„Od pół roku udaję, że chodzę do pracy na pół etatu. Dziecko oddaję teściowej i ruszam w miasto na kawę lub drinka”

zrelaksowana kobieta fot. Getty Images, Olga Pankova
„Tydzień później, równo o 8 rano, odstawiłam córeczkę do domu teściowej i poszłam na >>swój pierwszy dzień w pracy<<. Tak naprawdę miałam w planach iść do kina na dwa seanse z rzędu, a potem wpaść na siłownię. Następnego dnia zaplanowałam sobie z kolei wypad na kawę i spotkanie z koleżanką”.
/ 28.11.2023 10:25
zrelaksowana kobieta fot. Getty Images, Olga Pankova

Jestem przemęczoną matką dwulatki, która myślała, że macierzyństwo wygląda zupełnie inaczej. I że w XXI wieku można znacznie bardziej liczyć na pomoc mężczyzny w wychowaniu dziecka...

Maciek bardziej chciał tego dziecka

Przez długi czas w ogóle nie widziałam się w roli matki, ani nawet żony. Byłam wolną duszą, miałam całą masę zainteresowań, przyjaciół... Codzienność w roli kury domowej wydawała mi się być nużąca i przygnębiająca. Nie rozumiałam koleżanek, które twierdziły, że „dopiero dzieci nadały ich życiu sens”. Jak smutne musiało być to ich życie, w takim razie!

Gdzieś przed trzydziestką poznałam jednak Maćka i moje priorytety uległy zmianie. Może nie tak zupełnie: bynajmniej nie straciłam głowy i nie porzuciłam swoich wartości dla faceta! Ale jednak przekonałam się, że jeśli się kogoś kocha, tworzenie z nim domu i rodziny wcale nie musi być takim poświęceniem. Coraz chętniej spędzałam weekendowe wieczory z Maćkiem na kanapie, zamiast szlajać się po mieście. Oczywiście nadal utrzymywałam swoje stare znajomości i pielęgnowałam pasje, ale nie czułam już presji, że muszę robić wszystko, wszędzie i na raz. Wcześniej zatwardziała „silna niezależna”, po roku z Maćkiem dałam się „zaobrączkować” i naprawdę byłam z tego powodu szczęśliwa.

Byliśmy naprawdę dobraną parą i mogę z pewnością powiedzieć, że wcześniej nie wyobrażałam sobie, że małżeństwo może przynieść tyle szczęścia. Nie zmieniłam jednak zdania co do dzieci. Nadal uważałam, że nie jestem i prawdopodobnie nie będę na nie gotowa. Ale im dłużej byliśmy z Maćkiem razem, im więcej trudnych sytuacji wspólnie przeszliśmy, tym bardziej się łamałam – zwłaszcza że mąż był wprost stworzony do bycia ojcem.

Potrafił natychmiastowo nawiązać relację z każdym napotkanym dzieckiem. Zawsze wymyślał zabawy dla dzieci swoich kuzynów i z zainteresowaniem słuchał ich kompletnie pozbawionych sensu opowieści. Patrzyłam na to z rozlewającym się uczuciem ciepła w sercu. „A może damy radę? Może wystarczy trafić na właściwą osobę, żeby człowiek zupełnie zmienił swoje priorytety?”, myślałam.

No cóż, te wszystkie myśli, połączone z coraz częstszymi aluzjami Maćka, sprawiły, że zdecydowałam się na ciążę. Nie musieliśmy się długo starać. Wszystko poszło nam jak w zegareczku, mimo że miałam już ponad 30 lat. Ewelinka była wyczekana, kochana i chciana przez nas obydwoje.

Wtedy wszystko zaczęło się sypać

Nieprzespane noce i piętrzące się domowe obowiązki coraz częściej przyczyniały się do kłótni pomiędzy mną, a mężem. „Aleś ty głupia! Naprawdę myślałaś, że u ciebie będzie inaczej? Że te wszystkie zmęczone, sfrustrowane matki są takie na własne życzenie? Że trafiłaś jakiś los na loterii?”, myślałam z goryczą.

Pierwszy rok życia Eweliny był koszmarem. Może i wstyd to mówić, zwłaszcza jako matka, ale zdecydowanie mam z tego okresu więcej złych wspomnień niż tych dobrych. Nie w każdym przypadku dziecięcy uśmiech i ścisk małej rączki wynagradza wszystkie łzy, kłótnie, ból, zmęczenie i poczucie, że wszystko wymyka się człowiekowi spod kontroli.

Były momenty, że moje małżeństwo (wcześniej przecież prawie idealne) wisiało na włosku. Choć wcześniej byłam taka niezależna i poświęcona karierze, po roku urlopu macierzyńskiego okazało się, że nie mam do czego wracać. Moja firma zaczekała chwilę, żeby uśpić moje podejrzenia, po czym zwyczajnie wyrzuciła mnie na bruk.

W każdej innej słyszałam pytania typu: „Ma pani małe dziecko? A, dopiero pani wróciła z macierzyńskiego? Aha...” – i już wiedziałam, że na pewno do mnie nie zadzwonią. Ludzie tak tylko gadają, że są otwarci na młode matki na rynku pracy, ale to wszystko pic na wodę. Bez pracy, zmęczona, zaniedbana i zwyczajnie nieszczęśliwa pogrążyłam się w dołku emocjonalnym.

– Poszukaj czegoś nawet na pół etatu, finansowo sobie poradzimy, nawet gdybyś nie pracowała, ale znajdź sobie jakieś zajęcie – sugerował mi mąż. – Widzę, że to siedzenie w domu nie działa na ciebie dobrze...

