Weekend! Wolne! Dwa dni upragnionego spokoju! Z taką optymistyczną myślą jechałem w piątkowy poranek do pracy. Dobrego humoru nie zburzyło mi nawet stanie w korku przed rondem. Jeszcze tylko kilka godzin w robocie i znajdę się w swoim kawalerskim mieszkanku.
Zamierzałem napić się piwa, pograć w Diablo, na które ostatnio miałem coraz mniej czasu z powodu natłoku obowiązków. Skoro jednak chciałem zmienić samochód, należało na niego zarobić.
Wydostałem się z korka i dotarłem do pracy
W wyśmienitym humorze wszedłem do firmy, powiedziałem „Cześć” i... od razu moje dobre samopoczucie diabli wzięli.
– No to jak, stary? Dzisiaj twój wielki dzień! – zawołał Arek i zarżał radośnie.
– Mój? – zdziwiłem się. – A o co chodzi?
– Nie mów, że nie pamiętasz! – Bartek, drugi kolega, nawet nie podniósł głowy znad klawiatury. – Aż tak pijany nie byłeś.
Szybko przeleciałem w pamięci ostatnie dni. Nie przypominałem sobie niczego, co mogłoby świadczyć o moim „wielkim dniu”.
– Halloween... – podpowiedział Bartek.
To słowo także nic mi nie mówiło. Chociaż... Zaraz, zaraz, chyba...
– O cholera! – wyrwało mi się.
Kumple zaśmiali się głośno.
– Zakład to zakład – dobił mnie Arek.
Przypomniałem sobie. Początek września, wolny weekend, grill, piwo lejące się strumieniami i głupi pomysł Arka, żebym w Halloween przebrał się za Frankensteina i poszedł zbierać cukierki.
To znaczy, kumpel stwierdził, że na pewno tego nie zrobię. Bo do tego trzeba mieć jaja. Musiałem wtedy wypić naprawdę sporo, bo jak ostatni kretyn podjąłem wyzwanie. A teraz... Halloween był właśnie dzisiaj. Jasna cholera!
– Łap, chłopie! – Arek rzucił w moją stronę reklamówkę z czymś miękkim.
– Co to? Twoje kanapki z serem? – spytałem z kwaśną miną, siląc się na ironię.
– Twoje przebranie na dzisiejszy wieczór.
– Podejrzewaliśmy, że będziesz próbował się wymigać – dodał Arek ubawiony po pachy. – Ale my ci nie pozwolimy.
Wyciągnąłem z reklamówki to, co koledzy przynieśli
Brązowy, stary garnitur z łatami oraz sztukowanymi nogawkami i mankietami z pewnością nie był ubraniem, które chciałbym kiedykolwiek włożyć.
– Fajne, nie? – spytał Arek i do mnie mrugnął. – Marta wczoraj naszywała łaty. Przynajmniej powiedz, że przebranie jest super, bo inaczej odstawi mnie od stołu i łoża.
Marta, żona Arka, poczuciem humoru przypominała swojego męża. A czasami miałem nawet wrażenie, że jest jeszcze gorsza od niego. Mimo to nie dało jej się nie lubić. W przeciwieństwie do dziewczyny Bartka, nie czepiała się o piwo, mecz czy wspólny wypad na miasto z kumplami.
– Mam się w to przebrać? Naprawdę? Mówicie serio? – spytałem, czepiając się nadziei, że może jednak mi odpuszczą.
Ponabijali się, pośmiali, i dobrze. Ale chyba nie każą mi robić z siebie publicznie idioty? Niestety obaj radośnie przytaknęli. Koledzy, przyjaciele... Czasami lepiej ich nie mieć. Westchnąłem zrezygnowany.
– Niech wam będzie. Wygraliście.
Wcisnąłem garnitur do reklamówki.
– Przyjdziemy dziś wieczorem sprawdzić, jak ci idzie – oznajmił Arek ze złośliwym uśmiechem. – Wpadniemy o siódmej.
