Sześćdziesiąte urodziny spędziłam w szpitalu. Nie byłam wcale przekonana, że chcę jeszcze walczyć o moje zdrowie, ale to, co działo się tuż przy moim szpitalnym łóżku sprawiło, że zaczęłam zastanawiać się nad tym, czy rzeczywiście powinnam składać broń. Ostatnie miesiące przeżyłam jak w koszmarze. Nie oznaczało to jednak, że miałam się teraz poddać i pozwolić, by pożarło mnie stado hien zwanych potocznie kochaną rodziną.
Późno się zakochałam
Miałam szczęśliwe życie, choć pewnie nie mieściłam się w utartych schematach. Poznałam Franka późno. Jak na ówczesne realia byłam już starą panną. Miałam nawet własne małe mieszkanie, a to nie było wcale takie oczywiste. Kobiety bez mężów tułały się latami po hotelach robotniczych albo w pokojach w mieszkaniach rodziców. Ja jednak zawsze ceniłam sobie niezależność, a tam, gdzie nie dostawałam się drzwiami, wchodziłam oknem. Miałam przyjaciół, romanse, z których wychodziłam z doświadczeniami, ale bez złamanego serca i rodzinę, której już się nie chciało pouczać mnie, jak żyć.
I w końcu znalazł się i on – Franek, przedsiębiorca budowlany o otwartym umyśle i złotym sercu. Wcale się nim początkowo nie interesowałam. Zamarzył mi się remont, a że brat nie miał ochoty mi pomagać, skorzystałam ze wsparcia zatrudnionych „na lewo” fachowców. Franek był ich szefem i tak od słowa do słowa zaczęła się nasza znajomość.
Wyszłam za niego przed trzydziestką nie dlatego, że jakoś zapałałam miłością do instytucji małżeństwa, ale dlatego, że po zmianie ustroju zaczęliśmy razem inwestować w firmę budowlano–remontową. Małżeństwo sporo ułatwiało, a my i tak nie wyobrażaliśmy sobie życia bez siebie.
Nie wyobrażaliśmy sobie też rodzicielstwa. Ludzie są stworzeni do różnych rzeczy, a my z pewnością nadawaliśmy się bardziej na wujostwo niż na rodziców. Oczywiście, słyszeliśmy na swój temat wiele krytycznych uwag. Ludzie zawsze mają potrzebę wyrażania swojego zdania, gdy tylko poznają kogoś, kto nie chce żyć zgodnie z utartymi schematami. Nie przejmowaliśmy się tym jednak.
Chcieliśmy poszaleć na starość
W 2020 roku myśleliśmy już o emeryturze. Przekazaliśmy firmę dość przedsiębiorczym dzieciom naszego wspólnika i z dumą patrzyliśmy na nasz duży dom i spore oszczędności. Nie mogliśmy się już doczekać podróżowania, realizowania marzeń i tej beztroski, którą często zabierało nam prowadzenie biznesu. Tylko, że to nie był rok nadający się do robienia planów.
Z wiosennej wyprawy do Włoch wracaliśmy bardziej rozbawieni niż przerażeni. Bardziej niż tzw. chińska grypa, którą straszyły media, przerażała nas moja rodzina. Już nie tylko moje starsze rodzeństwo, ale nawet siostrzeńcy i bratankowie zaczynali komentować z niezadowoleniem nasz pomysł na jesień życia. Czy nam się zdawało, czy po prostu obawiali się, że roztrwonimy ich pieniądze? Ich, bo skoro nie mieliśmy swoich dzieci, to przecież im przypadnie spadek…
Nie byłam gotowa na śmierć męża
A jednak to Covidem powinniśmy się byli wtedy martwić. Oboje byliśmy jednymi z pierwszych, którzy się z nią zderzyli. Początkowo żartowaliśmy nawet, że czeka nas sława i wywiady, szybko jednak miny nam zrzedły, bo okazało się, że tajemnicza choroba, która zaczęła zamykać ludzi na całym świecie w domach, wcale nie była aż tak niegroźna, jak starali się nas przekonywać znajomi. Długo nie mogliśmy dojść do siebie, a choć ja trzymałam się nieźle, Franek zaczynał słabnąć niemal z dnia na dzień.
Okazało się, że wcale nie byliśmy tak zdrowi, jak się nam wydawało. COVID ujawnił, że moje problemy z wagą są spowodowane cukrzycą, która do tej pory nie dawała niepokojących objawów, Franek zaś dowiedział się, że jego płuca wystawiły mu rachunek za brak dbania o siebie i skłonność do palenia papierosów, gdy terminy goniły, a klienci tracili cierpliwość.
Śmierć męża była dla mnie szokiem. Nie byłam na nią gotowa. Mieliśmy żyć przecież w zdrowiu jeszcze co najmniej trzydzieści lat. Co najmniej dwadzieścia mieliśmy spędzić, podróżując, czytając książki i opalając się na plażach. Miałam różne pomysły na życie, w żadnym scenariuszu nie byłam wdową z nadwagą, zmagającą się z postępującą cukrzycą, w dodatku wiecznie zmęczoną, bo tak właśnie wpłynął na mnie COVID.
Nic mnie nie cieszyło
Odmówiłam walki o siebie i gdybym mogła, nie wstawałabym z łóżka. Czasem nawet nie myślałam, bo okresy względnego spokoju przeplatały się z tymi, w których zamykano sklepy i kawiarnie. Nawet z przyjaciółkami przestałam się widywać. Chciałam, żeby wszyscy dali mi już w końcu święty spokój.
