„Nasz romantyczny spacer zmienił się w akcję ratunkową. Niewiele brakowało, by była to ostatnia droga tej kobiety”

para w lesie fot. Getty Images, Jan Scherders
„Na śniegu, za krzakami, leżała na boku młoda kobieta. Miała na sobie sportowy strój, więc łatwo było się domyślić, że nie przyszła do lasu na spacer. W Kubie natychmiast obudził się instynkt lekarza, bo uklęknął, zdecydowanym gestem odsunął czworonoga i zaczął fachowo badać nieprzytomną”.
/ 28.11.2023 18:28
para w lesie fot. Getty Images, Jan Scherders

To miał być zwykły spacer, sposób na relaks i chwilę odpoczynku. Nie sądziłam, że wszystko zakończy się w ten sposób...

Chciałam stamtąd uciec

– Obiecałeś mi romantyczny spacer po lesie – przypomniałam Kubie konspiracyjnym szeptem, bo zapoznawczy obiad u przyszłych teściów zaczął nieco się przeciągać .

– Wytrzymaj. Jeszcze tylko deser i kawa – mruknął Kuba, po czym do salonu wkroczyła jego matka z zastawioną słodkościami tacą, a tuż za nią dreptał potulnie małżonek.

Okropnie denerwowałam się tym pierwszym spotkaniem z rodzicami ukochanego, ale szybko się okazało, że niepotrzebnie, bo byli miłymi, kontaktowymi ludźmi i bardzo ciepło mnie przyjęli. Tatuś pokazał synkowi uniesiony kciuk, a mamusia przykleiła do ust sztuczny uśmiech i starała się udawać, że polubiła mnie od pierwszego wejrzenia, co nie mogło być prawdą, bo oddanie jedynaka innej kobiecie jest przykrym doświadczeniem dla każdej matki. Ale wysłała mi tym uśmiechem sygnał, że postara się wybór syna uszanować i nie będzie mi rzucać kłód pod nogi.

Tak więc potraktowano mnie ulgowo, nie zostałam wzięta w krzyżowy ogień pytań, podjadłam sobie dobrych rzeczy i zaprzyjaźniłam się z kotem Ciapkiem, karmiąc go pod stołem co tłuściejszymi kawałkami mięska. Ale po dwóch godzinach miałam tej rodzinnej sielanki serdecznie dość. Wypiłam kawę najszybciej jak się dało, podziękowałam za roladę makową, tłumacząc się lekką zgagą, i dyskretnie trąciłam Kubę łokciem.

– Kochani, bardzo fajnie spędza się z wami czas… – zaczął i podniósł się z krzesła – ale chciałbym pokazać Madzi okolice, zanim zrobi się ciemno.

– W taki mróz? – zdziwiła się teściowa. – Katar tylko złapiecie. No i o tej porze roku nie bardzo jest tutaj co oglądać.

– Piękny dziś dzień a kilka stopni poniżej zera to żaden mróz – wtrąciłam. – Poza tym dawno nie byłam za miastem, więc z przyjemnością pooddycham świeżym powietrzem.

– Wrócimy najdalej za trzy godziny – obiecał Jakub i mrugnął porozumiewawczo do ojca.

A ten mu odmrugnął i pomasował dłonią szyję.

– Czy mi się wydawało, czy dawaliście sobie z tatą jakieś znaki? – zaciekawiłam się kwadrans później, gdy Kuba zeskrobywał z szyb auta cienką warstwę lodu.

– Dawaliśmy – przyznał się bez bicia.

– To mrugnięcie i pocieranie szyi oznaczało, że wieczorem sobie popijemy. Matka tego nie pochwala, bo jest abstynentką, dlatego musimy porozumiewać się szyfrem.

– Ja też będę mogła sobie popić, czy to impreza w męskim gronie? – spytałam.

– Oczywiście, że będziesz mogła. Szczerze mówiąc, bardzo na to liczę, bo zamierzam cię uwieść, a alkohol ułatwi mi sprawę – zapowiedział rozmarzonym tonem.

