Plan był prosty. Miałam dojechać do Międzygórza, gdzie siostra spędzała z dziećmi pierwszy tydzień ferii. Tam zanocować, a nazajutrz zabrać siostrzeńców i jechać z nimi na Słowację. Z domu wyjechałam z samego rana. Pogoda była piękna, według prognoz słońce miało świecić w całej Polsce. Samochód świeżo po przeglądzie, trasa opracowana. Bo jeśli chodzi o nawigację – jestem starej daty. Wolę zaufać sobie i mapom, niż ślepo poddać się nawigacji w telefonie.
To nie tak, że wcale nie korzystam z mapy w komórce. Ale raczej po to, żeby się dowiedzieć, gdzie jestem. Oczywiście jest dużo prościej, gdy nie muszę prowadzić, tylko mogę pilotować. Wtedy mam pełną kontrolę. Tym razem musiałam radzić sobie sama, więc zawczasu sprawdziłam drogę i wydrukowałam sobie mapę z wybraną przez siebie trasą.
GPS sprowadził mnie na manowce!
Przez pierwsze trzy godziny jechałam głównymi drogami. Ruch był normalny, nawierzchnia równa, widoczność doskonała. Rozkręciłam na cały regulator radio i śpiewałam wniebogłosy, wykorzystując to, że nikt mnie nie słyszy. Bo, niestety, Bozia nie dała mi talentu wokalnego, ale na złość sprawiła, że śpiewać bardzo lubię.
Jechałam sprawnie, zgodnie z planem, więc pozwoliłam sobie na dłuższy postój. Zjadłam obiad, żeby się zrelaksować, pospacerowałam sobie po lesie. Potem ruszyłam dalej. Jeszcze z postoju zadzwoniłam do siostry. Nie odebrała, jak to ona: „Powinnam być za jakieś cztery godziny. Wstaw wino do lodówki” – nagrałam się na pocztę głosową.
Dopóki jechałam autostradą – pogoda dopisywała. Niestety, gdy tylko zjechałam na boczne drogi, zaczęło się chmurzyć. Ale nic nie zapowiadało jeszcze Armagedonu, który rozpętał się kilkadziesiąt minut później. Ciemność zapadła nagle. Zaczął padać gęsty, mokry śnieg. Wycieraczki nie były w stanie zgarniać go z szyb. Po chwili wszędzie było biało.
Na jednym zakręcie wyjechałam na pole, bo nie miałam zielonego pojęcia, gdzie kończy się droga. Zatrzymałam auto, serce waliło mi jak wściekłe. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Włączyłam nawigację w telefonie. „Kieruj się na południowy zachód” – padła pierwsza komenda.
Była tak absurdalna, że zaczęłam się śmiać. Kolejne komunikaty już nie wydawały mi się tak absurdalne. „Za 200 metrów skręć w lewo” – padła komenda. Odczekałam chwilę i skręciłam. Nawigacja milczała, więc jechałam dalej. Tak bardzo skupiałam się na tym, żeby widzieć drogę, że przestałam na dłuższą chwilę zwracać uwagę na to, że mój telefon zamilkł.
Droga stawała się coraz bardziej stroma i kręta. Nie byłam nawet pewna, czy pod śniegiem jest jeszcze asfalt. A ja od zawsze, gdy prowadzę zimą samochód, najbardziej boję się tego, że auto zacznie się staczać do tyłu… Teraz ten przerażający scenariusz wydawał się całkiem realny – wokół panowała ciemność, a ja nie wiedziałam, którędy ani dokąd jadę.
W pewniej chwili zorientowałam się, że jestem… w lesie. Próbowałam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziałam zabudowania. Nie udało mi się. Jedną ręką nerwowo sięgnęłam po komórkę. Bałam się oderwać wzrok od drogi, bałam się zatrzymać. Próbowałam spojrzeć na wyświetlacz telefonu. Z przerażeniem odkryłam, że nie mam zasięgu. Od kiedy? Nie wiedziałam. Ale zrozumiałam, że od dawna jadę na ślepo.
Nie miałam pojęcia, w którym miejscu zjechałam z głównej drogi, ani gdzie się teraz znajduję! Mapy, które sobie wydrukowałam, stały się bezużyteczne. Przypomniałam sobie, że mam gdzieś stary GPS, którego bardzo dawno nie używałam. Starając się manewrować kierownicą jedna ręką, drugą sięgnęłam do schowka. Udało mi się wymacać GPS, nie odrywając oczu od drogi. Znalazłam włącznik. Gdy w końcu się odpalił, wyświetlił komunikat: „Brak połączenia z satelitą”. O Boże! Prawie się popłakałam.
Pewnie powinnam wtedy zawrócić. Ale dookoła były zaspy śniegu. Nie miałam pojęcia, czy uda mi się wykręcić. A jazdy w dół po tych serpentynach bałam się jak ognia!
