Pobraliśmy się z żoną, kiedy byłem na ostatnim roku Wyższej Szkoły Morskiej. Usprawiedliwiam się, że doskonale wiedziała, co ją czeka; jej zmarły ojciec również pływał. Po szkole zostałem członkiem załogi wielkiego trawlera-przetwórni, w stopniu młodszego oficera mechanika, i wkrótce wyruszyłem w swój pierwszy rejs. Małgosia była w trzecim miesiącu ciąży...
„Przecież nie została w Gdyni sama” – uciszałem wyrzuty sumienia. Opiekowali się nią teściowa oraz moi rodzice, bym ja mógł w spokoju pływać i zarabiać, nie martwiąc się o najbliższych. Co gnało mnie w świat, pchało wciąż przed siebie, tak daleko od domu?
Trudno to wyjaśnić
Jakaś nieokreślona tęsknota za niewiadomym, ciekawość, co czeka za kolejną falą. Pewnie, że brakowało mi rodziny, ale gdy schodziłem na ląd, długo nie wytrzymywałem. Czułem się nieswojo wśród szczurów lądowych, ich problemy wydawały mi się dziwnie przyziemne.
Po miesiącu znowu ogarniała mnie nostalgia za bezmiarem i tajemnicą morza. Małgosia zdawała się mnie rozumieć; w każdym razie nigdy nie narzekała. Trafiła mi się idealna żona, taka cierpliwa, wierna Penelopa, gotowa zawsze stać na brzegu, wypatrując swego Odyseusza...
W ciągu trzydziestu lat przemierzania mórz i oceanów widziałem niejedno i niejedno przeżyłem; sztormy i huragany, epidemię cholery na okręcie pod grecką banderą, ucieczkę połowy załogi w porcie Montevideo, dwie morskie katastrofy, dwa napady piratów, sześć akcji ratunkowych i pół roku wakacji na Karaibach z powodu awarii statku. Krótko – przygód mi nie brakowało.
Doszedłem do stopnia pierwszego oficera mechanika. Konto bankowe wykazywało spore saldo; przezornie inwestowałem pieniądze w różnych zakątkach świata, na różnych giełdach, i właśnie dwa tygodnie temu skończyłem wyprzedaż swoich aktywów. Czemu? Po prostu przechodziłem na emeryturę. Wcale nie nagle – miałem plan.
Zdrowie mi szwankowało od paru lat
Ciało, którego nie oszczędzałem, osłabło. A co najważniejsze, wypaliłem się. Już nie odczuwałem tego nieodpartego przymusu wędrówki, pogoni za nieznanym, uspokoiła się burza w moim sercu. Może po prostu wreszcie zmądrzałem i zrozumiałem, że prawdziwy nieodkryty ląd przez cały ten czas czekał na mnie w domu. Jedyną białą plamą na mapie mojego bogatego we wrażenia życia była moja rodzina.
W ostatnią noc na morzu, kiedy staliśmy na redzie portu w Gdyni, nie mogłem zasnąć. Wpatrywałem się w zdjęcia Małgosi oraz naszych córek: Beaty i Dorotki – i czułem smutek oraz dojmujący żal.
Przecież ja ich w ogóle nie znałem! Nie miałem pojęcia, jaką kawę na śniadanie pija moja ukochana, jak przed ślubem denerwowała się starsza córka, a jak przed maturą histeryzowała młodsza. Nie było mnie przy chorobie teściowej, nie widziałem, jak wolno gaśli moi rodzice, odchodząc jedno po drugim.
Niby towarzyszyłem im myślami przez te trzydzieści lat; o wszystkim, co się działo, wiedziałem z listów, mejli, filmików wysyłanych przez internet i telefonów. Jednak ciałem spędziłem z nimi w sumie jakieś pięć lat. Żałośnie, zawstydzająco mało... Do rana nie zmrużyłem oka.
O świcie przyszła kolejna chwila zwątpienia. Uprzedziłem, że będę w porcie ostatniego dnia lutego, ale nie byłem pewny, czy w ogóle się ktoś pojawi. Chyba zapomnieli... Krótko pożegnałem się z załogą i nie oglądając się za siebie, ruszyłem w stronę domu. A przy wyjściu z portu – szok. Tu czekali!
Cała rodzina w komplecie
Uściski, poklepywania, wyrywanie worka żeglarskiego.
– Dobra! – chrząknąłem groźnie, by ukryć wzruszenie. – Kogo tu mamy? Stawać do apelu.
Małgosia, Beatka i Dorotka dla żartu przyjęły postawę na baczność. Rozbawiony zięć Kacper zasalutował do pustej głowy, za to jego syn Mateusz wyprężył się niczym struna.