Sześćdziesiątych urodzin również nie planowałam, choć do tej pory uwielbiałam te coroczne spotkania rodzinne. Nie planowałam też regularnych wizyt u lekarza, choć ten potrafił sam z siebie mnie odwiedzić. I to właśnie on znalazł mnie w domu, gdy zasłabłam po tym, jak organizm uznał, że moje ignorowanie cukrzycy jest już nie do zniesienia. Potem było już jak na filmach, pogotowie, kroplówka i zaniepokojona rodzina w szpitalnych drzwiach.
Urodziny spędziłam w szpitalu
I tak oto sześćdziesiąte urodziny spędzałam w szpitalu. Ja spałam, a na korytarzu czekali już bratankowie i siostrzeńcy, aby mnie odwiedzić. Tak naprawdę, trochę udawałam, że spałam, bo chciałam, żeby już sobie poszli, ale rozgardiasz za moimi drzwiami zaczął mnie nieco niepokoić.
– Co to za hałasy? – spytałam leżącej razem ze mną na sali młodej kobiety. – Niech mi tylko pani nie mówi, pani Kasiu, że to moi krewni tak hałasują.
Kasia, podobnie jak i ja, testowała wytrzymałość organizmu, choć z nieco innego powodu. Mnie niszczył marazm po śmierci Franka, a ona goniła za kolejnym awansem, ignorując niepokojące sygnały. Wiem, bo sama mi opowiadała, że niemal się zagłodziła, bo raport nie może poczekać, a kolacja tak.
– Krewni, krewni – uśmiechnęła się do mnie. Wyglądało na to, że od jakiegoś czasu wsłuchuje się w odgłosy zza drzwi. – Bardzo ich pani lubi, pani Beatko?
– Tak szczerze, to nieszczególnie. Wiecznie mnie krytykują.
– No to chyba się nie polubicie w te urodziny, bo kłócą się o spadek po pani.
Podsłuchałam, co chcą zrobić
Natychmiast pofatygowałam się do jej części sali, bo łóżko Kasi było znacznie bliżej drzwi. Starałam się robić to cicho, bo za mną sunął stojak z kroplówką, ale pewnie nawet gdybym go przewróciła, rodzina nie usłyszałaby tego, bo emocje były silniejsze od nich. Obie nadstawiłyśmy ucha.
– Żartujesz chyba – grzmiała moja siostra – Dlaczego akurat Lena miałaby mieszkać z Beatą?
– Bo i tak nie ma gdzie. Pracy nie ma, męża nie ma, to się nią zajmie, a potem dostanie dom w zamian za opiekę – odpowiadała beztrosko bratowa.
– Może ktoś się mnie spyta? – dobiegał cichy głos samej zainteresowanej – wnuczki mojego brata, dwudziestoletniej Leny.
– Może faktycznie – to z kolei był Staszek – syn siostry. – Albo Lena zaraz sobie znajdzie jakiegoś gacha i po prostu zajmie dom ciotki.
– Prędzej niż ty i ta twoja pożal się Boże żona, która ma dwie lewe ręce – odcięła się Lena, wyraźnie bardziej zainteresowana teraz tym, by jednak zostać moją lokatorką.
Nie mogłam w to uwierzyć
Ja tymczasem próbowałam nadążyć.
– Dlaczego oni debatują nad tym, kto ma ze mną zamieszkać? – próbowałam ustalić szczegóły z Kasią, która wyglądała na lepiej zorientowaną.
– Bo pani miała to omdlenie i oni chyba zakładają, że to już koniec no i ten dom to niezły spadek – Kasia wzruszyła ramionami.
Popatrzyłam na urodzinowy bukiet, który mi przynieśli i pomyślałam, że równie dobrze mogliby już wybierać kwiaty na pogrzeb, skoro już widzą mnie w grobie.
Do tej pory miałam w nosie walkę o zdrowie, ale teraz nagle zaczęło mi na tym zależeć. Jeśli koniec mojego życia ma być taki, że nad moją głową będą kłócić się o spadek, to może warto, żebym się temu przeciwstawiła. Nigdy nie żyłam tak, jak mi dyktowano, dlaczego więc miałabym zmienić się na starość?
Urodziny były przełomem
W końcu zaczęłam słuchać rad lekarza, przeprosiłam przyjaciółki za miesiące niemal zerowego kontaktu z mojej strony. A przede wszystkim zadzwoniłam do rodzeństwa, zapewniając, że nie będzie ze mną mieszkać ani Lena, ani Staszek, ani nikt inny, a jeśli już będzie taka potrzeba, to wynajmę sobie opiekunkę.
A z domem to jeszcze nie wiadomo, co zrobię. Może sprzedam i osiedlę się na starość w Chorwacji. Albo w Turcji. Bo właśnie do Turcji leciałam z przyjaciółkami, po raz pierwszy od tak dawna bez Franka. Mam zamiar dobrze się bawić jeszcze co najmniej dwadzieścia lat. Niech sobie krewni nie robią złudzeń!
Beata, 60 lat
Czytaj także: „Gdy mąż wyjeżdża w delegację, przestaję być przykładną żonką. Wtedy wchodzę w rolę namiętnej kochanki”
„Nasz romantyczny spacer zmienił się w akcję ratunkową. Niewiele brakowało, by była to ostatnia droga tej kobiety”
„Od pół roku udaję, że chodzę do pracy na pół etatu. Dziecko oddaję teściowej i ruszam w miasto na kawę lub drinka”