Jestem starym człowiekiem, wiele w życiu widziałem, wiele przeszedłem. Nieraz otarłem się o śmierć, dlatego wydaje mi się, że wiem, co jest najbardziej wartościowe, co cenne. I denerwuje mnie, że ludzie martwią się o drobiazgi, że nie widzą tego, co naprawdę ważne. A już najbardziej złości i smuci, gdy ci, którzy tak jak ja wiele przeszli, nie wyciągnęli z doświadczeń żadnych wniosków.
Gdy wybuchła wojna, miałem niespełna 6 lat. Może się wydawać, że to mało, że zapewne nic nie zapamiętałem z tamtego okresu. To nieprawda. Trudno jest zapomnieć tak tragiczne dni, wymazać z pamięci obrazy związane ze śmiercią, głodem, strachem. Dzieci wojny musiały szybciej dorosnąć. Jeszcze w wakacje bawiłem się z kolegami na podwórku i kopałem szmacianą piłkę, a kilka miesięcy później dźwigałem wiadra z wodą, kombinowałem razem z innymi chłopakami, skąd wziąć ziemniaki, gwizdnąć trochę węgla.
Uczył mnie grać w szachy, opowiadał bajki
Rodzice wiedzieli, co ciągle powtarzali, że trzeba uważać, musztrowali nas, co wolno, a czego nie wolno mówić. Dbali też, żeby nie wciągać nas w żadną konspirację czy walkę – nieraz milkli, gdy wchodziłem do domu. Chcąc zapewnić mnie i siostrze jedzenie, opał i ubrania, mama z tatą praktycznie całe dnie byli poza domem.
My zaś, szwendając się po ulicach, siłą rzeczy widzieliśmy więcej, niż powinniśmy. Jakże często zamierałem w bezruchu, gdy tuż za sobą słyszałem głośne „Halt” i odgłos żołnierskich buciorów. Przywierałem do ściany i czekałem, z całej siły zaciskając powieki, czy pobiegną dalej, czy zatrzymają się przy mnie. Strach – to było uczucie, które towarzyszyło mi na każdym kroku przez długie lata. I dziś podziwiam jeszcze bardziej moich rodziców – oni dobrze wiedzieli, jak niewielka jest granica między życiem a śmiercią, mimo wszystko odważyli się zrobić to, co zrobili…
Nawet nie wiem dokładnie, kiedy państwo W. pojawili się w naszym domu. Rodzice pewnie chcieli ukryć ten fakt przede mną, tak jak przed całym światem. Bo za pomaganie Żydom kara była jedna: śmierć dla całej rodziny. Dla nich, dla mnie, dla mojej siostry.
Przez pewien czas udało im się to ukrywać przed nami; mieszkaliśmy w niewielkim domku ze strychem, na który właściwie nie było wejścia – w sieni przystawiało się drabinę i po niej wchodziło przez klapę w suficie. Ani ja, ani siostra nie lubiliśmy strychu. Mroczny i ciasny nie kojarzył nam się z tajemniczymi skarbami, lecz z kurzem i brudem. Pewnie dlatego nie podejrzewaliśmy, że tam ktoś mieszka…
Ale pewnej nocy wstałem, by pójść do ubikacji. W sieni stała drabina… Przez otwartą klapę docierało na dół słabe światło świecy, słyszałem jakieś głosy. Strasznie byłem ciekaw, co rodzice tam robią po nocy. Po cichu wspiąłem się na szczeble – i zamarłem.
Na podłodze siedziała mama i nalewała gorącą zupę do misek. A przed nią siedziała dziewczynka, niewiele starsza ode mnie. To ona pierwsza mnie zobaczyła i tak się przestraszyła, że omal nie wylała sobie zupy na nogi. Mama wtedy szybko wstała i zeszła ze mną na dół. Tłumaczyła, co i jak. Ja zresztą od razu wiedziałem, że to Żydzi. W czasie wojny nawet kilkulatki dobrze orientowały się w różnych sprawach, a ja już byłem dużym chłopcem. Pamiętam, że czułem dumę: robimy coś zakazanego, walczymy! Nie odbierałem tego w kategoriach ratowania czyjegoś życia.
Państwo W. mieszkali u nas przez kilka tygodni. Mama mówiła, że muszą przeczekać nagonkę, bo co jakiś czas organizowane są przerzuty, ale teraz Niemcy wyjątkowo pilnują. Prosiła, żebym nikomu nie mówił, a ja, chociaż rozpierała mnie duma i chciałem wszystkim wykrzyczeć, jacy jesteśmy dzielni, to jednak wiedziałem, że nie mogę.
Mama zabierała mnie czasem na strych, dzięki temu poznałem tę dziewczynkę, Hannę. Polubiłem ją, ale najbardziej fascynował mnie jej tata, Natan. Przed wojną był nauczycielem matematyki i znał tyle ciekawych zabaw i zagadek! No i umiał grać w szachy – to on, przez te kilka tygodni, zaszczepił we mnie miłość do tej królewskiej gry.
Gdy przyszło się rozstać, było mi strasznie smutno. Właściwie nie wiedziałem, kiedy odejdą, tylko że na dniach. Mama któregoś wieczoru przybiegła i powiedziała, że chyba się uda, że ktoś tam się odezwał. Tyle usłyszałem, bo zaraz zamilkła i popatrzyła na mnie spłoszonym wzrokiem. Potem w kuchni rozmawiali z tatą szeptem.
Od razu wiedziałem, że chcę tutaj zostać
Gdy następnego dnia powiedziała mi, że musimy się rozstać z państwem W., prawie się rozpłakałem. Od tego dnia codziennie biegałem na stryszek i każdą chwilę wykorzystywałem na grę w szachy, na słuchanie opowieści i na zabawę z Hanną. I codziennie przy wyjściu żegnałem się z nimi. A następnego wieczoru tylko patrzyłem pytająco w oczy mamy, szukając w jej wzroku odpowiedzi. Są? Aż pewnego dnia…
Pamiętam, że to był czwartek. Mama na moje nieme pytanie tylko pokręciła głową, a ja się rozpłakałem. Uciekłem do swojego pokoju i myślałem, że to takie niesprawiedliwe! Potem były jeszcze długie tygodnie, kiedy mama była zdenerwowana, na coś czekała. Wreszcie powiedziała, że państwo W. są już bezpieczni.
Wojna się skończyła, ja poszedłem do normalnej szkoły, zaczęliśmy nowe życie. Nie zapomniałem nigdy ani tych okropnych lat, ani państwa W., ale wspomnienia powoli zacierały się, rozmywały, pozostały raczej wrażenia i odczucia niż konkretne zdarzenia.
Pewnego dnia – ja już byłem dorosły – mama powiedziała, że państwo W. przysłali list. Zadomowili się w Ameryce. Odnaleźli tam krewnych, przy ich pomocy otworzyli interes. Dobrze im się wiodło, ale o nas, swoich dobroczyńcach, nie zapomnieli. My w międzyczasie zmieniliśmy adres, więc chociaż oni pisali kilka razy, wszystkie listy wracały. Teraz dopiero nas odnaleźli. Odnaleźli i… zapraszają do siebie.
Stany Zjednoczone wtedy, za komuny, jawiły się szarym ludziom jak raj na ziemi. Dostać się tam – to było marzenie większości. A teraz ja mogłem to marzenie zrealizować! Bo mama od razu zastrzegła, że oboje z tatą są za starzy, nie pojadą. Moja siostra miała małe dziecko, drugie w drodze – też nie czas jej było myśleć o wojażach. A ja młody, bez rodziny, po szkole. No i pojechałem. Oczywiście nie tak od razu i nie bez problemów. Trzeba było zdobyć paszport, pozwolenia, pieniądze na samolot. Nie będę się rozpisywał, jak to załatwialiśmy, ale trzeba przyznać, że miałem fart.
W Stanach zachłysnąłem się wolnością. Muzyka, pełne sklepy, kolorowe ciuchy. Wiedziałem, że chcę tam zostać, i że to moja jedyna szansa. Pan W. dał mi pracę w swojej fabryce śrub. Na czarno, nielegalnie, bo inaczej nie było możliwości. Harowałem całymi dniami, by jak najszybciej zarobić. A wieczorami uczyłem się angielskiego. Nie byłem głupi i szybko łapałem nowe słówka. Wyglądało na to, że mam szansę się przebić i utrzymać na tych wielkich, kapitalistycznych wodach.