– Brawo, wnuku, bardzo przepisowo. – Poklepałem go po ramieniu. Potem mój wzrok powędrował niżej. – A... tej młodej damy nie miałem okazji jeszcze poznać... – pochyliłem się.
Dwuletnia, ledwie odrosła od ziemi dziewusia smyrgnęła za nogę Beaty.
– Marta, nie chowaj się, to jest nasz dziadek marynarz – mitygował ją ośmioletni brat.
– Nic na siłę – pokryłem rozczarowanie uśmiechem. – Musi się oswoić, ja też zresztą...
– Tato, a to jest Maciek – Dorotka, wypchnęła naprzód kostropatego młodzieńca. – Mój... mąż.
– A, tak, słyszałem, ale też nie miałem przyjemności – uścisnąłem mu po męsku dłoń. – Kiedy braliście ślub, akurat trafiła nam się awaria i dwa miesiące tkwiliśmy w kubańskim porcie.
– Oby to już była ostatnia awaria w twoim życiu – wtrąciła cicho Małgosia.
– Też mam taką nadzieję! – roześmiałem się i wziąłem ją w ramiona. Boże, jak dobrze! Tak... wreszcie wróciłem do domu.
Pierwsze tygodnie mijały mi jak typowy urlop
Częste spacery, uroczyste obiady, leniwe wieczorne pogawędki przy piwie. Po prostu sielanka. Ale po jakimś miesiącu dotarło do mnie, że coś tu nie pasuje. Czemu się mnie nie radzili, nie dzielili swoimi problemami? Przecież na pewno jakieś mieli.
Chętnie bym pomógł, gdyby mi pozwolili. No i jeszcze jedna sprawa. Słowem nie zahaczali ani o moją pracę, ani o plany na przyszłość, jakby guzik ich to obchodziło. Gdy sam nieśmiało zaczynałem morskie wspominki, nie protestowali, ale nie podtrzymywali tematu. Dziwne i przykre.
W Wielkanoc znowu byłem traktowany jak król, obsługiwany w pierwszej kolejności, wszyscy na wyścigi starali się odgadywać moje życzenia. Nie wytrzymałem.
– Słuchajcie! – powiedziałem głośno, przekrzykując gwar przy świątecznym stole. Towarzystwo umilkło spłoszone. Pan i władca raczył przemówić.
– Jeszcze kawki? – Małgosia poderwała się z miejsca.
Przytrzymałem jej dłoń.
– Owszem, ale ja zrobię tę kawkę – oznajmiłem. – Chciałbym przejąć na siebie część domowych czynności.
– Ale po co? Dość się naharowałeś, zasłużyłeś na wypoczynek. Po co masz się fatygować? Zresztą mnie to pójdzie sprawniej... – wyrwało się małżonce.
Spłoniła się poniewczasie, ale miała rację
Na morzu wyrocznia, w domu nieporadny niczym dziecko we mgle. A oni nie dawali mi szans na edukację.
– Więc się nauczę i nabiorę wprawy – uparłem się. – Nie chcę do końca życia być gościem w tej rodzinie. Pora stać się jej członkiem. Z przywilejami i obowiązkami, u diaska! – uderzyłem pięścią w stół dla podkreślenia wagi oświadczenia.
Chyba przesadziłem, bo zapadło głuche, niezręczne milczenie. Przerwał je dopiero Mateusz.
– Dziadek... – uśmiechnął się nieśmiało. Nie ja jeden spojrzałem na niego z wyczekiwaniem. – Możesz mnie zabrać w niedzielę na wycieczkę do portu? – wypalił.
Moje panie jakby ktoś szpilką ukłuł. Naraz się odetkały i zaczęły jedna przez drugą przekonywać, że to za wcześnie, za szybko, że na co, po co, w ogóle bez sensu, i żebym się nie przejmował głupimi kaprysami....
– Cicho, kobiety! Jasne, że cię zabiorę, wnuku. Za długo z tym zwlekałem.
Tylko Mateusz sprawiał wrażenie zadowolonego. Małgosia wymieniła z córkami zaniepokojone spojrzenia. Atmosfera siadła i nie poprawiła jej zrobiona przeze mnie kawa. Za mocna i z fusami, bo jak na mechanika zawstydzająco kiepsko szła mi obsługa domowego ekspresu.
Wizyta w porcie nie okazała się tak trudna, jak mimo wszystko i ja się obawiałem w głębi duszy. Dzięki wielu moim znajomym mogliśmy wejść praktycznie wszędzie. Mateuszowi buzia się nie zamykała. Po pierwsze, chłonął wrzawę i uporządkowany chaos portu z otwartymi ustami. Po drugie, zadawał setki pytań.
Odpowiadałem fachowo i przyglądałem się wszystkiemu z łagodną zadumą, bez żalu. Jak ktoś, kto patrzy na swoje minione życie niczym na interesującą książkę, ale już przeczytaną i zamkniętą. Pora sięgnąć po następną. Tematyka podobna, tylko akcja spokojniejsza. Ta odwlekana wizyta przekonała mnie, że dojrzałem do zmiany. Jedyny kłopot: jak rodzinka zareaguje na to...
Skończyliśmy zwiedzanie wczesnym popołudniem
Zgłodniali niczym wilki wylądowaliśmy w McDonaldzie. Wsunęliśmy dwa zestawy XL i jeszcze lody na deser. Pojemny miał wnuk żołądek. Głowę też nie od parady. Dzieci czasem więcej widzą niż dorośli, a na pewno są bardziej bezkompromisowe w wyrażaniu sądów.
– Słuchaj... – zagaiłem go niby od niechcenia. – Jak myślisz, jest szansa, żebyście przestali mnie traktować jak... jak świętą krowę?
– Czyli jak nietykalnego na specjalnych prawach? – utwierdził się przemądrzały jedenastolatek.
– Hm... Raczej jak obcego we własnym domu. To... przykre.
– Ja myślę... – potaknął ze współczuciem. Przekrzywił głowę i przyglądał mi się z uwagą. – Dziadku, a ty wciąż lubisz morze? – zapytał.
– Kocham, zawsze będę – odparłem szczerze. – Ale rejsy dalekomorskie to już zamknięty rozdział w moim życiu, jeżeli o to pytasz.
– Żałujesz? Jesteś zły? – drążył. – Zamknięty, czyli że już tam nie wrócisz?
Zdziwiony uniosłem brwi, bo zabrzmiało, jakbym obraził się na morze.
– Kto twierdzi, że nie wrócę?
– No właśnie nikt... – Mateusz wyraźnie zmarkotniał. – A ty sam niewiele mówisz na ten temat.
– Bo wy wcale nie chcecie słuchać! – żachnąłem się. – Nie chciałem się narzucać, zanudzać...
– W porcie nie było nudno – słusznie zauważył chłopiec. – A ty mógłbyś się bardziej postarać, wytłumaczyć, bo oni, bo my, ja... – zaplątał się. Odchrząknął. – Bo ja nie rozumiem, czemu moja mama i ciocia nie miały normalnego taty, czemu ciebie tak długo nie było, a teraz naraz jesteś. Może jak się wyleczysz z tej choroby serca, znowu ruszysz w świat? Przepadniesz Bóg wie gdzie, jak mawia babcia. I na przykład myślałem, żebyś pomógł mi zrobić projekt na geografię, ale nie wiem, czy tu będziesz na tyle długo, bo on ma być gotowy za miesiąc – westchnął.
– A niby gdzie miałbym być? – zdziwiłem się.
Mateusz bez słowa wskazał brodą w kierunku portu, czy raczej... otwartego morza.
Nagle to do mnie dotarło!
Dlatego traktowali mnie jak gościa, nie dzielili się problemami. Zwyczajnie nie chcieli się przyzwyczajać. Kochali mnie, na swój sposób akceptowali, ale nie znali, tak samo jak ja ich. Nie rozumieli pasji, która okradła ich z obecności męża, ojca i dziadka, ani nagłej w ich mniemaniu decyzji, by tę pasję rzucić. Moje podróże, moje życie na morzu stały się więc tematem tabu – bali się obudzić demona.
Pewnie obawiali się, że nagle w połowie zdania wstanę od stołu, spakuję swoje manatki i zniknę na rok. Bo prawdziwy marynarz żyje i umiera na morzu. Ale nie ten marynarz... A jednak wciąż nie wierzyli w mój powrót, taki naprawdę, na stałe. Co zrobić, żeby ich przekonać? Może w ogóle powinienem coś dla nich zrobić? Oprócz kawy, której parzenie średnio mi wychodziło.
Za to świetnie znałem się na czymś innym. Pora zacząć wcielać mój plan w życie. Dość zwlekania, dość byczenia się.
Dopuściłem wnuka do sekretu i był zachwycony. Wypytywał o szczegóły, płonąc z ciekawości, podrzucając własne sugestie. Gdyby reszta rodziny podeszła do sprawy choć w połowie tak entuzjastycznie...
– Przekonaj się! – rzucił bez wahania Mateusz. – Wypróbuj na nich, znaczy na nas. Będziemy twoimi doświadczalnymi szczurami lądowymi. Jako pierwsi. To im ten... pochlebi!
Nie kryję, i mnie to przyszło do głowy
Przez cały kwiecień odbywaliśmy regularne wycieczki do portu, nie zdradzają ich prawdziwego celu. Już nie jako zwiedzający; organizowaliśmy niespodziankę. A potem poinformowałem drogą rodzinkę, żeby w długi weekend majowy byli do mojej dyspozycji.
Wszyscy bez wyjątku i wymówek. Spakowani na całodzienną podróż. Żadnych gratów, tylko to co niezbędne. Rola pana i władcy się przydała – nie protestowali zanadto. Pierwszego maja z samego rana zabrałem ich trzema taksówkami do portu.
Przy nabrzeżu stał nowiutki, olśniewający urodą kuter, mogący pomieścić dwanaście osób. Małgorzatę zatkało.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wracasz na morze? – spytała ostrożnie.
– Owszem, ale nie sam i nie na długo – odrzekłem uroczyście. – Chcę wam powiedzieć, że zabieram was tam wszystkich, jak tu jesteście.
– Tato, ja nie wiem, czy to rozsądne... Ze względu na dzieci... – Beata miała wątpliwości, ale uciszyłem ją stanowczym ruchem ręki.
– Nad wszystkim będę czuwał osobiście jako kapitan, w towarzystwie doskonale wyszkolonej załogi – wskazałem trójkę wyprężonych służbiście wilków morskich. Starych, ale jarych. Mój pomysł na dalsze życie przed nimi też otwierał nowe perspektywy. – Prognoza pogody na najbliższe dni jest pomyślna. Nic się nikomu nie stanie, zapewniam. A na pokładzie czeka moc atrakcji – dodałem kusząco.
Bez dalszych ceregieli – bo kto kłóci się z pełnym entuzjazmu szaleńcem – wsiedli i wyruszyliśmy. Początkowo pełni obaw, szybko przywykli do niezbyt silnego kołysania, więc na wczesnym obiedzie był komplet. Kucharz sprawił się świetnie i z dumą przyjmował komplementy.
Po obiedzie zawinęliśmy do portu na Helu, gdzie zwiedziliśmy fokarium i wypiliśmy wspaniałą kawę w kafejce przy nabrzeżu. Potem ruszyliśmy na pełne morze, ale tylko na dwie godzinki, żeby wszyscy poczuli potęgę żywiołu, ale żeby ten żywioł ich zanadto nie zniechęcił.
Mateusz tkwił u steru pod czujnym bokiem sternika. Zięciowie wraz z bosmanem zarzucili wędki. Córki opalały się nieopodal, usadowione na wygodnych fotelikach. Mała Marta ucinała sobie drzemkę w kokpicie. A ja wraz z żoną stanęliśmy na dziobie i patrzyliśmy w dal.
Gosia objęła mnie w pasie
Przytuleni, zamyśleni, podziwialiśmy zachód słońca, płonący spektakl na odległym horyzoncie, bezmiar morza, szum fal, wabiący niczym pieśń syren... Cudownie było dzielić z nią tę chwilę, tę tajemnicę. Może teraz lepiej mnie zrozumie, wybaczy...?
Tuż przed wieczorem wyruszyliśmy w powrotną drogę do Gdyni. Ujęło mnie, że wnuczka pozwoliła wziąć się na ręce i znieść z pokładu. Dobra nasza. W domu czekał na nas dobrze schłodzony szampan.
– Kolejna atrakcja? Z jakiej to okazji? – zdziwiła się miło zaskoczona Dorota.
– Podobała wam się wyprawa? – odparłem pytaniem na pytanie, napełniając kieliszki.
– Ba! – wykrzyknął Kacper.
Drugi zięć tylko potaknął gorliwie.
– Świetnie było, tato, dziękujemy
– Beata się uśmiechnęła. Po chwili spoważniała: – Pokazałeś nam swój świat i trochę się martwię, bo nie wiem, jak bez niego wytrzymasz.
– Nie będę musiał! Kuter jest nasz, kupiłem go!
– Dziadek zamierza organizować takie wyprawy częściej. Zostaje z nami już na dobre – włączył się Mateusz, mój wspólnik i adwokat. – A my byliśmy jego pierwszymi klientami.
– Jeżeli we mnie wierzycie, wznieśmy toast – rodzinka spoglądała po sobie z radosnym zdumieniem, kieliszki wolno wędrowały w górę. – Za przyszłość! – powiedziałem.
– Za twój powrót... – dodała cicho Małgosia i łza spłynęła po jej policzku.
Wreszcie uwierzyła, że jej Odyseusz wrócił do domu naprawdę.
Czytaj także:
„Dopiero po 70-tce naprawdę zacząłem żyć. Chciałem realizować swoje pasje, ale moje dzieci wpadły w dziką panikę”
„Kumple wpadli na ekstremalnie durny pomysł. Aż kipiałem ze złości, kiedy musiałem robić z siebie klauna na oczach sąsiadów”
„Moja siostra odcięła się od rodziny i przepadła jak kamień w wodę. Bałam się, że jej były maczał w tym palce”