– Byłoby dobrze, gdybyś angażował się tak, jak obiecywałeś, że będziesz – warknęłam kiedyś w odpowiedzi.

Dziś bym tego nie zrobiła, ale wtedy byłam wiecznie podminowana i do awantury zawsze brakowało tylko kilku centymetrów i niewłaściwie dobranych słów.

Rozglądałam się za jakąkolwiek pracą

Słowa męża były jednak całkiem sensowne, co zrozumiałam, kiedy już ochłonęłam. Zaczęłam przeglądać oferty prac na pół etatu oraz wszelkie grupki w mediach społecznościowych, które gromadziły młode mamy szukające pracy. Wszystko na nic. Oferowali posady pomocnic fryzjerek, recepcjonistek czy kasjerek w supermarketach, w dodatku za głodowe pensje. Nie po to przez dziesięć lat budowałam swoją pozycję na rynku pracy, żeby teraz usiąść za kasą! To nie wchodziło w grę.

Pewnego dnia oddzwonili do mnie jednak z agencji reklamowej, która prowadziła rekrutację na stanowisko menedżera. Oddałam córkę teściowej na całe popołudnie, ubrałam się (w końcu w coś innego niż dres!) i pognałam na spotkanie, które... przełożono. „Pani Moniko, bardzo przepraszamy, ale musimy przesunąć nasze spotkanie na za tydzień”, napisała mi rekruterka w uprzejmej, choć rozczarowującej wiadomości.

– No cóż, to mam chyba popołudnie dla siebie... – mruknęłam pod nosem i skręciłam w stronę pobliskiej galerii handlowej.

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio miałam możliwość przejść się po sklepach, zajść na kawę, posłuchać w spokoju muzyki w słuchawkach i nigdzie się nie spieszyć. „Boże, jak cudownie!”, myślałam zachwycona. Do domu wróciłam odprężona, uspokojona i z odrobinę większą nadzieją na przyszłość.

– I co, dobrze ci poszła ta rozmowa? – zapytał mnie ostrożnie mąż.

– Co? – zapytałam nieobecnym głosem. – Aaa... Tak, chyba tak! Mają oddzwonić – skłamałam na poczekaniu.

Z początku czułam się z tym źle, ale potem przyszło mi coś do głowy... Przecież Maciek powiedział, że finansowo poradzimy sobie nawet bez mojej pracy. Kilka dni później poinformowałam go, że dostałam posadę: nie w tej firmie, ale w organizacji non–profit.

– Wiesz, płacą grosiki, ale to fajne zajęcie, może też być istotne dla mojego CV – kłamałam jak z nut. – No i na pół etatu, więc może twoja mama da radę opiekować się małą przez dwa dni w tygodniu... Pozostałe pół mogę pracować zdalnie.

– Pewnie, na pewno się zgodzi! Cieszę się, że ty się cieszysz – uścisnął mnie i znowu na moment poczułam się tak, jak dawniej.

Tej nocy zasnęliśmy przytuleni, czego nie robiliśmy już od bardzo dawna.

Tak mi było dobrze

Tydzień później, równo o 8 rano, odstawiłam córeczkę do domu teściowej i poszłam na „swój pierwszy dzień w pracy”. Tak naprawdę miałam w planach iść do kina na dwa seanse z rzędu, a potem wpaść na siłownię. Następnego dnia zaplanowałam sobie z kolei wypad na kawę i spotkanie z dawno niewidzianą koleżanką ze studiów.

Po kilku tygodniach takich praktyk czułam się, jakbym krok po kroku odzyskiwała dawną siebie. Po paru miesiącach moje samopoczucie zupełnie wróciło do normy. Znowu się uśmiechałam, nie warczałam na męża z powodu każdej głupoty, pisk dziecka nie doprowadzał mnie do łez. Wieczorne usypianie córki przestało być koszmarem, a zaczęło być cenną wspólną chwilą, bo po całym dniu nieobecności (nawet tylko dwa razy w tygodniu) tęskniłam już za Eweliną jak diabli. Jedynym, czego potrzebowałam, była odrobina czasu dla siebie.

– Idź obejrzyj serial, ja się zajmę małą – zaproponował mi któregoś wieczoru mąż.

Byłam zupełnie zaskoczona, bo wcześniej bardzo rzadko oferował taką pomoc. Spojrzałam na niego pytająco.

– No co, przecież teraz ty też pracujesz, zasługujesz na chwilę odpoczynku w domu – mruknął z lekkim uśmiechem.

Wtedy chyba po raz pierwszy zrobiło mi się głupio, że perfidnie okłamuję męża i teściową. Ale cóż, nie na tyle, żeby porzucić swój plan. Moja „fałszywa praca” uratowała mnie przed kompletną utratą zmysłów i wejściem do pierwszego lepszego pociągu ku nieznanemu. A że wymaga ode mnie drobnego kłamstwa? Cóż, miałam rację. Każda żona i matka musi jednak coś poświęcić.

Czytaj także:
„Na delegacji miałam przyuczać świeży narybek do pracy. Za pokazanie kilku łóżkowych sztuczek przyszło mi dużo zapłacić”
„Mąż zrobił ze mnie kurę domową i opiekunkę do dzieci. Nie chciałam tego robić, ale zmusił mnie, bym rzuciła pracę”
„Na urodziny szwagier podarował mi numerek życia. A to był dopiero początek, bo właściwy prezent dostałam za 9 miesięcy”

Redakcja poleca

REKLAMA