Krysię poznałem jeszcze w liceum. Chodziła do niższej klasy i kompletnie nie zwracała na mnie uwagi. Nie powiem, trochę mnie to dziwiło, bo generalnie miałem powodzenie u dziewczyn. Byłem przystojny, dobrze zbudowany i wysportowany, więc zawsze otaczał mnie wianuszek dziewcząt. Dla Krysi zdawałem się nie istnieć i była to dla mnie sytuacja zupełnie nowa. Musiałem się nieźle nakombinować, by zwróciła na mnie uwagę.
Była jak niedostępna wieża
O jej względy zabiegałem długo i konsekwentnie. W końcu powoli wkradłem się w jej łaski, pozwoliła odprowadzić się ze szkoły do domu, zaprosić na lody, do kina. Była mocno skoncentrowana na nauce, miała poważne plany dotyczące studiów i dalszej przyszłości, a ja uchodziłem za szkolnego amanta, którego z klasy do klasy przepychają na piękne oczy.
W końcu jednak przekonała się do mnie, poznała mnie bliżej i dała mi szansę. Gdy po maturze dostałem się na uniwersytet, i to na kierunek, na który wcale nie było tak łatwo się dostać, pogratulowała mi z całego serca i przyznała, że choć trzymała mocno kciuki za moje powodzenie, to jednak realnie nie dawała mi większych szans. A ja nawet się za ten jej realizm nie obraziłem, bo rzeczywiście, miała rację, sam sobie szans nie dawałem!
W czasie studiów nasza relacja znacznie się umocniła. Choć Krysia obawiała się, że któraś z moich pięknych (i chętnych) koleżanek mnie jej odbije, ja kompletnie nie zwracałem uwagi na dziewczyny, które próbowały zagiąć na mnie parol. Nie interesowały mnie ich umizgi, a w przypadku niektórych wręcz zastanawiałem się, jakim cudem znalazły się na uniwerku, bo intelektu zauważyć u nich jakoś nie potrafiłem. Od mojej Krysi dzieliła je z pewnością przepaść nie do pokonania.
W końcu postanowiliśmy się pobrać
Pewnego pięknego sierpniowego dnia wypowiedzieliśmy słowa małżeńskiej przysięgi przed urzędnikiem stanu cywilnego, a potem udaliśmy się z najbliższymi na obiad do restauracji na peryferiach miasta. Uroczystość była skromna, nie chcieliśmy zanadto narażać na koszty naszych rodziców, a sami jeszcze niewiele mieliśmy: ja właśnie podpisałem pierwszą umowę o pracę, a Krysia nabierała sił przed ostatnim rokiem studiów.
Gdy świętowaliśmy pierwszą rocznicę ślubu, moja żona była już panią magister. I miała ogromny dylemat.
– Wiesz, Romeczku, ciągle zastanawiam się, co zrobić. Nie wiem, czy lepiej faktycznie wziąć godziny na uczelni, czy skorzystać z tego stażu w urzędzie.
– A dużo tych godzin ci proponują?
– Malutko. Tak właściwie to żadne pieniądze. Obawiam się, że przy jednoczesnych studiach doktoranckich nie będę już miała szans dorobić korkami, jak dotychczas.
– A jeśli rozpoczniesz staż w urzędzie, to dasz radę pogodzić to ze studiami?
– Wygląda na to, że tak. Mówili o elastycznym grafiku.
– A po stażu co?
– Jeśli się sprawdzę, to umowa na rok. Może też bez kokosów, ale to jednak szansa na stabilne zatrudnienie…
– No to wydaje mi się, że wybór jest oczywisty.
Życie zweryfikowało marzenia żony
Po skończeniu studiów doktoranckich definitywnie pożegnała się z uczelnią. Zdążyła zorientować się, jak wyglądają realia, a w szczególności sytuacja finansowa osób robiących karierę naukową. Ona miała dobrą posadę w urzędzie, bo kolejną umowę zawarto z nią już na czas nieokreślony, zgrany zespół w pracy i widoki na awans. Więcej do szczęścia nie potrzebowała.
A jednak okazało się, że można dostać od życia jeszcze więcej. Najpierw Krysia powiedziała, że będziemy rodzicami.
– Ale jesteś pewna? – nie dowierzałem.
– Tak, badania potwierdziły, że jestem w ciąży! – moja żona promieniała.
– A co z twoją karierą?
– Oj tam, zaraz karierą. Pracować na razie mogę, lekarz nie widzi przeciwwskazań. A kolejnego awansu po prostu odmówię. Gdy pójdę na macierzyński łatwiej będzie rozdzielić moje obecne obowiązki lub zatrudnić kogoś na zastępstwo.
Życie rzeczywiście mocno odmieniło moją żonę. Ale podobały mi się te zmiany. Później ja przyniosłem do domu nowinę.
– Kolega sprzedaje działkę. Po okazyjnej cenie. Pilnie potrzebuje kasy, a jeszcze pilniej chce pozbyć się kłopotu.
– Kłopotu?
– Tak. Musi wyjechać, nie ma komu tego zostawić pod opiekę, więc kłopot. Sprzedaż, i to natychmiastowa, jest najlepszym rozwiązaniem.
Zostaliśmy działkowcami
– A my potrzebujemy działki? – zdziwiła się Krysia.
– Myślę, że skoro powiększy nam się rodzina, to warto byłoby mieć odrobinę własnej trawki i ogródka.
