Pracę w dzisiejszych czasach trzeba szanować – ile to ja razy, zwłaszcza ostatnio, słyszałem to zdanie! Tylko że ja swoją pracę szanowałem. I robiłem wszystko, żeby się w niej utrzymać, móc regularnie spłacać kredyt hipoteczny i nie narazić się na ironiczne spojrzenia mojej żony, która, zatrudniona na ciepłej państwowej posadce, nigdy nie pojęła, czym jest kryzys i praca w prywatnej firmie nastawionej na zysk!
To wszystko nie uchroniło mnie przed słowami, które, o ironio, spadły na mnie akurat w dniu moich imienin:
– Przeprowadzamy reorganizację. Nie stać nas na zatrudnianie tylu magazynierów, co dotychczas. Przykro mi, Piotrek. Szukaj sobie od początku przyszłego miesiąca nowego zatrudnienia.
Początkowo nie panikowałem. Nie ja pierwszy i nie ostatni straciłem pracę. Wszyscy pocieszali mnie, że teraz są po prostu takie czasy. W firmie, która tak brutalnie się ze mną rozstała, przepracowałem ostatnie dwanaście lat. Nigdy nikomu nie podpadłem, szefostwo było ze mnie zadowolone. Swoje obowiązki wypełniałem rzetelnie, na koniec dostałem wzorową opinię. Trzymając ten papier w ręku, byłem pewien, że znalezienie nowego zatrudnienia to kwestia dni, może tygodni.
Uruchomiłem wszystkie prywatne kontakty. Sąsiedzi, koledzy z tej i poprzedniej pracy, rodzina, znajomi ze szkoły, do której chodzi nasza córka… Wszystkich informowałem, że szukam pracy. Że gdyby tylko cokolwiek słyszeli, to ja jestem chętny, że mogę dojeżdżać… Wszyscy kiwali głowami, niektórzy głośno wyrażali słowa współczucia, niektórzy tylko patrzyli wymownie…
A ja zrozumiałem, że nigdy nie byłem mocny ani w komputerach, ani w językach. Świat poszedł do przodu, a dla mnie znajomość skomplikowanych systemów magazynowych i języka angielskiego pozostała czarną magią. Pracowałem w malutkiej firmie, gdzie wszyscy się nawzajem znaliśmy, wszyscy znaliśmy też swoich klientów i dostawców, nie pojawiali się żadni nowi, o cudzoziemcach nie wspominając.
To wszystko dotarło do mnie, kiedy zacząłem przeglądać internetowe oferty. Owszem, początkowo wrócił mi dobry humor – bo było ich sporo. Przez chwilę łudziłem się nawet, że będę przebierał w nich jak w ulęgałkach. Ależ byłem naiwny! To pracodawcy przebierają teraz w chętnych do pracy. Ta prosta prawda dotarła do mnie po zaledwie dwóch tygodniach intensywnego studiowania internetowych ofert i po wysłaniu kilkudziesięciu życiorysów. Dostałem… jedną, tak, tak – jedną – odpowiedź. Człowiek, który do mnie zadzwonił, proponował mi zwykłą akwizycję pod płaszczykiem „prowadzenia rozległej działalności biznesowej”.
Grzecznie podziękowałem. Zdawałem sobie sprawę, że mając rachunki do zapłacenia i rodzinę do utrzymania, nie mogę podjąć się niepewnego zajęcia bez żadnej umowy, to nie dla mnie. Po dwóch miesiącach siedzenia w domu powoli zaczęło mnie ogarniać zniechęcenie. Przestało mi się chcieć wstawać z łóżka i ubierać. Potrafiłem przesiedzieć cały dzień, gapiąc się w ekran. Raz nawet, w tajemnicy przed żoną, kupiłem sobie butelkę wódki i sam, z tej bezsilności i upokorzenia, się upiłem. Na szczęście, zdążyłem wytrzeźwieć przed powrotem Bożeny.