Mieszkałem początkowo u państwa W., ale po kilku tygodniach zacząłem szukać jakiegoś lokum. Nie dlatego, że tak wolałem, tylko oni się bali. Nielegalny uciekinier z komunistycznego państwa to była osoba, którą niebezpiecznie było u siebie gościć. I chociaż pan W. wprost mi o tym nie powiedział, to czytałem między wierszami, że chętnie by się mnie pozbył. Często opowiadał, jakie są kary za ukrywanie takich jak ja. A oni powinni uważać, bo też są na widelcu.
Zacząłem więc szukać mieszkania czy raczej pokoju do wynajęcia. Pan W. mi pomagał – może był wdzięczny, że się wyprowadzam, a może miał wyrzuty sumienia? W każdym razie podniósł mi pensję, a wkrótce dzięki jego protekcji znalazłem niedrogi pokoik. Mogłem dalej odkładać pieniądze i co jakiś czas posyłać do Polski, a jednocześnie nie musiałem głodować.
Zaczęliśmy spędzać ze sobą dużo czasu
Minął rok od mojego przyjazdu. W sumie nie żałowałem, że zdecydowałem się wyprowadzić od państwa W. Raz, że czułem się wówczas całkiem od nich zależny, a dwa, że mimo wszystko mieszkanie u szefa jakoś mnie ograniczało. Nie chodzi o to, że chciałem robić jakieś przekręty czy coś, lecz teraz miałem więcej swobody. No i mogłem spotykać się bez problemu z Hanną!
Bo coś zaczęło się między nami… Gdy przyjechałem, to ona akurat mieszkała w innym mieście. Po studiach dostała pracę, a że miała kogoś, nie chciała wracać do rodzinnego miasteczka. Państwo W. nie byli co prawda z tego powodu zadowoleni, lecz też niewiele o córce mówili, przynajmniej mnie.
Aż nagle Hanna pojawiła się w domu – zapłakana, z jedną walizką. Potem dowiedziałem się, że ten facet to był jej szef! I gdy się rozstali, on ją zwolnił. Hanka była właściwie bardziej wściekła niż nieszczęśliwa. Zapowiedziała, że nie chce go widzieć, i że jej noga więcej w tamtym mieście nie postanie.
Bez problemu znalazła pracę tutaj. I od razu złapaliśmy kontakt ze sobą; o wiele lepszy niż przed laty, gdy skuleni na strychu, graliśmy w „Człowieku, nie irytuj się”. Teraz było zupełnie inaczej. Przede wszystkim jakoś nie miałem oporów, żeby się przed nią otworzyć. Chociaż tak właściwie to ona zaczęła, opowiadając mi o swojej miłosno-zawodowej porażce. Może dlatego, że akurat byłem pod ręką, a wygodniej było wyżalić się mnie niż rodzicom? Nieważne. W każdym razie odpowiadało mi to. Tym bardziej że nie byliśmy właściwie parą, żadne nie zobowiązywało do niczego tej drugiej osoby.
Dzięki Hannie poznawałem mnóstwo ludzi i bawiłem się. Ona i jej znajomi zapełnili tę pustkę, jaką miałem w sobie po opuszczeniu ojczyzny. Bo poza pracą i kilkoma kumplami z fabryki nie znałem tu nikogo. Zresztą ci kumple też nie szukali ze mną kontaktu. Wiedzieli, że znam szefa, mieszkałem u niego, byłem podejrzany. Kiedy więc Hanna wróciła i zaczęła zabierać mnie na swoje spotkania, byłem szczęśliwy. Miałem pracę, własny pokoik i towarzystwo.
Pan W. oczywiście wiedział, że spędzamy z Hanną dużo czasu razem. Chyba nie był tym zachwycony, ale też specjalnie nie oponował. Może sam widział, że więcej tu przyjaźni niż miłości? Nic więc nie mówił, gdy szliśmy do knajpy, do kina albo jechaliśmy na piknik. Bo Hanna miała własny samochód. Marzenie wielu jej koleżanek i kolegów.