– Wybij to sobie z głowy! – sprowadziłam go na ziemię. – Twoja mama umieściła mnie w pokoju gościnnym, więc wnioskuję, że nie życzy sobie pod swoim dachem żadnych seksualnych ekscesów.

– Jakieś pozory przyzwoitości trzeba zachować, a mama ma twardy sen – uśmiechnął się znacząco i zaprosił mnie gestem dłoni do samochodu. – Ale na razie jedziemy do lasu narobić hałasu. Wsiadaj.

Wiedziałam, że chcę z nim być

Znaliśmy się z Kubą od roku, spotykaliśmy od pięciu miesięcy i byliśmy po uszy w sobie zakochani. Właściwie nie ma o czym opowiadać, bo to banalna historia – państwowy szpital, przystojny lekarz, ładna ambitna pielęgniarka i niewinny flirt, który przerodził się z czasem w głębokie uczucie – klasyka wielu romansideł i telewizyjnych seriali.

Miałam uzasadnioną nadzieję, że ta wspólnota ciał i dusz znajdzie swój finał na ślubnym kobiercu. Kuba zaproponował mi bowiem, żebyśmy razem zamieszkali i zaczął rozglądać się za pierścionkiem zaręczynowym, o czym donieśli mi najbliżsi przyjaciele. Zaproszenie na weekend do rodzinnego domu, by przedstawić mnie rodzicom, tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mój ukochany ma co do mnie bardzo poważne zamiary.

Ten spacer był w pewnym sensie moją babską fanaberią, bo od lat nie miałam czasu i okazji, żeby połazić zimą po lesie, a kiedyś strasznie to lubiłam. Powodowała mną też chyba sentymentalna natura, bo puchowe, białe czapy na gałęziach drzew i brodzenie po kostki w śniegu przypomnały mi o beztroskim dzieciństwie i o pięknych chwilach, które przeżyłam z ojcem.

To właśnie on, niezależnie od pory roku, zabierał mnie na wycieczki do lasu – na rower, na grzyby, na jagody, na sanki, czasem na bezkrwawe polowania z aparatem fotograficznym. Uwielbiałam te nasze wypady, a z największym rozrzewnieniem wspominałam właśnie te zimowe. Tato umarł, kiedy miałam 11 lat. Poraził go piorun. Prawie na moich oczach.

– Na pewno chcesz do lasu ? – upewnił się Kuba, kiedy minęliśmy rogatki miasteczka. – Bo możemy też wpaść do mojego kumpla. Prowadzi zajazd nad jeziorem. Fajne miejsce, urokliwe.

– Może następnym razem. Dziś chcę do lasu – potwierdziłam.

– Okej, twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – zażartował.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, czyli na leśny parking, gdzie można było bez obaw zastawić samochód, a w razie pogorszenia pogody, skryć się pod drewnianą wiatą albo rozgrzać i posilić wojskową grochówką w pobliskim barze, okazało się, że amatorów spędzania soboty na łonie natury jest znacznie więcej.

Jakaś grupa nastolatków próbowała nieopodal rozpalić grilla, między drzewami dały się dostrzec kolorowe uniformy narciarzy na biegówkach, po okolicy niosły się echem krzyki dzieciaków, a wejścia do lasu pilnował dwumetrowy bałwan z plastikową miską na głowie, który trzymał w objęciach karabin zabawkę, zamiast miotły. Można powiedzieć, że był to bałwan na miarę naszych czasów.

– No to nici z romantyzmu – zauważył z głębokim westchnieniem Jakub. – Ruch tutaj jak na Marszałkowskiej. Moglibyśmy jechać dalej i poszukać bardziej spokojnego miejsca, ale po ostatnich opadach pewnie utoniemy w śniegu.

– A tutaj nie utoniemy?

– Nie, bo to główna droga do leśniczówki, a dwa kilometry dalej jest stadnina, mały pensjonat i domki, w których lubią zatrzymywać się myśliwi. Miejscowi włodarze dbają więc o to, żeby drogi były przejezdne, a ścieżki wydeptane.