Moja żona, chcąc ratować naszą beznadziejną sytuację, brała wszelkie możliwe nadgodziny i dyżury, byle tylko związać koniec z końcem. Wiedziałem, że robi to dla nas, ale jej widok, zmęczonej i zmarnowanej po całym dniu pracy, nie poprawiał mi samopoczucia, uwierzcie mi. Czułem się zerem, a nie mężczyzną. Całe dnie wyrzucałem sobie, że przeze mnie nasza rodzina za chwilę się rozpadnie, i że komornik zabierze nam wszystko, na co do tej pory pracowaliśmy…
To był koszmar! I wtedy pojawiła się ta propozycja
Znajomy zadzwonił, że w sklepie niedaleko jego domu potrzebują magazyniera. Od razu uczciwie zaznaczył, że płaca, zwłaszcza na początku, nie jest oszałamiająca, ale…
– W waszej sytuacji lepszy rydz niż nic – powiedział szczerze.
Trudno mi było się z nim nie zgodzić.
Jeszcze tego samego dnia pojechałem pod wskazany adres. Rzeczywiście, mieścił się tam duży sklep spożywczy. Przez chwilę bałem się, że wszystko okaże się ułudą, że to zbyt piękna wiadomość, żeby była prawdziwa, że już dawno kogoś znaleźli albo informacja, że poszukują pracownika, jest tylko „picem na wodę”, ale nie… Wszystko było dokładnie tak, jak opowiadał mi kolega!
– Rzeczywiście, poszukujemy magazyniera. Jesteśmy firmą na dorobku, wie pan, mamy kryzys, więc nie możemy zaproponować zbyt wysokiego wynagrodzenia – mężczyzna, który ze mną rozmawiał, zrobił przepraszającą minę. – Ale za to – uśmiechnął się szeroko – w przeciwieństwie do wielu innych firm płacimy regularnie i na czas. Potrzebujemy ludzi. Może pan zaczynać choćby od zaraz.
– A umowa? – zapytałem nieśmiało – Rozumiem, że to normalna umowa o pracę? Do tej pory zawsze tak pracowałem…
– Niestety – mężczyzna znowu zrobił zbolałą minę – Sam pan wie, że mamy kryzys. Nie stać nas na te wszystkie zusowskie opłaty i podatki. Proponujemy panu umowę zlecenie. Ale za to – mężczyzna puścił do mnie oczko – można sobie u nas dorobić. Sam pan przyzna, że konkurencja tego panu nie zaoferowała.
Nie śmiałem powiedzieć, że konkurencja jakoś nie pchała się do tej pory do mnie drzwiami i oknami. Przezornie milczałem, żeby kierownik sklepu też się tego nie domyślił. Tak bardzo chciałem pracować!
Na jakichkolwiek warunkach, gdziekolwiek, za jakąkolwiek kwotę, byle już nie czuć się jak bezużyteczny sprzęt w domu, ale jak pełnowartościowy człowiek!
– To jak można sobie dorobić u państwa? – zapytałem cicho.
– Proponujemy panu dodatkową pracę w niedziele. Czternaście godzin, cztery tygodnie w miesiącu. Płacimy pięćdziesiąt procent więcej niż za zwykłe godziny – uśmiechnął się kusząco.
– Ale, rozumiem, że to jest praca dodatkowa? – spytałem niepewnie, w myślach obliczając już ten dodatkowy „zysk”. Tak, to już by było coś! – Jak zobaczę, że nie dam rady, to mogę zrezygnować?
– No wie pan – mężczyzna skrzywił się, jakbym go obraził. – A kto miałby „dać radę”, jak nie tacy ludzie jak pan? Młody, zdrowy mężczyzna… My dlatego taką wagę przywiązujemy do stanu zdrowia naszych pracowników, że chcemy im zaoferować pełne możliwości rozwoju w naszej firmie. Pewnie ma pan rodzinę, ma na kogo pracować… Może i kredycik jakiś jest? No, sam pan widzi – uśmiechnął się triumfalnie, gdy pokiwałem smutno głową. – Żona od razu inaczej spojrzy, jak pan przyniesie do domu trochę dodatkowej gotówki! Więc te niedziele mamy już zaklepane – raczej stwierdził, niż zapytał. – A jakby pan dalej chciał dorobić, to i soboty mogą być pracujące – spojrzał na mnie zachęcająco, ale najwyraźniej przekonał się, że to już byłoby dla mnie za wiele, bo machnął tylko ręką. – No, ale o tym porozmawiamy później. A, i jedna rzecz musi być od razu jasna, panie Piotrze. Ja potrzebuję dyspozycyjnych magazynierów. Jeden telefon i przyjeżdża pan do firmy. Jasne?
– Tak, panie kierowniku – pokiwałem słabo głową.
Do tej pory pracowałem w stałych godzinach, nigdy dłużej niż dziewięć godzin dziennie. Weekendy miałem wolne. A teraz miałem w każdą niedzielę przerzucać towar po kilkanaście godzin?! Od samego myślenia o tym robiło mi się słabo. Postanowiłem jednak być mężczyzną. Tym bardziej że mina żony, gdy wróciłem do domu po tej rozmowie, od razu upewniła mnie, że właśnie na taką postawę z mojej strony liczyła.
– I co, przyjęli cię? – wyszeptała z nadzieją. – Mogę przestać się bać?
Uśmiechnąłem się, objąłem ją mocno ramieniem i przytuliłem.
– Od poniedziałku zaczynam pracę – oznajmiłem jej z dumą.
Bożena ucałowała mnie w oba policzki, a ja litościwie postanowiłem oszczędzić jej szczegółów. Może jakoś to będzie. Przyszłość szybko miała pokazać, że „jakoś” nie będzie.
Już pierwszego dnia, kiedy okazało się, że mam przerzucać kilkunastokilogramowe worki z towarem, odezwała się moja zaleczona kontuzja kręgosłupa. Wieczorem miałem wrażenie, że rozsypię się w drobny mak. Lekarz dawno mi powiedział, że nie wolno mi nic dźwigać i przenosić – jak jednak miałem tego uniknąć, pracując w magazynie, gdzie nawet nie było wózka widłowego, a szef, jak się wkrótce przekonałem, miał za nic wszelkie normy bezpieczeństwa?!
Tym razem też postanowiłem nie mówić nic Bożenie. Co by to dało? I tak przez ostatnie miesiące przysporzyłem jej aż nadto powodów do zmartwień. Wziąłem silny lek przeciwbólowy i poszedłem spać. Rano musiałem przecież wstać znacznie wcześniej niż zwykle. Tak przynajmniej sądziłem, kładąc się do łóżka.
Niestety – o drugiej w nocy obudził mnie natarczywy dźwięk telefonu. Przez chwilę myślałem, że to pomyłka. Kto dzwoniłby o tej porze? Może jakiś kolega sobie popił i postanowił pogadać, pomyślałem, decydując się jednak odebrać. Przebudzona gwałtownie żona patrzyła na mnie nienawistnym wzrokiem.
„Ty i ci twoi koledzy!” – mówiły jej oczy.
Oboje się jednak myliliśmy. To nie był żaden kumpel w imprezowym nastroju. To był mój szef.
– Piotr, wiem, że jest późno – mówił szybko. – Ale mamy tutaj sytuację alarmową. Musisz w ciągu pół godziny dojechać do firmy i rozładować jeden transport. Liczę na ciebie.
– W ciągu pół godziny? – tarłem nieprzytomnie oczy, licząc odruchowo, że przespałem niespełna cztery godziny. Wszystko mnie bolało. Silny lek, który wziąłem przed zaśnięciem, powoli przestawał działać.
Miałem wrażenie, że nie jestem w stanie ruszać ręką ani nogą, a co dopiero mówić o prowadzeniu samochodu! – To raczej niemożliwe, sam dojazd zajmie mi… – zacząłem, ale nie dał mi skończyć.
– Słuchaj, Piotrek, sam wiesz, że jesteś na okresie próbnym – szef nie ukrywał dłużej zniecierpliwienia. – Już twoja w tym głowa, żebyś za pół godziny był u mnie. Co to – zatrudniam jakąś płaczącą babę czy silnego faceta, który wie, jak sobie poradzić w każdej sytuacji? Albo będziesz tu za pół godziny, albo możesz rano nie przyjeżdżać!
