłem na środku oceanu? No dobra, Bałtyk to nie Atlantyk, i brzeg widać niedaleko, tylko… jak tu płynąć na Hel bez silnika? Zdecydowałem się zawrócić i znaleźć w Ustce jakiegoś mechanika – gdzie jak gdzie, lecz w nadmorskim mieście z portem rybackim ktoś się powinien znać na takiej robocie.
Zawróciłem. A że nadal mocno wiało od północy, postawiłem maszt i rozwinąłem żagiel. To była dopiero prędkość! Na tym głupim silniku nie wyciągałem nawet połowy tego co teraz. Kajak frunął niczym Latający Holender, a ja czułem wiatr we włosach i otuchę w sercu.
Otuchę zdmuchnął mi nagły szkwał, razem z nią porywając mój żagiel, samotny i biały. Maszt pękł, choć producent obiecywał, że wytrzyma nawet mały sztorm, a żagielek poszybował w kierunku plaży. Tylko że nie doleciał. Wpadł do wody sto metrów ode mnie i na moich oczach najnormalniej w świecie zatonął…
– Noż kur… mać!
Na usta cisnęły mi się kolejne soczyste przekleństwa, a że byłem samotnym wilkiem na morzu, to nie żałowałem sobie i moja złość leciała wraz z wiatrem. Skąd mogłem wiedzieć, że doleci aż na plażę?
Wziąłem się za wiosłowanie, co było rozwiązaniem kiepskim, ale zarazem jedynym dostępnym, i zziajany jak pies dotarłem do brzegu. W każdym razie na tyle blisko, by dziabnąć wiosłem o dno. A że wkładałem całą siłę w wiosłowanie, aby pokonać wracające fale – wiosło nie wytrzymało nacisku i… pękło mi w rękach jak zapałka.
Najpierw z dumą pomyślałem, że naprawdę silny ze mnie gość, bo złamałem solidny kawał drewna, ale zaraz potem ogarnęło mnie przerażenie. I po raz pierwszy pojawiła się myśl, że coś za duży pech prześladuje mnie podczas tej samotnej wyprawy. Tylko tego brakuje, żebym utonął w polskim morzu, trzydzieści metrów od brzegu.
Nie utonąłem. Choć następna fala nadeszła od rufy i mój kajak pogrążył się w słonawych odmętach, a ja wylądowałem w zimnej wodzie. Bałtyk jesienią to nie jest wymarzony akwen do kąpieli, nawet w ubraniu. Zwłaszcza w ubraniu…
– Ludzie! – zawołałem do kilku osób, które, co skonstatowałem z niejakim zażenowaniem, musiały już od jakiegoś czasu przyglądać się moim zmaganiom. Na pewno zarejestrowali utratę żagla, bo scena była dość spektakularna. – Ludzie, pomocy! Ja tu tonę!
Ze zmęczenia padłem na piach
Nie było to całkiem zgodne z prawdą, bo kto może krzyczeć, nie tonie. Poza tym stałem w wodzie sięgającej mi zaledwie do pasa, a i to tylko wtedy, gdy szła fala. Za to szła często. Krzyczałem więc, by wzbudzić litość i chęć ratowania nieszczęsnego, dygoczącego z zimna wilka morskiego.
Nie wzbudziłem. Ludzie nie pomogli…
Tylko jakiś szkrab zwrócił się do swojej mamusi:
– Czy to ten pan, co mówi brzydkie wyrazy tak głośno?
Mamusia potaknęła skinieniem głowy i spojrzała na mnie. Z naganą w oczach, wręcz z odrazą, widoczną nawet z tej odległości. A potem z godnością obróciła się na pięcie i odeszła, a szkrab pomaszerował za nią. Pozostali widzowie też zaczęli się rozchodzić. Aż tak nie chcieli się zmoczyć? Bo nie wierzę, że odstraszyło ich moje przeklinanie. Kto dziś w Polsce nie klnie przynajmniej raz dziennie?
Spojrzałem z rezygnacją na mój biedny środek lokomocji, który teraz sam wymagał transportu. Na dnie dostrzegłem słoiki z fasolką, które się uwolniły, bo przecież nie były przymocowane. Nagle z przestrachem klepnąłem się po kieszeni. Uff… Telefon był na swoim miejscu.
Złapałem za cumę dziobową i zacząłem brnąć w kierunku lądu. A kiedy dobrnąłem, padłem na piach twarzą – nie po to, żeby ucałować ziemię, tylko z braku sił.
Pozbierałem się w kwadrans, to znaczy przewróciłem się na plecy i sięgnąłem po telefon. Cholera! Czy ten piekielny niefart nie odpuści dziś ani trochę?! Miałem specjalny wodoodporny pokrowiec, ale zapomniałem go zapiąć, więc aparat zamókł.
Naraz padł na mnie jakiś cień.
– Co pan tutaj tak leży na drodze? – usłyszałem czyjś poirytowany głos.
Na drodze? Na plaży?!
Podniosłem się powoli. Gniew we mnie narósł, frustracja napęczniała. Dziadek nie wiedział, kogo drażni. W odpowiedzi warknąłem niegrzecznie:
– Dawaj pan telefon, ale już!
Naprawdę miałem dość wszystkiego. Starszy mężczyzna ze strachem sięgnął po komórkę i podał mi ją dwoma palcami, jakby się bał, że mu urwę rękę.
Jedyny numer, jaki znałem na pamięć, to numer do mojej żony. Odebrała po trzecim sygnale.
– Tak, słucham? – odezwała się bezosobowym tonem. Wszak nie wiedziała, kto dzwoni.
– To ja – rzuciłem smętnie.
– I jak tam mój wilk morski? Jak fale? Jak kajak? Jak silnik? – szczebiotała. – I co to za numer? Znalazłeś sobie jakąś foczkę, z którą…
– Basiu, skarbie bursztynowy ty mój – wszedłem jej w słowo. – Nie wciskaj mi romansów, tylko łap Romka, niech oddzwoni pod ten numer, który ci się wyświetlił. Zaraz, natychmiast, już!
– Zrozumiałam, wykonuję – moja żona momentalnie spoważniała.
Za dwie minuty komórka w mojej dłoni zabrzęczała.
– Romek? Gdzie jesteś?
– A siedzę sobie w porcie i kończę wcinać rybkę – odparł wesoło. – Pyszny halibucik, palce lizać…
– Pozachwycasz się później. Teraz wskakuj w auto i przyjedź po mnie. Jestem tam, gdzie mnie zostawiłeś, może z kilometr dalej. Człowieku, nie uwierzysz, jak ci opowiem. Sam w to nie wierzę. Przyjeżdżaj, zanim mnie do kompletu nieszczęść mewy zaatakują!
Czytaj także:
„Kochałam go, ale wspólna wyprawa w góry wybiła mi z głowy amory. Gdy utknęłam na szlaku, on zabawiał młode turystki”
„Wierzyłam, że na wakacjach poznałam miłość życia. Mój habibi okazał się zwykłym krętaczem”
„Męskie ego nie zniesie przyznania się do słabości przed dzieckiem. W końcu słono zapłaciłem za swoje zadzieranie nosa…”