Urodziłem się na wsi. Rodzice przejęli gospodarstwo po dziadkach i oczekiwali, że ja z kolei przejmę je po nich, taka rodzinna tradycja. Ale ja wolałem się uczyć. Uwielbiałem rozwiązywać zadania z matematyki.
Zresztą nie tylko z matmy byłem dobry. Najlepszy uczeń w podstawówce, potem w liceum. Nauczyciele klepali mnie po plecach i mówili, że wysoko zajdę, jeśli dalej będę taki pracowity i ambitny. Chciałem tego. Chciałem iść na studia, najlepiej finansowe. Lubiłem mnożyć majątki, doradzać w kwestiach inwestycyjnych, mógłbym też pracować na giełdzie. Jako dziecko rozliczałem PIT-y rodzicom, którzy nie rozumieli, jak i gdzie się tego nauczyłem.
– Skąd mu się to wzięło? – dziwiła się matka, patrząc w zeznanie, wypełnione identycznie, jak robiła to księgowa, z której usług rodzice korzystali od lat. Tyle że ja nie brałem za to pieniędzy.
Starsi stażem gnoili młodszych
Moi rodzice uznali, że matura wystarczy mi do obrabiania ziemi, którą ukochali. Problem w tym, że ja jej nie kochałem. Nie tak jak oni. Szanowałem ich ciężką pracę, ale sam chciałem robić w życiu coś innego. Były płacze, biadolenia i trzaskanie drzwiami, gdy im oznajmiłem, że rolnika ze mnie nie zrobią. Była obraza majestatu, bo wzgardziłem ojcowizną, ich krwawicą. Ostatecznie jednak pogodzili się z faktem, że ich marzenia nie muszą być moimi, i obiecali wspierać mnie podczas studiów. Chwała im za to.
Szybko mi poszło. Indywidualny tok, skończyłem w cztery lata. Dzięki tej ambicji i pracowitości trafiłem do programu stażowego w jednej z wielkich korporacji. Centrum Warszawy, biurowiec ze szkła i chromu. Naprawdę się czułem, jakbym trafił do raju i Boga po piętach całował. Co prawda na stażu głównie parzyłem kawę, ale kilka razy – zdaniem innych stażystów bezczelnie, moim zdaniem tylko nieco ryzykownie – odezwałem się i zarobiłem punkty.
– Dobrze, panie Kamilu, bardzo dobrze… – opiekun stażu podał mi rękę. – Tutaj właśnie tak się gra, ryzykownie, ostro, trzeba być pewnym siebie i swojego zdania. Takich ludzi ta firma potrzebuje.
Kiedy zaproponowali mi umowę, piłem ze szczęścia przez cały weekend. To było jak cud. Ja, chłopak ze wsi, będę pracował w biurowcu do nieba, będę zarządzał finansami osób, które umiały majątek zgromadzić, ale nie bardzo wiedziały, co z nim dalej zrobić, prócz roztrwonienia.
Zacząłem jako pełnoprawny pracownik. Przestałem być stażystą parzącym kawę i przynoszącym dokumenty z drukarki, choć musiałem jeszcze sporo się natyrać, by wyrobić sobie opinię i poważanie.
Młodych się tutaj gnoiło. Nie rozumiałem czemu. Każdy kiedyś zaczynał. Wiadomo, że doświadczenie zdobywane latami, nierzadko w czasie kryzysów, jest bezcenne. Ale jak pokazał mój przykład, świeże spojrzenie i zainteresowanie nowymi trendami też się przydają. Gdyby połączyć jedno z drugim, praca byłaby bardziej efektywna, nasi klienci zarabialiby więcej, a my wraz z nimi. Proste i oczywiste. A jednak starsi stażem robili wszystko, by nas zniechęcić, jakby się bali, że ich wygryziemy. Może ten strach wszystko tłumaczył?
– Zamknij się i szoruj po kawę!
Stażystka, do której te słowa były skierowane, wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać, ale posłusznie odwróciła się i podreptała po kawę. Dokładnie tak samo jak ja kiedyś. Gotowało się we mnie, ale posłusznie robiłem, co mi kazano, mając nadzieję, że jak wreszcie dostanę umowę, nikt więcej nie będzie mną pomiatał. Nienawidziłem tego. Nie moja wina, że byłem kilka lat od nich młodszy. Co to za przestępstwo? I co za obyczaje? Jak fala w wojsku! Starsi stażem poniżali nas i wykorzystywali, bo mieli już w kieszeni świętego Graala umowy na czas nieokreślony. Czuli się jak bóstwa. A my ich tak traktowaliśmy.
Z czasem dostrzegłem, że te bóstwa wcale nie są takie boskie. Mieli wady jak każdy, a zachowywali się…
– Noż kur… mać! Nie umiesz wydrukować dokumentu jak trzeba? – niosło się po całym biurze. – Jesteś debilem?
– Przepraszam, już poprawiam… – stażysta kajał się, pokornie spuszczał głowę i biegł do drukarki, by wydrukować te same dokumenty w jakiś inny sposób.
– Masz te analizy, o które pytałem tydzień temu? – podszedłem do wkurzonego pracownika. – Co ci młody zrobił tym razem? – spytałem.
– Nic – wzruszył ramionami i roześmiał się. – Pogoniłem go, bo… mogłem! Mam doła i muszę jakoś odreagować. Żona się wyprowadziła do matki na jakiś czas, póki nie zmądrzeję, uważasz… No to niech czeka do usranej śmierci. Hej, ty! – wrzasnął znowu na stażystę, który wracał z nowymi wydrukami. – Wolniej się nie da, ofermo jedna? Za chwilę będziesz biegał po schodach, żeby kondycję wyrobić. Właściwie już możesz iść. Dziesięć pięter, w tę i z powrotem. Już! Ruchy!
Moją winą było to, że stałem z boku
– Nie za ostro? – spytałem, gdy czerwony ze wstydu chłopak poszedł w kierunku schodów.
– Analizy masz? – usłyszałem w odpowiedzi. – To się nimi zajmij.
Takich sytuacji było na pęczki. Stażyści się nie skarżyli, bo niby komu? Tym, którzy byli tu zatrudnieni i trzymali sztamę z tymi, którzy ich dręczyli wcześniej, gdy sami odbywali staż? Bo tak to działało: dawne ofiary stawały się gnębicielami. Gnojeni stażyści mieli nadzieję, że jak zniosą te przydługie, swoiste otrzęsiny, w końcu dostaną umowę na stałe i wstęp do korporacyjnego raju. Mnie się udało wyjątkowo szybko, dzięki czemu stałem się ich idolem.
– Naprawdę dostałeś umowę? Już? Po pół roku? Czyli to możliwe… – szeptali z nabożnym podziwem.
Wiedziałem, co sobie myślą. Jeszcze parę miesięcy upokorzeń i może też dostąpią zaszczytu zawieszenia sobie na szyi smyczy z firmową plakietką z niebieskim paskiem, dowód ich statusu, ich nowej pozycji, powód do szacunku. A także pretekst, by kontynuować tę chorą sztafetę. Bo teraz oni będę wysyłać po kawę stażystów, którzy przyjdą na ich miejsce. Będą ganiać ich po schodach, kazać po pięć razy drukować te same dokumenty i załatwiać prywatne zakupy.
Udawałem, że mnie to nie dotyczy. Że nie słyszę, że nie zauważam, że nie wiem, jakie to podłe traktować ludzi w ten sposób. Ja tak nie postępowałem. Moją winą było stanie z boku. Bierność, gdy jeden z pracowników przez „przypadek” wylał gorącą kawę na stażystkę.
– Co ci odbiło? – syknąłem, gdy biedaczka pobiegła się wysuszyć.
– Średnia ta kawa. Następnym razem bardziej się postara – parsknął śmiechem.
– Przecież kawę robi ekspres, nie ona – przypomniałem mu.
– To niech skoczy do kawiarni i przyniesie mi lepszą, he he.
Wracałem do domu coraz bardziej zmęczony. Coraz bardziej zrezygnowany i jakiś taki… nieswój. Nie umiałem tego nawet nazwać. Moja wymarzona praca wcale nie była taka wspaniała. Nadal lubiłem wykonywać swoje obowiązki. Analizowałem dane, wyciągałem wnioski, układałem plany na kolejne miesiące i lata. Moi klienci byli zadowoleni, moi szefowie także. Chwalili mnie jedni i drudzy, mówili, że mam łeb na karku, że potrafię kombinować, że dbam o ich interesy.
Przy okazji dbałem też o swój interes, bo jaka praca, taka płaca. Nie mogłem narzekać na pensję i premie. Stać mnie było na życie, o jakim moi rodzice nigdy nie marzyli. Nie głodowałem za dzieciaka, nie w tym rzecz, ale nie było nas stać na wiele rzeczy. Albo brakowało na nie czasu. Ziemia nie poczeka, aż wrócisz z wakacji. Jak nie siewy, to zbiory, i tak w kółko. Teraz mogłem robić, co chcę. Urlopik? Nie ma problemu, wypisywałem wniosek i trzy dni później leżałem pod palmami. Nie zapomniałem o rodzicach, oczywiście, że nie. Kupowałem im prezenty do domu, przesyłałem pieniądze, prosząc, by o siebie zadbali, choć trochę.
Pod tym kątem moja praca była idealna. Lepsza niż oczekiwałem. Ale atmosfera… Co z tego, że teraz ja mogłem kimś pomiatać, tak jak kiedyś pomiatano mną? Nie chciałem tego robić, nie podnosiło to mojego ego, nie poprawiało nastroju, nie wymazywało doznanych poniżeń. Byłem normalny, na Boga! A w domu nauczono mnie szacunku do bliźniego. Do każdego. Do księdza proboszcza i sklepikarki. Do sąsiada, co przychodzi „pożyczyć” pół chleba, i tego, co podjedzie na herbatkę mercedesem. Nie miało znaczenia, kim ktoś jest ani co robi. Póki nie kradnie i nie morduje, należy mu się szacunek. A w mojej firmie tego szacunku było tyle, co kot napłakał.
To się nazywa... nauka życia
Pracownicy albo podlizywali się szefostwu, albo znęcali nad młodszymi stażem. Nie wiem, czy odreagowywali w ten sposób brak realnej władzy, czy stawali się korporacyjnymi socjopatami. Byli szarymi pracownikami jak ci stażyści, jak ja. Tak ich to bolało, że musieli pokazać swoją wyższość? Nad kimkolwiek?
Kilka razy stanąłem w obronie kogoś, kto był szykanowany tak mocno, że nawet we mnie – osobie, która nie chciała się wtrącać, która chciała robić swoje i iść do domu – zagotowała się krew. Jednak nigdy nie znalazłem w sobie dość odwagi, by zrobić to na głos, przy wszystkich, albo pójść na skargę do szefa. Zawsze po cichu próbowałem coś wytłumaczyć pracownikowi, który przeginał. Ale po nich spływało to jak woda po kaczce.
– No jak tam, synku, w pracy? – pytała mama, gdy przyjeżdżałem na weekend.
Zawsze mówiłem, że super. Opowiadałem im trochę, ale równie dobrze mogłem wszystko zmyślić. To był dla nich zupełnie inny, obcy świat. Fascynował ich, ale jak bajka, której nigdy nie doświadczą na własnej skórze. Tamtego dnia jednak coś we mnie pękło jak tama, i w końcu przyznałem, że wcale nie jest tak bajkowo…
– Byłeś z tym u szefa? – spytała mama.
– A co to da? – wzruszyłem ramionami. – To jedna klika, każdy każdego klepie po pleckach.
– Nie wychowaliśmy cię tak, żebyś stał i patrzył, jak ktoś okłada psa kijem – powiedział ojciec; cicho, ale z wyraźnym wyrzutem.
– Tato…
– Żadne tato, Kamil! Możesz być wykształcony lepiej niż ja, możesz tu wpadać w drogim garniturze i przyjeżdżać limuzyną. Możesz jeździć na wakacje po całym świecie. Tylko co ci to da, jeśli nie umiesz być człowiekiem? No?
Proste i boleśnie prawdziwe słowa ojca coś we mnie poruszyły i nie dawały mi spokoju. Nie umiałem już wmawiać sobie, że jakoś dam radę przymykać oko na podłości, jakich byłem świadkiem. I kiedy w poniedziałek znowu zagotowała się we mnie krew z powodu znęcania się, poszedłem prosto do szefa.
– Jurek każe stażystce stać przy jego biurku od trzech godzin.
– Widocznie jest mu potrzebna – skwitował dyrektor. – To wszystko?
– Nie! – nie zamierzałem się już wycofać. – Dziewczyna nie może nic zjeść, napić się, wyjść do toalety ani usiąść. To jest pana zdaniem normalne? Zresztą to tylko jedna z szeregu podobnych sytuacji. Tu wszyscy znęcają się nad stażystami. Wylewają na nich kawę, bo niedobra, każą biegać po schodach dla kondycji, wysyłają po prywatne zakupy, upokarzają, wyśmiewają…
– Masz z tym jakiś problem? – szef autentycznie się zdziwił. – Nie jesteś stażystą, też tak możesz robić. To się nazywa nauka życia.
