„Uwielbiałem ryzyko i sporty ekstremalne. Żona narzekała, że nie chce zostać wdową i samotną matką, ale ja miałem to gdzieś”

Adrenalinę i zabawę stawiałem nad rodziną fot. Adobe Stock, wifesun
„Zaczęła dawać mi do zrozumienia, że nie podoba jej się moje zamiłowanie do ryzyka. Wtedy jeszcze nie krzyczała, nie stawiała warunków. Raczej prosiła i się przymilała. Gdy tylko wspomniałem, że zamierzam sprawdzić się w jakimś ekstremalnym sporcie, natychmiast siadała mi na kolanach i zarzucała ręce na szyję".
/ 26.01.2023 06:40
Adrenalinę i zabawę stawiałem nad rodziną fot. Adobe Stock, wifesun

Nigdy nie zapomnę, jak jeszcze przed ślubem poszliśmy na imprezę. Wypiłem kilka piw, no i założyłem się z kumplami o trzy stówy, że wejdę na komin pobliskiej starej ciepłowni. Wkrótce mieli ją wyburzyć, więc nikt jej nie pilnował. Chłopaki myśleli, że żartuję, ale ja ani myślałem rezygnować. Wskoczyłem na pierwszy szczebel zardzewiałej drabinki i zacząłem piąć się w górę.

Inne panienki piszczały, a ona głośno mi kibicowała

A gdy mi się udało i zszedłem na dół, popatrzyła na mnie z zachwytem.

– Piotrek, ależ ty jesteś cudownie pokręcony – wyszeptała, przytulając się do mnie mocno.

Dziś, oczywiście, uznałbym ten swój wyczyn za totalną głupotę, bo drabinka ledwie trzymała się kupy, ale wtedy byłem z siebie naprawdę dumny. Za te wygrane trzy stówy następnego wieczora kupiłem jej kwiaty i zaprosiłem na romantyczną kolację. To chyba wtedy postanowiłem, że się jej oświadczę. Pomyślałem że wreszcie spotkałem dziewczynę, która, podobnie jak ja, ceni sobie przygodę, ma trochę polotu, fantazji, która nie będzie mnie ograniczać. Wkrótce miałem się przekonać, że to tylko pozory.

Po ślubie Karina się zmieniła

Zaczęła dawać mi do zrozumienia, że nie podoba jej się moje zamiłowanie do ryzyka. Wtedy jeszcze nie krzyczała, nie stawiała warunków. Raczej prosiła i się przymilała. Gdy tylko wspomniałem, że zamierzam sprawdzić się w jakimś ekstremalnym sporcie, natychmiast siadała mi na kolanach i zarzucała ręce na szyję.

– Tak bardzo się o ciebie boję… Na samą myśl, że może ci się stać coś złego, robi mi się słabo. Może jednak zrezygnujesz z tego wyjazdu? – szeptała mi do ucha.

Przyznaję, że z większości tych prób rzeczywiście zrezygnowałem. Kochałem ją nad życie, nie chciałem, żeby się o mnie martwiła. A poza tym miała duży dar przekonywania…. Czasem jednak stawiałem na swoim i wyjeżdżałem zrobić coś szalonego. Czułem się wtedy naprawdę szczęśliwy, spełniony…

Zmieniła taktykę

Jakieś dwa lata temu, niedługo po narodzinach naszego synka Igorka, Karina zmieniła taktykę. I to diametralnie. Przestała się przymilać, delikatnie pytać, a zaczęła stanowczo zabraniać. Gdy próbowałem się stawiać, urządzała mi karczemne awantury. Nawet przy ludziach. Pamiętam, jak w trakcie imprezy kumpel, Adam, zaczął mi się chwalić, że zapisuje się na kurs spadochronowy.

– Człowieku, wyobrażasz to sobie? Samolot leci trzy tysiące metrów nad ziemią… Drzwi się otwierają, krok w przestrzeń i fruniesz… Czujesz pęd powietrza, ziemia zbliża się w błyskawicznym tempie… – opowiadał z wypiekami na twarzy.

– Faktycznie, to może być niezła zabawa – przyznałem.

– Niezła? Chyba żartujesz! Fantastyczna!

Kumpel mówił, że adrenalina omal mózgu nie rozwala. Zwłaszcza jak do ostatniej chwili czekasz z otwarciem spadochronu.

– Może też spróbujesz? Przecież lubisz takie rzeczy – zachęcał.

Już miałem odpowiedzieć, że się zastanowię, ale nie zdążyłem. Obok jak spod ziemi wyrosła Karina. Była aż czerwona ze złości.

– Piotrek nie zapisze się na żaden kurs! Jeśli masz, idioto, ochotę się zabić, to proszę bardzo, skacz. Ale od mojego męża wara! Bo ci oczy pazurami wydrapię i nie pooglądasz tej ziemi z góry! – wybuchła.

