Wychowałam się w wielopokoleniowym domu. Pod jednym dachem mieszkali moi dziadkowie, rodzice i ja z moją starszą o dekadę siostrą. Właściwie chyba nigdy nie zdarzyło się, żebym była w domu sama. Ciągły gwar, kolejki do łazienki, zlew pełen naczyń, cała masa prania – taka była codzienność. Szczęśliwa codzienność. Jakoś nigdy nie zastanawiałam się nad tym, że moglibyśmy mieszkać bez dziadków.
Kiedy miałam 13 lat, Gosia, moja siostra, oznajmiła rodzicom, że zostaną dziadkami. Nie byli zachwyceni, ale z drugiej strony Gosia skończyła już szkołę, pracowała, miała od dłuższego czasu chłopaka. Ślub odbył się szybko. Nie widziałam nic dziwnego w tym, że razem z mężem, a wkrótce także z córeczką, również zamieszkali w naszym domu. Było jeszcze ciaśniej i głośniej, ale nie przeszkadzało mi to.
Po szkole postanowiłam pójść na studia. Wiązało się to z przeprowadzką do innego miasta. Tam poznałam Krzysia, zakochałam się w nim i po kilku latach wzięliśmy ślub. Zamieszkaliśmy w jego domu rodzinnym. Razem z moimi teściami. Oni zajęli parter, my piętro. I dopiero wtedy zaczęłam się zastanawiać, jakim cudem moja mama mieszka od prawie czterdziestu lat pod jednym dachem z teściową. Jakim cudem jeszcze nie zwariowała…
Rządziła się u nas jak u siebie
Rodzice Krzyśka wydawali mi się bardzo sympatycznymi ludźmi. W czasach narzeczeńskich często jeździliśmy do nich na obiady, kolację, czasem zostawaliśmy na noc. Czułam się w ich domu swobodnie, traktowali mnie z szacunkiem; byłam przekonana, że połączyła nas wzajemna nić sympatii. Odkąd tylko zaczęliśmy snuć z Krzyśkiem poważniejsze plany, oczywiste było, że zamieszkamy u niego. Był jedynakiem, jego rodzice mieli duży dom, więc głupotą byłoby płacić obcym za wynajem czegokolwiek.
Tuż po ślubie zaczęliśmy remontować piętro. I wtedy zaczęły się pierwsze zgrzyty. Wymarzyłam sobie salon w odcieniach srebra i szarości z żółtymi dodatkami.
– Kochanie, na siwo chcesz pomalować? To salon czy piwnica? – zaczęła śmiać się teściowa, kiedy zobaczyła, jakie farby pokazuję mężowi.
Nie skomentowałam tej uwagi, jednak Maria nie miała chyba zamiaru odpuścić. Tak długo wierciła dziurę w brzuchu Krzysiowi, aż ten stwierdził, że faktycznie salon powinien mieć cieplejszy odcień! I zaczął przekonywać mnie, że soczysta pomarańcza będzie idealna. Postanowiłam nie dać się złamać. Nie doceniłam jednak swojej kochanej teściowej – następnego dnia po powrocie z pracy zobaczyłam, że połowa salonu jest wściekle pomarańczowa!
– O, już jesteś. Zobacz, kazałam tacie wziąć urlop, kupiliśmy farby i zaczął malować. Przecież wy po pracy tacy zmęczeni jesteście, a poza tym samymi wieczorami to przez miesiąc będziecie remontować! – powiedziała wyraźnie z siebie zadowolona.
Zamurowało mnie. Nie odezwałam się nawet słowem, poczekałam na Krzyśka i dopiero jemu powiedziałam, co o tym wszystkim sądzę. Naiwna byłam, licząc na zrozumienie. Mój mąż stwierdził, że to bardzo miło ze strony rodziców, że tak nam pomagają, a ja, zamiast narzekać, powinnam być im wdzięczna! Nie wierzyłam własnym uszom! Zamknęłam się w łazience i przepłakałam tam ponad godzinę. Do łóżka kładłam się okropnie smutna i wściekła jednocześnie.
Na samą myśl o pomarańczy w salonie zalewała mnie krew! Krzysiek próbował załagodzić sytuację. W końcu postanowiłam jakoś przeboleć ten wściekły kolor, pod warunkiem, że z samego rana zejdzie do rodziców i powie im, że od tej pory mają się od naszych remontów trzymać z daleka! I nie podejmować za nas żadnych decyzji. Wprawdzie niechętnie, ale zgodził się.
Rozmowa z rodzicami chyba podziała, bo przez najbliższe trzy tygodnie starali się nic nie mówić, nie wtrącać. Maria wprawdzie momentami nie powstrzymywała się od złośliwych uwag, typu: „Kto to widział takie gołe ściany zostawiać! Jakiś obraz wam kupię!”. Na szczęście piorunowana wzrokiem, kapitulowała. Po niemal miesiącu dobrnęliśmy do końca remontu. Ustawiliśmy w kuchni ostatnie szafki i lodówkę.
– Na dzisiaj koniec, idziemy spać. – zarządził Krzysiek. – Posprzątamy to wszystko jutro po pracy, teraz jest za późno, nie ma co hałasować – dodał, a ja przyznałam mu rację.
Nawet nie potrafię opisać, jak wściekła byłam następnego dnia po powrocie do domu! Maria, okropnie zadowolona z siebie, myła podłogę w NASZEJ kuchni na górze.
Na mój widok zakomunikowała:
– Anetko, poukładałam ci już wszystko w szafkach. I zrobiłam zakupy, bo w lodówce mieliście tylko światło – dodała radosnym tonem.
Aż mnie trzęsło w środku! Jakim prawem ustawiała nasze rzeczy? Jakim prawem robiła nam zakupy? Przecież chyba ustalaliśmy, że ma się do naszych spraw nie wtrącać!
Krzysiek oczywiście nie widział w tym nic złego i jak zwykle stanął po stronie matki, używając swojego ulubionego argumentu:
– Mama chce nam tylko pomóc, powinnaś być jej wdzięczna. A poza tym przecież w remont się nie wtrącała, tylko posprzątała, czyli odwaliła za nas najgorszą robotę.
Wkurzona nie na żarty, ostentacyjnie pozmieniałam miejsce wszystkich rzeczy (chociaż sama pewnie część ustawiłabym w szafkach podobnie).
Miałam nadzieję, że z czasem będzie lepiej. Nie było. Ciągle czułam się jak na celowniku. Miałam wrażenie, że teściowa na każdym kroku daje mi do zrozumienia, że czegoś nie umiem, że robię źle – wszystko z miną niewiniątka i słodkim tonem. Potrafiła wejść do nas na górę i przechodząc obok parapetu, ostentacyjnie włożyć paluchy do doniczki, by sprawdzić, czy kwiatki mają wystarczająco mokro, albo przejechać ręką po meblach w poszukiwaniu kurzu. Czułam się jak na jakimś cholernym teście białej rękawiczki!
Nic jej się nie podobało
Jakoś dwa lata po naszym ślubie Krzyś miał wypadek samochodowy. Na szczęście nic poważnego, skończyło się na kilku stłuczeniach i złamanym nadgarstku, ale zatrzymali go na kilkudniowej obserwacji w szpitalu. Oczywiście spakowałam mu wszystko, co trzeba, i pojechałam na oddział. Kilka minut po mnie wpadła teściowa z zapakowaną torbą! Wyjęła z niej kolejno talerzyk, sztućce, kubek, piżamę, skarpety, kapcie, szczoteczkę i pastę do zębów, ręcznik. Zaczęłam jej tłumaczyć, że niepotrzebnie to wszystko kupowała, że przecież ja wiem, co jest potrzebne w szpitalu, i wszystko przywiozłam.
– Dziecko, pewnie w tych nerwach nie miałaś do tego głowy, już ja się tym zajęłam – powiedziała.
A Krzysiek znów był pod wrażeniem tego, jak jego mamusia nam pomaga i jak się o nas troszczy. Szkoda tylko, że ja odbierałam to zupełnie inaczej. Czułam się stale jak na egzaminie, który, niestety, zawsze oblewałam. Mina mojej idealnej teściowej mówiła przecież sama za siebie…
Zresztą Maria czasem krytykowała mnie całkiem wprost i bez ogródek. Tak jak wtedy, gdy byłam tuż przez terminem porodu i zaproponowała mi pomoc w myciu okien na święta. Faktycznie, zaczynałam już trzydziesty dziewiąty tydzień ciąży i nie czułam się na siłach, dlatego tym razem byłam jej wdzięczna. Nie byłaby jednak sobą, gdyby nie powiedziała:
– A te parapety na zewnątrz to ostatnio chyba ja myłam, jeszcze przed waszym ślubem! Nie wycierasz ich?
– Oczywiście, że wycieram! Ale ostatnio ciągle pada deszcz, nic dziwnego, że są brudne – próbowałam się tłumaczyć, jednak jej mina była ironicznie jednoznaczna.
I tak mi nie wierzyła.
Pamiętam też pierwsze święta ze Stasiem, pięć lat po naszym ślubie. Zaprosiliśmy do siebie rodziców moich i Krzysia. Początkowo atmosfera była miła i rodzinna, aż do momentu, w którym teściowa rzuciła:
– Anetko, kochanie, podaj mi cukier. Nienawidzę gorzkiego kompotu, a ty wszystko za słabo słodzisz.