– No i dobrze – mruknęłam, patrząc zdegustowana na kilkuletniego chłopca, który okładał kijem pojemnik na śmieci.

– Przynajmniej butów sobie nie przemoczę. Poza tym mam nadzieję, że czym głębiej w las, tym mniej ludzi spotkamy.

Zawędrowaliśmy głęboko w las

Moje przypuszczenia okazały się słuszne, bo kiedy oddaliliśmy się od parkingu na kilkaset metrów i weszliśmy między drzewa, zrobiło się całkiem przyjemnie i mniej piknikowo. Kuba puścił moją dłoń, objął ramieniem i mocno do siebie przytulił. Wcześniej rozmawialiśmy trochę o prywatnych i zawodowych sprawach, ale w momencie gdy przestały do nas docierać odgłosy cywilizacji, zajęliśmy się podziwianiem przyrody. Pod nogami śnieg skrzypiał uroczo, mroźne powietrze lekko szczypało w nos, a nasze oddechy zmieniały się pod wpływem zimna w malownicze obłoki pary.

Słońce wędrowało niespiesznie ku zachodowi, a na błękitnym niebie pojawiły się pierzaste chmurki. Z każdym krokiem, z każdym pokonanym metrem, robiło się coraz ciszej i ciszej. Nie odezwał się żaden ptak, nie trzasnęła ani jedna gałązka i nie zaszumiał wiatr. Jeśli ktoś chce posłuchać brzmienia ciszy, to las otulony puchową kołdrą śniegu wydaje się najlepszą salą koncertową na świecie.

– Zaczynam rozumieć, dlaczego nalegałaś na spacer – wymruczał mi do ucha Jakub. – Prawie słyszę, jak moje kwasy żołądkowe rozpuszczają obiad mamy.

Dałam mu kuksańca w żebra, bo to nie zabrzmiało szczególnie romantycznie.

– Faceci! – prychnęłam z udawanym oburzeniem. – Wokół iście bajkowa sceneria, a ten o procesach trawiennych.

– No co? Żaden ze mnie poeta tylko prosty internista – rzekł na usprawiedliwienie i pocałował mnie z czułością w policzek.

Zatrzymałam się i zarzuciłam mu ręce na szyję, bo liczyłam na coś więcej, a on zamiast przyssać się wargami do moich, zesztywniał i głośno przełknął ślinę. Na domiar złego nie patrzył na mnie, tylko na coś, co znajdowało się ponad moim ramieniem. Myślałam, że próbuje się wygłupiać, ale po chwili zrozumiałam, że to nie gra, bo dostrzegłam w jego oczach autentyczny lęk.

– O, cholera! – wyszeptał. – Schowaj się za mnie, nie rób żadnych gwałtownych ruchów.

Odwrócenie głowy nie jest gwałtownym ruchem, więc pozwoliłam sobie go wykonać i w sekundę też zesztywniałam, bo kilkanaście metrów przed nami stał na ścieżce wielki, szary wilk. Tak naprawdę to nie był wilk, tylko ogromny wilczur, ale zaniedbana mokra sierść, nastroszony kark, wściekle błyszczące ślepia i ogromne wyszczerzone kły, skojarzyły mi się w pierwszym momencie z wilkiem.

Dopiero gdy przyjrzałam się czworonogowi dokładniej, oświeciło mnie, że to pies, ale żadnej ulgi nie poczułam, bo nie zachowywał się przyjaźnie, a jego pysk ubrudzony był świeżą krwią, jakby dopiero coś albo kogoś rozszarpał.

– Schowaj się – powtórzył Kuba. – Jeśli jest zdziczały albo, nie daj Bóg, wściekły, może nas zaatakować.

– Co teraz zrobimy? – spytałam i skwapliwie wykonałam polecenie.

– Poczekamy. Może sobie pójdzie – odparł z nadzieją.