– Będę za pół godziny, szefie – odpowiedziałem szybko.
Bożena zrobiła zdumione oczy, ale pokazałem jej na migi, że ma wracać do łóżka. Wystarczy, że ja będę miał nieprzespaną noc. Na miejscu, kiedy już dojechałem do firmy, okazało się, że pracy było naprawdę sporo. Wyładowywanie transportu zajęło mi dobre trzy godziny. Kiedy spojrzałem na zegarek, dochodziła szósta. Swoją zwykłą zmianę zaczynałem o siódmej. Nie opłacało mi się wracać do domu. Upokorzony i kompletnie wyczerpany położyłem się w magazynie na jakichś kartonach.
Obudziły mnie krzyki pozostałych pracowników. Była ósma. Spałem niecałe dwie godziny. Nade mną pochylał się szef z uśmiechem od ucha do ucha, jakby widok, który sobą przedstawiałem, naprawdę był taki zabawny:
– No, widzę, że sobie odespałeś nockę. Jesteś godzinę spóźniony do roboty, Piotruś. Na szczęście mam ci z czego to spóźnienie potrącić. No co się tak patrzysz? Przecież zaczynasz zmianę o siódmej, tak się umawialiśmy, może nie? A jest po ósmej, kolego…
Nie miałem siły protestować. Tępo pokiwałem głową.
Tego dnia pracowałem do dwudziestej. Nie pamiętam, jak wróciłem do domu. Szczęście, że na drodze nie było dużego ruchu, bo nie jestem pewien, czy nie spowodowałabym jakiegoś wypadku. Szybko miałem się przekonać, że od tej pory tak będzie wyglądało moje życie.
W tej firmie nie istniało coś takiego jak limitowany czas pracy. Codziennie pracowałem od siódmej do dwudziestej, dwudziestej pierwszej. Do tego doszły pracujące niedziele, a z czasem i soboty. Mój szef bowiem szybko znalazł sposób, by obejść moją początkową niechęć do pracy w soboty właśnie. Po prostu dzwonił do mnie w ostatniej chwili, udając, że muszę natychmiast stawić się w firmie. Oczywiście, za przepracowane weekendy nie dostawałem ekwiwalentu w postaci dni wolnych, no ale miałem dostać pieniądze. Właściwie trzymała mnie w tej robocie tylko obietnica wyższego wynagrodzenia za nadgodziny. A tych miałem przecież naprawdę dużo!
Praca w nocy, praca w dni wolne…
Z prawdziwą niecierpliwością oczekiwałem pierwszej wypłaty! Już nawet zaplanowałem, na co wydam pierwsze większe pieniądze… Jakiż był mój szok, gdy zamiast obiecanych kokosów ujrzałem na koncie… pieniądze niewiele większe niż najniższa płaca! Oczywiście od razu pobiegłem do kierownika sklepu:
– Chciałem porozmawiać o mojej wypłacie – zacząłem, trzęsąc się ze złości. Szef spojrzał na mnie z niesmakiem.
– O, dobrze że jesteś, Piotrek – powiedział, kręcąc głową z dezaprobatą. – Ja też chciałem z tobą porozmawiać. Muszę ci powiedzieć, że nie jesteśmy z ciebie zadowoleni. Zobacz, oto szkody, które zrobiłeś w ciągu jednego tylko tygodnia…
Przed sobą miał długą listę produktów, które rzekomo strąciłem lub uszkodziłem podczas rozładunku. Na dole znajdowała się ich oszacowana wartość. Przekraczała moją pensję!