Nie wiem, na co on czekał. Aż ktoś wychłoszcze nowego pracownika, bo ten zapomniał posłodzić mu kawy? Albo aż ktoś się zabije, nie mogąc znieść presji? Albo do mobbingu dołączy molestowanie? Aż ktoś pójdzie z tym do sądu, do mediów?
Wreszcie spokojnie patrzę w lustro
– To jest znęcanie się! – walnąłem ręką w biurko. – I jeśli to się nie skończy…
– To co? To chyba zostaniesz bez pracy – szef powiedział to tak spokojnym tonem, że mnie zmroziło.
Bez mojej ukochanej pracy? Bez dochodów? Bez tego całego… bagna? Nagle uzmysłowiłem sobie, że firm w Warszawie jest mnóstwo, różnych możliwości jeszcze więcej, a ja naprawdę nie chcę dłużej tkwić w tym… szambie.
– Ma pan rację. Zostanie pan bez pracownika. Żegnam.
Wyszedłem z gabinetu, zabrałem swoje rzeczy. Dyrektor od razu wysłał za mną ochroniarza, który pilnował, bym nie wyniósł niczego, czego nie powinienem. A niech pilnuje, miałem to gdzieś. Numery telefonów do najważniejszych klientów znałem na pamięć. W prywatnej skrzynce mailowej miałem też trochę informacji, bo pracowałem na swoim komputerze, ilekroć byłem chory i musiałem zostać w domu.
Podszedłem do dziewczyny, która już ledwie stała przy biurku mojego chamskiego kolegi, ale bała się odejść.
– Zakładam firmę doradztwa finansowego. Idziesz ze mną? Kokosów nie będzie, ale tego – wskazałem na nią i jej dręczyciela – też nie.
Spojrzała niepewnie na Jurka, potem na mnie. Przygryzła wargę, zastanawiając się, co wybrać. Pozwalać dalej sobą pomiatać z nadzieją na lepsze jutro, czy przerwać to natychmiast, choć nie była pewna, co ją z kolei czeka ze mną.
– Chrzań się, bucu! – rzuciła w stronę zdumionego Jurka.
– Ma rację: chrzań się, bucu – powtórzyłem za nią i razem wyszliśmy z biura.
Odprowadzała nas grobowa cisza. Nikt nie śmiał klaskać, ale gwizdać i szydzić też nie. Choć było zimno, a powietrze dalekie od czystego, odetchnąłem głęboko, gdy tylko wyszedłem z biurowca. Nie miałem pojęcia, czy właśnie nie pogrzebałem swojej kariery, kilku lat studiów i pracy. A jednak ulżyło mi. Wiedziałem, że rodzice byliby ze mnie dumni, bo wreszcie zachowałem się tak, jak należy. Jak człowiek.
Założyłem własną firmę. No, firemkę. Zosia zaczęła pracować ze mną. Rozkręcaliśmy biznes niemal od zera. Niemal, bo starałem się przekonać moich najlepszych klientów, by dalej korzystali z moich usług, choć nie pracuję już dla wielkiej korporacji. Kilku się zgodziło – bo byłem zdecydowanie tańszy – dzięki czemu mieliśmy od czego zacząć. Powoli rozszerzałem działalność, zatrudniałem pracowników, przyjmowaliśmy też stażystów. Ale nigdy nie pozwoliłem, żeby ktoś się nad nimi w jakikolwiek sposób znęcał. Obiecałem sobie, że tego dopilnuję. Już nigdy więcej. Nie u mnie.
Zastanawiam się czasem, czy dla innych stażystów z korpo też mogłem coś zrobić. Być może. Ale nie nadaję się na zbawcę świata ani na superbohatera. Mogę tylko sprawić, że ten mały świat, w którym się urządziłem, będzie odrobinę lepszym miejscem. Na szczęście mam obok siebie ludzi, którzy myślą podobnie. Nie zarabiam milionów jak tam, w świecie wielkich korporacji i szklano-chromowych biurowców, ale najważniejsze, że co rano mogę spokojnie patrzeć sobie w oczy w lustrze.
Czytaj także:
„Szef mnie wykorzystywał. Harowałem jak niewolnik, spałem na kartonach, byłem pośmiewiskiem za marne pieniądze”
„Jestem mobbingowana w pracy. Szef mnie obraża, wyzywa, jestem w ciągłym stresie”
„Pracowałam na czarno. Szef nie chciał dawać umów, a mi zależało na pracy. Ale potem zaszłam w ciążę...”