Ale czworonóg nie miał najwyraźniej takich zamiarów, bo schował kły, usiadł i wlepił w nas czujne ślepia. Teraz nie wyglądał już tak groźnie jak w pierwszej chwili, a że lubię psy i z żadnym nie miałam złych doświadczeń, zebrałam się na odwagę i nieudolnie zagwizdałam.

– Co ty wyprawiasz? – zniecierpliwił się Jakub.

Pies chciał nas gdzieś zaprowadzić

Pies zareagował spokojniej od niego, bo postawił uszy i zabawnie przekrzywił łeb, po czym wstał szczeknął i zamerdał przyjaźnie ogonem. Ośmieliło mnie to jeszcze bardziej, więc zignorowałam ostrzegawcze pomruki mojego faceta, wyszłam na lekko trzęsących się jeszcze ze strachu nogach zza jego pleców, zrobiłam kilka kroków do przodu i spojrzałam wilczurowi prosto w oczy. Byłe duże, brązowe i dostrzegłam w nich jakąś łagodność. Chwilę później poczułam coś dziwnego, ale nie potrafię sensownie tego opisać…

Chyba zostałam zahipnotyzowana, bo nie mogłam oderwać wzroku od oczu psa, ani nawet zamrugać i ogarnął mnie dziwny spokój – taki ciepły, wewnętrzny, jakbym nie stała w lesie na mrozie, tylko siedziała w rodzinnym domu przy kominku i piła herbatę z sokiem malinowym. To było miłe i całkowicie nierealne. Czułam błogość, lekkość i miałam wrażenie, że ktoś wyłączył mi na chwilę mózg. W końcu pies spojrzał w inną stronę, a ja, jakbym ocknęła się z głębokiego snu.

– On chce, żeby za nim pójść – zwróciłam się do Jakuba.

Nie wiem, skąd to wiedziałam. Po prostu, wiedziałam. Mój chłopak stał obok mnie i również gapił się na wilczura.

– Wiem – mruknął, zamiast zaprotestować.

Czworonóg zrozumiał chyba nasze słowa, bo poderwał się, wbiegł między drzewa, zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nas i ponaglająco szczeknął. Wbrew rozsądkowi i logice potruchtaliśmy za nim, jakby kierował nami jakiś wewnętrzny przymus. To było czyste szaleństwo, bo musieliśmy brnąć w głębokim śniegu, który chwilami sięgał nam kolan. Co chwilę potykaliśmy się o ukryte pod nim przeszkody.

Nasze ubrania, dłonie i twarze szorowały o napotkane po drodze gałęzie. Nie rozmawialiśmy ze sobą. Nawet na siebie nie patrzyliśmy. Zachowywaliśmy się jak w jakimś transie. Pamiętam, że z wysiłku bolały mnie nogi, a płuca paliły żywym ogniem, ale nie miało to żadnego znaczenia. Martwiłam się tylko o to, żeby nie stracić z oczu psa, a ten prowadził nas coraz głębiej w las.

Nie wiem, jak długo to trwało. Podejrzewam, że około pół godziny, bo kiedy dotarliśmy do celu, pomarańczowa kula słońca dotykała już obręczą wierzchołków drzew, a niebo nabrało różowego koloru. Biegnący przed nami pies w pewnej chwili zatrzymał się i zawył tak przejmująco, że dostałam na całym ciele gęsiej skórki. I zaraz zniknął za kępą gęstych zarośli. To znaczy nie zniknął zupełnie, bo wystawał mu ogon.

On uratował jej życie

Wbiegliśmy na polanę, a naszym oczom ukazał się niesamowity widok. Na śniegu, za krzakami, leżała na boku młoda kobieta. Miała na sobie sportowy strój, więc łatwo było się domyślić, że nie przyszła do lasu na spacer. Wydawała się martwa, ale żyła, bo na zalanej krwią twarzy, w okolicy nosa pojawiały się raz za razem bąbelki powietrza. Pies lizał ją po policzku, popiskując.