– A stać nas?
– Cena jest bardzo okazyjna, więc tak.
– Ale to chyba dużo roboty?
– Działka jest bardzo zadbana, podobno dość łatwa w utrzymaniu. Możemy tam jechać choćby dziś!
I pojechaliśmy. Krysia z miejsca zakochała się w tym skrawku ziemi. Formalności załatwiliśmy niemal od ręki i w ten oto sposób staliśmy się „posiadaczami gruntów”.
Aż do rozwiązania jeździłem z Krysią w miarę regularnie na działkę i pomagałem w pracach porządkowych. Gdy na świat przyszła Ania, moja żona najpierw musiała się poczuć pewnie w nowej roli, więc działką zajmowałem się sam. Nie sprawiało mi to jakiejś szczególnej radochy, ale też i zbyt wiele robić nie musiałem: mieliśmy mało wymagające rośliny, które wystarczyło podlać, czasem nawieźć, czasem wyrwać kilka chwastów.
Gdy córeczka nieco podrosła, moja żona wymyśliła, że będziemy spędzać na działce każdy weekend. Tłumaczyła, że mała będzie mogła przebywać więcej na świeżym powietrzu, a my też odpoczniemy na łonie natury. Najwyraźniej nasze rozumienie słowa „odpoczynek” mocno się od siebie różniło, bo ja wolałbym posiedzieć na leżaczku, gdy tymczasem Krysia goniła mnie do pielenia chwastów, podlewania roślin i innych tego typu aktywności.
Nadal odrabiałem pańszczyznę
Ania rosła, a moja żona miała coraz ciekawsze pomysły na zagospodarowanie działki. Zamiast równo przystrzyżonego trawniczka, mało wymagających krzewów i dających cień drzew, marzył jej się ogródek z prawdziwego zdarzenia. Na szczęście nigdy nie była w gorącej wodzie kąpana, więc udawało mi się studzić jej zapędy, ale ostatecznie musiałem się nieco ugiąć. Zaplanowaliśmy warzywniak i kilka rabat z kwiatami, po czym przystąpiliśmy do działania.
Nawet gdy nasza córka wyfrunęła już z gniazda, nic się w tej kwestii nie zmieniło: moja żona w każdy weekend ciągnęła mnie na działkę. Jeśli próbowałem protestować, stosowała szantaż emocjonalny.
– Już mnie nie kochasz, Romeczku…
– Ależ kocham cię. Natomiast nie kocham grzebania się w ziemi.
– Ale to przecież ty przekonałeś mnie do kupna tej działki!
– Na swoje nieszczęście… – mruknąłem.
– Oj, już nie marudź. Własna pietruszka czy marcheweczka albo maliny z krzaczka przecież ci smakują.
– Smakują. Ale nie spodziewałem się, że co tydzień będę musiał kopać grządki, siać, pielić, podlewać, nawozić i tak dalej…
Czego oczy nie widzą…
Niemniej zgodnie z życzeniem żony kopałem te nieszczęsne grządki i pieliłem rabatki. W każdy weekend, ma się rozumieć. W sumie powinienem się cieszyć, że nie goniła mnie do tego codziennie po pracy. Ale w weekendy nie było zmiłuj.
Pewnej soboty zza płotu odezwał się do mnie miły, kobiecy głos. Nowa sąsiadka była całkiem atrakcyjną kobietą. I potrzebowała mojej pomocy. Nie mogłem jej odmówić.
Z biegiem czasu Żaneta, bo tak miała na imię, coraz częściej prosiła mnie o drobne przysługi – przekopanie grządki, przycięcie gałęzi, podłączenie kosiarki… Za każdym razem, gdy jej pomogłem, zapraszała mnie na ciasteczko i kawkę lub pyszną, chłodną lemoniadę. Za każdym razem zostawałem dłużej – tak miło nam się rozmawiało. Swoje robił też z pewnością podziw w jej oczach, którego od dawna nie widziałem w oczach mojej żony…
Polubiłem naszą działkę
Gdy pewnego weekendu Krysia wstała z katarem i gorączką, kazałem jej zostać w łóżku i zapewniłem, że wykonam niezbędne prace na naszej działce. Kończyłem pielić chwasty na ostatniej grządce, gdy za płotem pojawiła się Żaneta. Zaprosiła mnie do siebie praktycznie bez słów. Chwilę później, w miłosnym uniesieniu, obydwoje zapomnieliśmy o bożym świecie…
Jutro znów jest sobota, a moja żona dwa dni temu złamała rękę i musi nosić unieruchomienie. Oczywiście utrudnia jej to niektóre prace domowe, ale wie, że w tych sprawach wyręczę ją bez problemu.
Martwiła się jednak, co będzie z działką. Zapewniłem ją, że nie ma się o co martwić, z pewnością przekopię grządki jak należy. Nie dodawałem, że więcej uwagi zamierzam poświęcić „grządkom” sąsiadki. W końcu czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Roman, 54 lata
Czytaj także:
„Michał zrobił mi z serca sieczkę, a innej przyprawił brzuch. Po 30 latach znów skomle u moich kolan i błaga o szansę”
„Zamiast zajmować się wnuczką na wczasach, badałam torsy przystojniaków. Nie dam się na starość zakuć w kajdany samotności”
„Córka zastała mnie w łóżku z młodym ogrodnikiem. Jeśli myśli, że będę cnotką do końca życia, to grubo się myli”