I tak oto samotny, miło zapowiadający się wieczór z piwem i grą na konsoli oddalił się i zniknął gdzieś za horyzontem.
Tamtego dnia czas mijał nieubłaganie szybko
Kumple co jakiś czas zerkali na mnie i wybuchali śmiechem, a ja obiecałem sobie nigdy więcej z nimi nie pić. Bo nie wiadomo, jak jeszcze mogli mnie urządzić.
Wieczorem dzwonek do drzwi rozbrzmiał już po osiemnastej. Zaskoczony poszedłem otworzyć. Na progu stała grupka maluchów wymalowanych czerwoną farbą.
– Cukierek albo psikus! – wrzasnął najodważniejszy z nich i wyciągnął przed siebie ręce, w których trzymał mały woreczek.
Do reszty zepsuli mi humor. Jak sobie pomyślałem, że wkrótce będę wyglądał jeszcze głupiej, to popatrzyłem na nich z wysokości moich prawie dwóch metrów tak ponurym wzrokiem, że smarkacze z piskiem uciekli.
– Buuuu... – mruknąłem cicho pod nosem, zatrzaskując za sobą drzwi.
Kolejny dzwonek, kilkanaście minut później, obwieścił przybycie moich wspaniałych kumpli. I Marty. Z dziką radością malowała na mojej twarzy blizny, które miały upodobnić mnie do Frankensteina. Potem przebranego w za duży garnitur, pomalowanego jak idiota – wyprowadzili mnie z mieszkania.
– Pamiętaj – pouczała mnie Marta. – Musisz mówić: cukierek albo psikus – uśmiech rozbawienia nie schodził z jej twarzy.
– Cukierek albo psikus! – zawył Bartek i rzucił we mnie paczką miętusów.
– Wyglądasz okropnie – przyznał Arek, spoglądając na mnie z uznaniem.
– Zawsze mówiłam, że ma zakazaną mor... – zaczęła Marta, ale jej mąż szturchnął ją lekko w bok, więc umilkła.
Tak, nie ma to jak paczka wiernych przyjaciół...
Zawsze powiedzą ci prawdę. Sunąłem ulicą, z pewną obawą rozglądając się wokoło. Nie chciałem natknąć się na kogoś z sąsiadów. Tymczasem kumple szli kilka metrów za mną, by – jak to ujęli
– sprawdzić powodzenie mojej misji.
Miałem uzbierać przynajmniej dziesięć cukierków. To był warunek konieczny. Westchnąłem ciężko. Dobra, przecież to chyba nic trudnego. Wystarczy zapukać do drzwi, wypowiedzieć magiczną formułkę
i ludzie, nauczeni przez gromady dzieciaków biegających w Halloween po ulicach, coś mi tam zawsze wrzucą do woreczka.
Na próbę wszedłem do czynnego jeszcze sklepu spożywczego. Stojący w kolejce klienci spojrzeli na mnie dziwnie.
– Cukierek albo psikus – rzuciłem twardo do stojącej za ladą sprzedawczyni.
– To napad! – pisnęła jakaś starsza pani.
– Złodziej – mruknął pijaczek przy kasie.
To mi wystarczyło. Czym prędzej uciekłem stamtąd, goniony śmiechem przyjaciół.
– Ja wam jeszcze pokażę – warknąłem.
Nie zastanawiając się wiele, ruszyłem ku pobliskim blokom. Tu jednak spotkała mnie przeszkoda: domofony. Miałem wrzeszczeć do nich „Cukierek albo psikus?”!
Na próbę nacisnąłem kilka przycisków
– Kto tam?
– Ulotki – rzuciłem.
– Wszędzie roznosicie te papiery, a potem leżą na klatce i nie ma komu tego posprzątać! – wrzasnęła jakaś babcia. – Zostaw pod drzwiami. Jak ktoś będzie chciał, to weźmie!