Nagle poczułam uderzenie. Autem szarpnęło, obróciło je w poprzek, a po chwili silnik zgasł. „Przejechałam jakieś zwierzę” – to była moja pierwsza hipoteza. „Nie myśl o tym, nie wysiadaj, nie patrz. To się nie stało. Nic się nie stało. Musisz jechać dalej” – powtarzałam sobie, żeby nie ulec panice. Przekręciłam kluczyk w stacyjce. I nic. Spróbowałam jeszcze kilka razy. Bez rezultatu.
„Może spadła klema z akumulatora” – pomyślałam. To było jedyne, co przychodziło mi wtedy do głowy. I w sumie jedyna usterka, którą umiałam naprawić. Wysiadłam i zmusiłam się do tego, żeby spojrzeć pod koła samochodu. Zamiast martwej sarny czy psa w ciemnościach wypatrzyłam… kamień. Zrobiło mi się lżej na duszy.
Sięgnęłam pod maskę. Poświeciłam latarką w telefonie na akumulator. Klemy były na miejscu. Bez większej nadziei dokręciłam je śrubokrętem. Modląc się w duchu, spróbowałam jeszcze raz odpalić silnik. Cisza.
Jeśli nie zamarznę, to pożrą mnie wilki!
W telefonie w dalszym ciągu nie miałam ani jednej kreski zasięgu. Z bezsilności zaczęłam płakać. Pozbierałam się po jakichś dziesięciu minutach. Uznałam, że jeśli zostanę w samochodzie, to zamarznę. Co robić? Uznałam, że powinnam wysiąść z auta i iść dalej na piechotę. Może dojdę do jakiejś cywilizacji? A może uda mi się złapać zasięg?
Zabrałam torebkę, pieniądze i dokumenty. W sumie nie wiem, po co to zrobiłam, ale zamknęłam starannie samochód. I ruszyłam przed siebie. Śnieg dalej padał, ale już mniej gęsty. Przez chmury przebijało się światło księżyca. Gdyby nie to, że byłam naprawdę przerażona – pewnie uznałabym, że to urocza sceneria…
Brnęłam przez śnieg noga za nogą. Kilka razy się przewróciłam. Obiłam kolano, ale starałam się nie zwracać uwagi na ból. Zastanawiałam się, czy w tych górach są niedźwiedzie. Albo wilki. Nie byłam pewna, którego gatunku bałam się bardziej.
Co chwilę sprawdzałam, czy przez przypadek nie pojawił się zasięg w telefonie. Nie mogłam się powstrzymać, choć wiedziałam – i to kompletnie mnie przeraziło – że mój telefon wkrótce się rozładuje. Gdy już minęła cała wieczność, w moim odczuciu, a zegar wskazał upływ zaledwie dwudziestu minut, nagle zobaczyłam na wyświetlaczu komórki tylko jedną kreskę.
Stanęłam w miejscu. Starałam się nie ruszyć wyciągniętą wysoko do góry ręką, a drugą wybrałam numer siostry i wcisnęłam głośnik. Jeden sygnał, drugi sygnał… Poddałam się po dziesiątym. Kama prawdopodobnie smacznie spała. To do niej pasuje. Już jak byłyśmy nastolatkami, ja nie mogłam zasnąć, wiedząc, że Kama nie wróciła do domu. A jej nawet nie przeszło przez myśl, że się denerwuję.
– Tylko odprowadzę Darię do domu – mówiła i znikała.
Jej przyjaciółka Daria mieszkała dwie przecznice dalej. Gdy Kamy nie było po półgodzinie, zaczynałam świrować. W piżamie stałam w oknie i czekałam. Pamiętam, że raz zobaczyłam na rogu karetkę. Byłam pewna, że Kamę potrącił samochód. Już chciałam biec to sprawdzić, gdy usłyszałam szczęk klucza w drzwiach.
– Nie śpisz? – zdziwiła się Kama.
Chciałam ją zrugać, ale popatrzyła na mnie jak na wariatkę.
– No zagadałyśmy się i najpierw ja odprowadziłam Darię, potem Daria mnie… Co za głupoty przychodzą ci do głowy? Idź spać, i to już!
Tak było od zawsze. Dlatego teraz wprawdzie się łudziłam, że Kama dawno zaalarmowała policję lub GOPR (przecież miałam być u niej za cztery godziny, a właśnie mijała szósta, od chwili, gdy jej się nagrałam na komórkę), ale bardziej prawdopodobne było to, że siostra śpi snem sprawiedliwego i do głowy jej nawet nie przyjdzie, żeby zacząć się martwić.
Co robić? Wykręciłam 112 i… nagle straciłam zasięg. Przeklęłam siarczyście pod nosem. Niech to jasny szlag! Trzeba było od nich zacząć. A nie od telefonów do siostry. Machałam telefonem i ta kreska, która była moją ostatnią nadzieją, pojawiała się i znikała. Ale zadzwonić już mi się nie udało. Zaczęłam kombinować. Może uda mi się wysłać SMS-a? Nie wiedziałam, czy można to zrobić na numer 112. Spróbowałam. Napisałam, że jestem w lesie gdzieś w drodze do Międzygórza. I popsuło mi się auto.
Po kilkunastu sekundach machania telefonem SMS poszedł! Muszę spróbować napisać do kogoś jeszcze! Marek! On na pewno nie śpi. Może przeczyta moją wiadomość i zaalarmuje służby? „Utknęłam w lesie. Walnęłam w kamień i samochód nie chce odpalić. Nie wiem, gdzie jestem. Zimno mi. Jak to przeczytasz, zadzwoń na 112”. Ten SMS też wyszedł dopiero po dłuższym machaniu telefonem. Nie czułam już ręki. Ale nie mogłam jej opuścić, bo tylko powyżej swojej głowy łapałam zasięg.
Byłam zdana tylko na siebie!
Nagle telefon zapiszczał. Bogu dzięki! Ktoś mi przysłał wiadomość!
„Anka. Nie panikuj. To pewnie wyłącznik wstrząsowy. Jest we wszystkich hondach. Blokuje dopływ paliwa po uderzeniu. Zaraz poszukam w necie, gdzie jest w twoim civiku. Czekaj. Na policję zadzwoniłem”. Jezu! To takie proste? Tylko czy Marek zdąży. Ikonka baterii wskazywała już tylko 4 proc.! „Pośpiesz się. Błagam. Bateria pada” – napisałam i czekałam…
Na mrozie bateria telefonu traciła moc w tempie olimpijskim: 3 proc., 2 proc. Bzzzyk. SMS! „Wyjmij schowek na rękawiczki, w głębi będzie gumowy przycisk. Wciśnij go, a powinno…”. Nie doczytałam do końca. Telefon zgasł.
No to koniec! Skoro telefon padł, to policja, jeśli nawet mnie szuka, nie zdoła w żaden sposób mnie zlokalizować. Dotarło do mnie, że jestem zdana tylko na siebie.
Po swoich śladach poszłam w stronę auta, najszybciej, jak tylko mogłam. Dotarłam tam w piętnaście minut. Jak ja znajdę ten schowek w ciemności? Tak by mi się teraz przydała latarka w komórce! Po omacku, drżącymi rękami zaczęłam grzebać w schowku. Zdjęłam rękawiczkę i zaczęłam zgrabiałymi z zimna palcami badać ścianki. „Bądź tam, bądź” – modliłam się w duchu… W końcu poczułam pod nimi guzik. Wcisnęłam go. Usiadłam za kierownicą. Wstrzymałam oddech i przekręciłam kluczyk. Honda odpaliła od razu. Popłakałam się ze szczęścia.
Zawrócić czy jechać dalej? Spojrzałam na deskę rozdzielczą. Lada chwila zapali się kontrolka paliwa. Uznałam, że pojadę dalej. Droga musi przecież dokądś prowadzić! Nie mogłam sobie uświadomić, czy minęłam stację benzynową od chwili, gdy zaczęło padać.
Kilkanaście kilometrów dalej pojawił się zasięg. A droga przestała piąć się w górę. Zadzwoniłam na numer 112, żeby odwołać alarm. Okazało się, że nikt mnie nie szukał. „Dzwonił do nas pani kolega, ale czekaliśmy na więcej informacji” – usłyszałam od dyspozytora. Jak to dobrze, że nie liczyłam na ich pomoc!
Odpaliłam nawigację w telefonie. „Do celu zostało 11 kilometrów”. Przeszłam do trybu mapy. Okazało się, że jestem na drodze do Międzygórza, ale nie tej, którą wybrałam. Zjechałam na jakąś leśną przecinkę, którą było widać dopiero, gdy powiększyło się mapę do maksimum. O trzeciej nad ranem dojechałam do pensjonatu. Był zamknięty. Zadzwoniłam do recepcji. Nikt nie odebrał telefonu. W komórce Kamy włączała się poczta głosowa. A niech to!
Wyjęłam z walizki wszystkie ciepłe ubrania i włożyłam na siebie. Przykryłam się kocem, który kładę na siedzeniu, gdy wiozę psa. I czekałam. W myślach przygotowywałam kazanie, którymi poczęstuję Kamę.
Czytaj także:
„Wziąłem na siebie winę w wypadku, bo chciałem zaciągnąć dziewczynę do łóżka. Szybko zdałem sobie sprawę z mojego frajerstwa"
„Syn potrącił na drodze człowieka, ale to ja ponoszę winę za tę tragedię. Będę miała wyrzuty sumienia do końca życia”
„Nagły wypadek na drodze obudził we mnie bohaterkę. Adrenalina dodała mi sił, to dzięki niej uratowałam życie kilku osób”