„W dzieciństwie odebrano mi brata. On dostał rodzinę, ja zostałam w domu dziecka. Marzyłam, żeby go zobaczyć”

dziewczynka, którą rozdzielono z bratem fot. Adobe Stock, ruslanshug
„Ludzie nie mają pojęcia, jak to jest: żyć bez korzeni. Z poczuciem, że nie ma się nikogo, że nikt na ciebie nie czeka. Często po pracy szłam wieczorem ulicami i zaglądałam w okna. Na dworze ponuro. A w tym oknie ktoś wyciąga z piekarnika szarlotkę. Gdybym odnalazła Adasia, miałabym namiastkę tego ciepła, rodziny. Miałabym dla kogo piec ciasto”.
/ 18.08.2022 06:30
dziewczynka, którą rozdzielono z bratem fot. Adobe Stock, ruslanshug

Do domu dziecka trafiłam, mając 10 lat. Ojca nie pamiętam, poszedł w Polskę i przepadł bez wieści, gdy skończyłam dwa lata. Mama rok po urodzeniu mojego brata Adasia zachorowała na raka. Gdy pewnego dnia pani Stasia, sąsiadka z parteru, powiedziała mi, że mama poszła do aniołków, nie wierzyłam własnym uszom. „Jak to do aniołków? A ja? A my?” – myślałam spanikowana.  Pogrzeb pamiętam jak przez mgłę. Potem przyjechał radiowóz. Zapakowali nas i zawieźli do domu dziecka.

– Zostaniesz tu na zawsze! Nas nikt nie chce. No, może twojego brata zabiorą. Ty jesteś za stara! – usłyszałam na dzień dobry od jakiejś starszej ode mnie dziewczynki.

„Nie, nie rozdzielą nas!” – to nie mieściło mi się w głowie, choć przecież już byliśmy osobno. Adaś powędrował do domu małego dziecka, do sąsiedniego budynku. Odwiedzałam go codziennie. Pewnego dnia – to było pół roku po śmierci mamy – ze zdziwieniem zobaczyłam, że ma gości… „Kto mógł do niego przyjść? Krewni!” – mało mi serce nie wyskoczyło z piersi.

To było młode małżeństwo. Odwrócili się w stronę drzwi, a ja stałam w progu. „Teraz mnie zobaczą! Ktoś powie, że to ja, Ewcia. Podejdą i obejmą mnie!”. Ale… minęli mnie bez słowa i wyszli. Kierowniczka, która im towarzyszyła, popatrzyła dziwnie. Następnego dnia wezwała mnie do siebie.

Twój brat zostanie adoptowany – oświadczyła po prostu.

Szukałam go przez wiele lat

Okazało się, że od początku Adaś był przygotowywany do adopcji. W metryce miał wpisane „ojciec nieznany”. Sprawa była prosta. Ja miałam wpisanego swojego tatę. Nigdy nie odebrano mu praw do opieki nade mną. Moja sytuacja była więc bardziej skomplikowana. 

Dzisiaj nie rozdziela się braci i sióstr w domach dziecka. Ale to były inne czasy. Ciągle myślałam o Adasiu. O tym, że chcę go odzyskać.

Tuż po maturze poszłam do ośrodka adopcyjnego.

– Jedyne, co możemy dla ciebie zrobić, to skontaktować się z rodzicami Adama. Jeśli oni tak zdecydują, będziecie mogli się spotkać – powiedziała miła pani.

W napięciu czekałam na wyrok.

– Rodzice Adama nie zgadzają się ujawnić mu prawdy – usłyszałam po kilku dniach w słuchawce.

Ludzie nie mają pojęcia, jak to jest: żyć bez korzeni. Z poczuciem, że nie ma się nikogo, że nikt na ciebie nie czeka. Często po pracy szłam wieczorem ulicami i zaglądałam w okna. Na dworze ponuro. A w tym oknie uśmiechnięta pani wyciąga z piekarnika szarlotkę. Gdybym odnalazła Adasia, miałabym namiastkę tego ciepła, rodziny. Miałabym dla kogo piec ciasto.

Zaczęłam poszukiwania na własną rękę. Było kilka fałszywych alarmów. Za każdym razem tak samo: telefon, spotkanie, na które szykowałam się z bijącym sercem. I rozczarowanie. Nie zgadzały się szczegóły, daty. Co roku odwiedzałam ośrodek adopcyjny. Odpowiedź była taka sama. Aż do dnia, kiedy zaskoczona usłyszałam w słuchawce miły głos pani Ani.

– Ewo, rodzice poinformowali Adama, że jest dzieckiem adoptowanym. Na 18. urodziny.

Zamarłam, czekając na ciąg dalszy.  Wiedziałam, że teraz decyzja o zgłoszeniu się do ośrodka adopcyjnego należy do niego samego.

– Przykro mi, ale Adam nie chce na razie cię spotkać. Wie jednak o twoim istnieniu.

Marzenia się spełniają

Minęły cztery lata. Pracowałam, awansowałam. Wyszłam za mąż. Pakowałam się właśnie, bo przeprowadzaliśmy się do własnego mieszkania. I wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce nieznany głos.

– Nie wiem, jak to powiedzieć... Nie zadzwoniłem od razu, bo... Przepraszam, nie przedstawiłem się. Jestem Adam – mówił głos.

Gonitwa myśli. Wszystkie strachy, nadzieje, odżyły. I żal…

– Adasiu, dzisiaj są moje urodziny. I to jest naprawdę najwspanialszy prezent, jaki dostałam w życiu! – wydusiłam po chwili milczenia.

Od tamtego dnia minęło dziesięć lat. Na stole tort. Sama upiekłam! Jest na nim dużo świeczek: 40 różowych, bo tyle mam lat. I 10 niebieskich – te, jak co roku, zdmuchnę razem z bratem. Całe szczęście, że mamy pomocników: mojego męża, szwagierkę i czwórkę dzieciaków. Gdy ktoś zajrzy dzisiejszego wieczoru w okna mojego mieszkania, pomyśli pewnie: jaka duża, szczęśliwa rodzina… Marzenia jednak się spełniają. Choć czasem tak długo trzeba na to czekać…

Czytaj także:
„Przyjaciółka zrobiła sobie dziecko i je zaniedbuje. Ciągle siedzi w pracy, a jej syna wychowuje telewizor i telefon”
„Mąż chętnie zabierał wnuczkę na spacery. Nie wiedziałam, że mała bawiła się sama, a dziadek podrywał baby na placu zabaw”
„Dopiero na emeryturze zdałam sobie sprawę, że mój mąż to nudziarz. Nie chcę przeżyć moich ostatnich lat przed telewizorem”

Redakcja poleca

REKLAMA