Zakląłem. „Jak im udaje się wchodzić do klatek?” – zastanawiałem się, widząc wychodzącą obok grupkę dzieciaków. Zaśmiewały się głośno, zaglądając do reklamówki i przeliczając zdobyty łup. Kilka papierków wylądowało na chodniku, nieopodal kosza. Popatrzyłem za nimi chwilę.
– No stary, dajesz! – krzyczeli przyjaciele.
Próbowałem jeszcze kilka razy i nic. Mój woreczek na słodycze był pusty. A kolejna mijająca mnie grupka roześmianych dzieci utwierdziła mnie w przekonaniu, że podjąłem się niewykonalnego zadania. Kiedy wpadł na mnie jeden z tych smarkaczy, tylko spojrzałem na niego z góry, robiąc groźną minę.
Dzieciak okazał się niewielką dziewczynką przebraną za czarownicę. Uniosła wzrok, wrzasnęła przeraźliwie, wypuściła z rąk torbę ze słodyczami i pobiegła z płaczem przed siebie. Reszta towarzystwa rozpierzchła się w pośpiechu.
– Dzieci mogłeś nie straszyć – mruknęła Marta.
– Mam cukierki – odparłem, czując się dziwnie.
W sumie... dziewczynka w niczym nie zawiniła
Było mi głupio.
– To się nie liczy. Zrobiłeś jej przykrość.
– Dajmy już lepiej spokój – odezwał się Arek, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Może jakieś piwo? – spytał Bartek.
Stałem, trzymając w rękach zdobytą nieuczciwie reklamówkę z cukierkami, przyjaciele patrzyli na mnie wyczekująco, gdy nagle poczułem mocne szturchnięcie w plecy.
– Ładnie to tak? – dobiegł mnie zdenerwowany kobiecy głos, więc odwróciłem się.
– Mamo, to ten! – pisnęła dziewczynka przebrana za czarownicę, stojąca obok nieco większej czarownicy, która szturchnęła mnie przed chwilą boleśnie w plecy.
– Taki duży, a zabiera dzieciom cukierki – większa czarownica spojrzała na mnie karcąco, a ja poczułem się jeszcze gorzej.
– Ale... – zacząłem niepewnie.
Miałem już powiedzieć, że to nie ja, gdy zorientowałem się, że wciąż trzymam nieszczęsną reklamówkę ze słodyczami.
– Zaraz mi powiesz, że to nie ty!
Kobieta wzięła pod boki. A ja nie mogłem oderwać wzroku od jej zgrabnego noska i błyszczących wojowniczo czarnych oczu. Musiałem przyznać, że była bardzo ładna.
– No co cię tak zatkało? Zabrać małej dziewczynce cukierki umiałeś, a teraz ani be, ani me! – teraz szturchnęła mnie palcem w tors. – Uważasz, że jak jesteś taki wielki, to wolno ci zaczepiać dzieci? Oddawaj!
I wyrwała mi z ręki reklamówkę
Byłem tak zaskoczony, że stałem niczym słup soli i patrzyłem, jak chwyta córeczkę za rękę i odchodzi, potrząsając głową. Marta zachichotała.
– Jędruś właśnie dostał ochrzan. Pierwsza nieznajoma, której nie przeraził.
– Leć za nią – Arek klepnął mnie w ramię.
Popatrzyłem półprzytomnie na przyjaciół. Dopiero po chwili ocknąłem się i pobiegłem w jej stronę.
Ola (tak miała na imię większa czarownica) okazała się miłą wiedźmą. Tak miłą, że kolejne Halloween spędziliśmy już w trójkę.
Czytaj także:
„Skóra mi cierpła na myśl, że będę musiał przedstawić narzeczoną rodzicom. Mam zabrać ukochaną na tę zapadłą wiochę?”
„Dla córki zawsze najważniejsza była zabawa. W Anglii miała nauczyć się dorosłości i zarobić. Wróciła spłukana i w ciąży”
„Gdy siostrę zostawił mąż, całą miłość przelała na syna. Chce widzieć w nim >>mężczyznę<<, a to wciąż tylko dzieciak”