Podałam cukier, gryząc się w język. Jakoś wszystkim smakowało. A to, że ona uwielbia przesłodzone ulepki, to już nie moja wina! Nie chciałam jednak kłótni w święta, więc milczałam, a nawet udawałam, że nie usłyszałam złośliwości. Trudniej było udawać, kiedy powiedziała do mojej mamy:
– Ale wigilia bez dobrze przygotowanej ryby, to już nie wigilia, prawda? Na szczęście mam na dole karpia, zaraz przyniosę…
– A co, z moim karpiem coś jest nie tak? – zapytałam, próbując ukryć wściekłość. – Może zbyt mało słodki? – dodałam ironicznie.
Krzysiek spiorunował mnie wzrokiem, Maria zatrzymała się zdziwiona, ale po chwili powiedziała:
– Anetka jak zawsze dowcipna. Nie bierz tego tak do siebie, karpia naprawdę trudno dobrze przyrządzić. Ale spokojnie, nauczę cię.
Nie miałam ochoty na dalsze dyskusje, więc po prostu milczałam do końca wieczoru.
Z każdym dniem miałam coraz bardziej dość. Kiedy zostaliśmy rodzicami, było jeszcze gorzej. W zasadzie wszystko robiłam źle. Otworzyłam okno – pewnie zaraz przewieje Stasia. Nie otwierałam – trzymam go w takim zaduchu. Ubierałam go albo za lekko, albo za grubo. Używałam złego proszku, za bardzo go oliwkowałam, albo dla odmiany wysuszyłam mu skórę… Starałam się nie reagować, puszczać wszystkie uwagi mimo uszu, ale naprawdę było to strasznie trudne!
Zaczęłam łapać się na tym, że szukam tylko pretekstu, by nie widzieć teściowej. Chodziłam na długie spacery (oczywiście za długie), jeździłam do rodziców (kto to widział małe dziecko tak włóczyć tam i z powrotem 40 kilometrów?), odwiedzałam koleżanki (biedne dziecko, ciągle po obcych domach zarazki zbiera). Miałam dość. Uciekałam z własnego domu, czułam się w nim jak intruz!
Wiele razy rozmawiałam o tym z Krzysiem, ale on mnie nie rozumiał, nie wiedział, o co mi właściwie chodzi. Dla niego problem nie istniał, mama po prostu chce nam pomóc, martwi się, a ja nie umiem docenić.
Prawdziwa wojna między nami zaczęła się, kiedy Stasiek skończył rok. Jadł już wiele rzeczy, dbałam jednak o ich jakość. Starałam się gotować mu w miarę zdrowo i nie dawałam niczego słodkiego. Pił wodę, ewentualnie niesłodzone herbatki ziołowe. Nie narzekał i wypijał wszystko, więc chyba mu smakowało. No i absolutnie nie podawałam mu słodyczy. Maria narzekała, jaka ze mnie wyrodna matka, że jak w więzieniu woda i niesłone ziemniaki na obiad.
– Dolałabyś mu trochę soczku do tej wody! Przecież tego pić się nie da! – mówiła, krzywiąc się.
Nie sądziłam jednak, że będzie bezczelna do tego stopnia, by za moimi plecami łamać wszystkie zasady! Najpierw zauważyłam, że oszukuje mnie z wodą – kiedy nie patrzyłam, dosypywała do niej cukier! Nie wiem, jak długo to trwało i ile razy jej się udało, bo nie wpadłam na pomysł, by sprawdzać co chwilę zawartość kubeczka Stasia! Kiedyś po prostu dolałam mu ciepłej wody i chciałam sprawdzić, czy nie jest zbyt gorąca. Nie była. Była za to strasznie słodka!
Tym razem Krzysiek stanął na szczęście po mojej stronie i kategorycznie rozmówił się z matką. Zresztą nie miał wyjścia – zagroziłam, że wyprowadzę się z domu. I naprawdę miałam coraz większą ochotę to zrobić. Rozglądałam się już nawet za mieszkaniem do wynajęcia…
Tym razem przesadziła
Maria nie wzięła chyba jednak tych słów na serio. Dalej wygłaszała (mniej lub bardziej subtelne) uwagi na temat tego, jak źle prowadzę dom i wychowuję syna. Czara goryczy przelała się, kiedy zostawiłam Staszka pod jej opieką. Miałam do załatwienia sprawę w urzędzie. Ujechałam autem kilkadziesiąt metrów, kiedy zorientowałam się, że zapomniałam dokumentów. Zawróciłam więc i po chwili po cichu wchodziłam do domu. Maria najwidoczniej nie zauważyła, że stoję w korytarzu i ją obserwuję. Właśnie podawała Stasiowi… lizaka!