Poczułem zimny pot na karku. Zaczęło do mnie docierać, że z nim nie wygram. Że mój kierownik podobne rozmowy przeprowadzał z wieloma pracownikami niezliczoną ilość razy w życiu. Że byt tej firmy opierał się na takim właśnie oszukiwaniu ludzi, na żyłowaniu ich, na robieniu z nich niewolników…
Mogłem zgodzić się na to traktowanie albo wrócić do domu, do telewizora i płaczu Bożeny po kątach. Trzeciego wyjścia nie było. Tak mi się przynajmniej wtedy wydawało. A jednak poczułem, że nie dam rady dłużej tak żyć. Ból kręgosłupa stawał się tak nieznośny, że nie pomagała dawka leku zbliżona do maksymalnej. Piłem siedem kaw dziennie, a mimo to ciągle chciało mi się spać. Byłem tak poirytowany, że zdarzało mi się ostatnio krzyknąć na moją ukochaną córkę, która zawsze była moim oczkiem w głowie i na którą nigdy nie podniosłem głosu.
„Co będzie dalej?” – dudniło mi w głowie. Gdzie skończę? W szpitalu? Ale ja przecież nawet nie mam ubezpieczenia!
– Odchodzę – powiedziałem tylko, patrząc kierownikowi prosto w twarz. – Dzisiaj. Natychmiast!
– Ale… – chyba się tego nie spodziewał, bo na chwilę zapomniał języka w gębie. – Ale… Musisz zapłacić za zniszczone rzeczy… Nie myślisz chyba, że… Poza tym… Tak nie wolno… A nasza umowa?
– Nawet nie próbuj – warknąłem.
Poczułem, że zaczynam powoli odzyskiwać człowieczeństwo. To byłem dawny ja. Nie niewolnik, którego zrobiła ze mnie ta praca. Powrót do domu i powiedzenie żonie, że zrezygnowałem z pracy, były łatwiejsze, niż się spodziewałem. Chyba dla wszystkich, którzy patrzyli na mnie z boku było jasne, że tak się nie da żyć, tylko ja za wszelką cenę chciałem im udowodnić, że wytrzymam.
A dwa dni po tym, jak złożyłem wymówienie i odszedłem z pracy, stał się cud. Dzisiaj, gdy o tym myślę, właśnie tak to oceniam – to musiał być cud, to nie mogło być nic innego. Zadzwonił do mnie kolega z tego właśnie sklepu.
On też postanowił zrezygnować z tej „superpracy” z tych samych powodów, dla jakich ja to zrobiłem.
I zaproponował mi… założenie wspólnego biznesu. Spotkaliśmy się jeszcze tego samego dnia, omówiliśmy szczegóły jego pomysłu i…
Sprzedajemy w firmach własnoręcznie robione sałatki. Nie chcę się chwalić, ale interes idzie doskonale.
Ludzie w wielkich korporacjach są głodni jak wilki i skłonni sporo zapłacić za dobry towar. A my staramy się im dostarczać produkty najlepszej jakości, które na dodatek nie kosztują nas krocie. Warzywa nie są drogie, szczególnie kiedy wiadomo, gdzie je kupić – a my wiemy. Wstajemy w środku nocy, żeby je zdobyć, ale to nas nie przeraża…
Żaden z nas nie boi się ciężkiej pracy – aż za dobrze ją poznaliśmy. I, nie zapeszając, muszę powiedzieć, że wychodzimy na swoje. Teraz myślimy o rozszerzeniu naszego asortymentu. Gdyby ktoś dwa miesiące temu powiedział mi, że będę odnoszącym sukcesy małym przedsiębiorcą, gorzko bym się tylko uśmiechnął. W tamtych czasach straciłem jakąkolwiek nadzieję. Na szczęście odzyskałem ją na tyle, by powiedzieć „nie”. Żaden człowiek nie urodził się, by być niewolnikiem. Teraz to wiem.
Czytaj także:
„Chciałam rozbić nowy związek ojca, żeby zemścić się za to, że zostawił mamę. Wrobiłam jego nową kobietę w kradzież”
„Chciałem raz poczuć jak to jest być z luksusową kobietą, a nie żoną. Jedna noc kosztowała mnie 3 tys. zł”
„Odkryłam seksualną tajemnicę mojej mamy. Prowadziła podwójne życie, a ja żyłam w domu pełnym obłudy!”