W Kubie natychmiast obudził się instynkt lekarza, bo uklęknął, zdecydowanym gestem odsunął czworonoga i zaczął fachowo badać nieprzytomną. Ja z początku stałam jak zaczarowana i nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Z letargu wyrwał mnie dopiero opanowany głos Kuby.

– Jest wyziębiona. Ma słaby, ale regularny puls i rozbitą głowę, więc wolę jej nie ruszać – powiedział, po czym ściągnął kurtkę i nakrył nią kobietę. – Wiesz, co robić – dodał po chwili, nakazał gestem ręki, żebym go zastąpiła, a sam chwycił w dłoń telefon i zaczął z nim biegać między drzewami, szukając zasięgu.

Znalazł go na szczęście dość szybko i wezwał pomoc. Karetka przyjechała zaledwie kwadrans później, okazało się bowiem, że znajdowaliśmy się kilkadziesiąt metrów od drogi i półtora kilometra od pensjonatu. Jeden z gości miał atak kamicy nerkowej i wezwał w panice pogotowie. Nie wymagał hospitalizacji, więc dyspozytor przekierował ambulans do nas. Nie wiem, czy to cud, czy tylko niesamowity zbieg okoliczności, ale po tym, co zdarzyło się na koniec, gotowa jestem pokusić się o stwierdzenie, że to pierwsze.

W momencie gdy nad lasem rozległo się wycie syreny, Kuba wybiegł na drogę,  pies zaskomlał i czmychnął między drzewa. Kiedy z ambulansu wyskoczyli ratownicy i zaczęli biec w naszym kierunku, kobieta niespodziewanie otworzyła oczy.

– Co się stało? – spytała słabym głosem.

– Spokojnie. Proszę się nie ruszać. Wszystko będzie dobrze – obiecałam i ścisnęłam dłonią jej chłodne palce. – Zaraz pani pomożemy.

– Ale co się stało? – powtórzyła.

– Nie wiem, ale już dobrze. Pani pies nas tutaj przyprowadził.

– Ja nie mam psa – odpowiedziała i znów straciła przytomność.

Kwadrans później  została odwieziona na sygnale do szpitala.

– To nie był jej pies – poinformowałam Kubę, gdy szliśmy w stronę parkingu.

– Dziwne – mruknął. – Na pewno czuwała nad nią opatrzność – podsumował bez cienia ironii.

Tego wieczoru, nikt sobie nie popił, bo i bez alkoholu czuliśmy się jak na rauszu. W poniedziałek Kuba uruchomił swoje kanały i dowiedział się, że znaleziona w lesie kobieta odzyskała przytomność i że jej życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo.

– Uprawiała jogging, poślizgnęła się, przewróciła i uderzyła głową w coś twardego pod śniegiem – kamień, pień drzewa, odłamany konar – trudno stwierdzić – powiedział mi przez telefon. – Ma 23 lata i studiuje na uniwerku polonistykę. Acha, jest w siódmym tygodniu ciąży. Ten pies naprawdę ją ocalił, bo jeszcze godzina na tym mrozie i doszłoby do tragedii.

– Czyli któreś z nich, ona albo dziecko, mają tam na górze szczególne względy – podsumowałam i choć zabrzmiało to jak żart, wcale żartem nie było.

– Kto wie? Może dzieciak wynajdzie kiedyś lekarstwo na raka albo ocali świat przed zagładą – popuścił wodze fantazji Kuba i przerwał połączenie, bo wzywano go na izbę przyjęć.

Czytaj także:
„Zaniepokoiło mnie, że brat nagle ma kupę kasy, modne ciuchy i gadżety. Byłam w szoku, gdy odkryłam, jak zarabia”
„Mąż przyjaciółki okazał się damskim bokserem. Z pomocą przyszedł jej zakapior, bo przecież łobuz kocha najbardziej”
„Sąsiedzi przez własną głupotę odpuścili interes życia. We wsi zazdrościli mi pieniędzy i chcieli się na mnie odegrać”

Redakcja poleca

REKLAMA