– Masz, kochanie. Babcia kupiła nowe, bo tamte już zjadłeś! Niedobra mama nie daje ci cukierków! Ale nie martw się, babusia ma jeszcze pyszne czekoaldki i… – urwała wpół słowa, kiedy mnie dostrzegła.
Byłam tak zszokowana i wściekła, że nie mogłam wydusić z siebie słowa. Podeszłam do Staszka, zabrałam mu lizaka (co oczywiście skończyło się płaczem), bez słowa ubrałam go i pojechałam prosto do Krzysia. Wiedział, że odwiedzam go w pracy tylko w wyjątkowych sytuacjach, zresztą moja mina i fakt, że był ze mną Staszek, mówiły same za siebie.
– Proszę mnie z nikim nie łączyć! – powiedział do sekretarki i zamknął drzwi swojego pokoju.
Nie wytrzymałam i wybuchnęłam. Wykrzyczałam mu, że nie wytrzymam ani sekundy dłużej z tym wrednym babskiem, które uważa się za najmądrzejsze na świecie, i nie szanuje kompletnie ani mnie, ani mojego zdania. Opowiedziałam mu o całej sytuacji, której byłam świadkiem.
– Ja już tam nie wrócę, rozumiesz? Nawet po rzeczy! Ty mi wszystko zapakujesz! I decyduj – zostajesz z mamusią, czy szukasz z nami mieszkania – zakończyłam.
Krzysiek próbował mnie uspokoić, załagodzić sytuację, ale tym razem się nie dałam. Zresztą widziałam, że i on jest wściekły na matkę. Powiedziałam mu, że dopóki nie znajdziemy mieszkania, zatrzymam się u mojej przyjaciółki. Nawet nie słuchałam jego próśb, żeby spróbować jeszcze raz wszystko wyjaśnić. Pojechałam od razu do Kasi.
Następnego dnia rano Krzysiek przywiózł mi kilka najpotrzebniejszych rzeczy. Mówił, że rozmawiał z mamą i ona bardzo żałuje, obiecała, że już nigdy nie postąpi wbrew ustalonym przez nas regułom. Nie zrobiło to już na mnie wrażenia. Mąż wiedział, że tym razem nic nie wskóra. Po tygodniu udało nam się wynająć całkiem ładne mieszkanie. Na szczęście Krzysiek wprowadził się tam ze mną i synkiem. Kilka razy próbował mnie namówić na rozmowę z Marią.
– Kochanie, wyprowadziliśmy się od niej, mieszkamy oddzielnie, ale może warto porozmawiać, pogodzić się? To przecież moja mama, babcia Stasia… – przekonywał.
Nie chciałam nawet o tym słyszeć. To była zbyt świeża sprawa, nadal buzowały we mnie emocje. Z czasem jednak opadły. Po kilku miesiącach zgodziłam się pójść do teściów na niedzielny obiad. Miałam trochę obaw, okazało się jednak, że niepotrzebnie. Maria była bardzo miła, nie usłyszałam ani jednej uwagi w swoim kierunku. Mało tego – przeprosiła mnie!
Nie tylko za sytuację ze Stasiem, ale za wszystko. Tego się w ogóle nie spodziewałam! Doceniłam ten gest, jednak jeśli spodziewała się, że wymaże nim całe zło, jakiego od niej zaznałam, to była w błędzie. Postanowiłam jednak dać jej szansę – ze względu na Krzysia i Stasia. Wiedziałam, jak wiele znaczyła mama dla mojego męża, Staszek też uwielbiał dziadków. Nie unikałam już kontaktów z teściami. Raz my odwiedzaliśmy ich, kiedy indziej oni nas. Kilka razy umówiliśmy się na spacer ze Stasiem. Początkowo nie mogłam się przemóc i pozwolić im wyjść gdzieś bez mojej obecności. Z czasem jednak także i to się zmieniło.
Patrząc na tę sytuację teraz, żałuję jednego – że tak późno zdecydowaliśmy się na wyprowadzkę. To była zdecydowanie jedna z najlepszych decyzji w moim życiu. Ja stałam się mniej nerwowa, między mną a Krzysiem też wiele się poprawiło, a finalnie nawet stosunki z teściami są o wiele lepsze. Mam świadomość, że są coraz starsi i być może za jakiś czas będziemy musieli znów zamieszkać z nimi, by im pomóc. Jednak póki co cieszę się naszym samodzielnym mieszkaniem.
Czytaj także:
„15-letnia córka podrobiła nasze podpisy i pojechała na nocną sesję zdjęciową. Smarkula napędziła nam stracha”
„O tym, że mam brata, dowiedziałam się po 18 latach. Wtedy zrozumiałam, z czym zmagał się ojciec przed śmiercią”
„Zdradziłam chłopaka z przystojnym 50-latkiem. Okazało się, że jest ojcem mojego ukochanego. Obydwoje milczymy, jeszcze”