I chyba jako jedyna ze znanych mi dziewcząt zrobiła prawo jazdy! Ja też je miałem, jeszcze z Polski, i zacząłem marzyć, że może kiedyś uda mi się jednak odłożyć na jakieś autko? Na razie pozostało mi tylko siedzenie obok Hanny i podziwianie, jak sprawnie prowadzi.
Pewnego dnia Hanna zaproponowała, żebym się przejechał, jeśli chcę. Czy chciałem? Ledwie mogłem jej odpowiedzieć, tak się cieszyłem! I widziałem, że jej sprawia ta moja radość prawdziwą przyjemność. Usiadłem za kółkiem, wrzuciłem bieg, złapałem kierownicę. Jechałem powoli. Wystarczył mi dreszcz przebiegający przez moje dłonie, pomruk silnika. Rozkoszowałem się tym, że taka wielka maszyna mnie słucha, że nadaję jej rytm, że zmuszam do skrętu.
Nie chciałem pędzić, marzyłem, by ta chwila trwała jak najdłużej. I wtedy…Nie wiem, co to było – opos, piesek preriowy czy zwykły kot. Coś wyskoczyło na drogę, ja odbiłem kierownicą, chcąc to ominąć. Zawadziłem o drzewo. Nam nic się nie stało, ale samochód był lekko zarysowany. Przestraszona Hanna po chwili stwierdziła, że to nic wielkiego. Zamieniliśmy się miejscami i wróciliśmy do domu.
Czy on naprawdę tak wiele ryzykował? Nie!
Bała się, co powie ojciec, więc poszedłem z nią i przyznałem szczerze, że to ja prowadziłem, i to ja uszkodziłem samochód. Chciałem zaproponować, że pokryję szkodę ze swoich pieniędzy, ale pan W. się strasznie wściekł. Powiedział, że jestem nieodpowiedzialny. Że gdyby coś się stało, to on miałby kłopoty. Bo ja nie jestem ubezpieczony, a on mnie zatrudnia na czarno. Krzyczał, że przeze mnie straciłby majątek i dorobek całego życia. A następnego dnia zwolnił mnie z pracy…
Przeżyłem szok. Co prawda, szybko znalazłem zatrudnienie, bo byłem już dobrym fachowcem, a jako pracujący na czarno – tanim. W sumie to wszystko dobrze się dla mnie skończyło, bo z czasem przeprowadziłem się do innego miasta, zacząłem lepiej zarabiać. Po kilku latach wróciłem do kraju ze zgromadzonymi pieniędzmi. Założyłem własny interes, dobrze prosperujący. Teraz już nie pracuję, czasem tylko coś doradzę synowi i wnukom, które przejęły po mnie schedę. Ale mam żal.
Bo jak to – my w czasie wojny ukrywaliśmy całą rodzinę, narażając się na śmierć. Gdyby ktoś to odkrył i doniósł na nas – nie mielibyśmy żadnych szans. Nawet gdyby państwo W. zdążyli uciec, za samo podejrzenie przetrzymywania Żydów groziła śmierć, i już. Rodzice ryzykowali życie swoje i swoich dzieci. A teraz… Cóż pan W. by stracił? Ja byłbym deportowany, on może miałby jakieś nieprzyjemności. Ale nikt by ich stamtąd nie wyrzucił.
Powiedziałem mu wtedy o tym, zanim wyjechałem z miasteczka. Może to do niego dotarło, może nie. Nie wiem, bo więcej się nie kontaktowaliśmy. Hanna też się już nigdy nie odezwała.
Czytaj także:
„W czasie wojny Polacy raczej nie pałali miłością do Niemców. Moja babcia wręcz przeciwnie. Zakochała się w jednym bez pamięci”
„Po wojnie ludzie nie mieli na chleb, a babcia zapragnęła butów na wesele. By je zdobyć, trzeba było wiele poświęcić...”
„Mama przez głupie waśnie sprzed wojny, żyła z sąsiadami, jak pies z kotem. Przypadkiem odkryłem, że poszło o... miłość”