Zrobiło się bardzo nieprzyjemnie

Chwyciłem ją za ramię i wyprowadziłem z imprezy, bo bałem się, że jeszcze Adama uderzy. Nie lubię kłócić się z Kariną. Przysięgam. Wszystkie problemy staram rozwiązywać na spokojnie, zgodnie z zasadami logiki. Nawet wtedy nie dałem jej więc od razu popalić, mimo że się jej należało. Ośmieszyła mnie przy ludziach, zrobiła ze mnie pantoflarza. Widziałem te drwiąco współczujące uśmieszki kolegów, gdy wychodziliśmy…

Każdy normalny facet natychmiast by się wkurzył i ustawił babę do pionu. Ja utrzymałem nerwy na wodzy. Kiedy dotarliśmy do domu i trochę ochłonęła, próbowałem z nią porozmawiać. Spokojnie tłumaczyłem, że setki tysięcy ludzi skaczą ze spadochronem i nic się nie dzieje, że sprzęt jest dziesięć razy sprawdzany. I że zginąć można w każdej chwili, w domu, w drodze do pracy, po zakupy. Bo przecież sufit się może zarwać, samochód potrącić… Nic do niej nie docierało…

– To zupełnie co innego. Nieszczęśliwe wypadki rzeczywiście się zdarzają. I nie mamy na nie wpływu. Ale ty bezczelnie chcesz kusić los. Nie pozwolę na to! Pamiętaj, że nie jesteś na tym świecie sam! Dla głupiej zabawy nie będziesz ryzykował przyszłości rodziny. Nie mamy o czym dyskutować! – ucięła ze łzami w oczach.

Próbowałem wracać do tematu, przytaczać nowe argumenty

Raz nawet podsunąłem jej pod nos artykuł w jej ulubionym miesięczniku dla kobiet. Autorka wyraźnie w nim napisała, że żony powinny pozwalać mężom realizować pasje, że to jeden z sekretów udanego związku. Przeczytała i uśmiechnęła się słodko.

– Ależ kochanie, ja też ci pozwolę. Jeżeli zajmiesz się czymś rozsądnym. Zaczniesz grać w tenisa, łowić ryby – powiedziała.

– Tak? Od uderzenia piłką tenisową można stracić przytomność, a na rybach wpaść do wody i się utopić. Nie boisz się, że mnie to spotka? – zapytałem z przekąsem.

– Nie bądź śmieszny, doskonale wiesz, o co mi chodzi! – prychnęła.

A potem zaczęła swoją zwyczajową śpiewkę: że mam rodzinę, dziecko, że szaleć to sobie mogłem za kawalerskich czasów, a teraz muszę być odpowiedzialny i rozsądny. A skoro sam nie potrafię tego zrozumieć, to ona będzie mi o tym przypominać. I przypilnuje, żebym nic głupiego nie zrobił.

Nie zamierzałem stosować się do zakazów Kariny

Miałem swoje potrzeby i nie chciałem z nich rezygnować. Dalej więc sprawdzałem się w ekstremalnych sportach. Tyle tylko, że robiłem to w tajemnicy. Mówiłem żonie, że mam ważne spotkanie po pracy lub wyjeżdżam w delegacje albo na szkolenie, a tak naprawdę umawiałem się z kumplami na jakieś szaleństwo. Nawet szefa wtajemniczyłem w swoje plany, gdyby chciała mnie sprawdzić. Sam lubił się zerwać żonie z łańcucha, więc chętnie mnie krył.

Nie myślałem, że robię coś złego. Ba, uważałem, że mam prawo ją oszukiwać. Bo skoro nie potrafiła zrozumieć, że muszę czasem poczuć skok adrenaliny, to radziłem sobie inaczej. Wmawiałem też sobie, że kłamiąc, działam jak gdyby w jej interesie. Nie wie o moich wyczynach, to się nie denerwuje, niepotrzebnie nie martwi. Wszystko jest więc w najlepszym porządku. I pewnie żyłbym w tym przekonaniu do dziś, gdyby nie tamto tragiczne wydarzenie.

To było dwa miesiące temu. Adam – ten od skoków spadochronowych – zaproponował mi wypad w góry. Chciał się pościgać na motorach po tamtejszych krętych drogach. Oczywiście się zgodziłem. Uwielbiam prędkość, a Karina nie pozwalała mi na szybszą jazdę, nawet samochodem. Już przy stówce wpadała w panikę i kazała mi zdejmować nogę z gazu. Cieszyłem się więc na ten wyjazd jak dziecko. Pomyślałem, że wreszcie sobie zaszaleję.

Nie pojechałem. Na dzień przed wyjazdem szef oświadczył mi, że wysyła mnie w delegację. Tym razem prawdziwą. Byłem zły, ale choć był to weekend, nie protestowałem. Zależało mi na pracy. Poza tym chciałem się odwdzięczyć szefowi za pomoc w okłamywaniu Kariny. Zadzwoniłem więc do Adama i opowiedziałem mu o zmianie planów.

– Trudno, jadę sam. A my pościgamy się następnym razem! – odparł wesoło.

Wtedy słyszałem go po raz ostatni

Dwa dni później już nie żył. Nikt dokładnie nie wiedział, jak zginął, ale ze śladów na drodze wynikało, że nie wyrobił się na zakręcie i spadł w przepaść. Do pogrzebu żyłem jak w półśnie. Nie docierało do mnie, że kumpel się zabił. Byłem pewien, że za chwilę zadzwoni i opowie mi o swoich szaleństwach w górach. Dopiero nad grobem dotarło do mnie, co się naprawdę stało. Spojrzałem na jego zrozpaczoną matkę, płaczącą dziewczynę i coś we mnie pękło.

Zrozumiałem, że to ja mogłem leżeć w tej trumnie. A moja Karina rozpaczać. Na myśl, że miałabym ją zostawić samą na tym świecie, nie zobaczyć, jak dorasta mój mały synek, zrobiło mi się potwornie smutno.

– Czas dorosnąć, chłopie. Za dużo masz do stracenia – mruknąłem do siebie pod nosem.

Od tamtej pory żyję wolniej i spokojniej. Nie jest to łatwe, ale daję radę. Gdy przychodzi mi chęć na zrobienie czegoś szalonego, przypominam sobie scenę z pogrzebu. I ochota mija…

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Ono uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA