„10 lat temu złamałam kręgosłup. Usłyszałam, że taka kaleka jak ja, nigdy nie zazna szczęścia”

Usłyszałam, że niepełnosprawni nie mają szansy na szczęście fot. Adobe Stock, Luka
– Wiele dobrego cię w życiu ominie. Zobacz, moja Andżelika wychodzi za mąż, urodzi dzieci. Będzie żyła jak w bajce. A ty? Ty tego nie doświadczysz. Ale cóż. Każdy musi dźwigać taki krzyż, jaki mu pan Bóg przeznaczył – jęknęła współczująco.
/ 19.01.2022 10:22
Usłyszałam, że niepełnosprawni nie mają szansy na szczęście fot. Adobe Stock, Luka

Są pewne słowa, które ranią tak straszliwie, że po prostu odbierają człowiekowi chęć do życia. Bywa jednak, że te same słowa dodają skrzydeł, mobilizują do działania, sprawiają, że zmienia się absolutnie wszystko. Nie wierzycie? To proszę.

Dziesięć lat temu skoczyłam do wody

To było na basenie. Złamałam kręgosłup. Lekarze powiedzieli, że paraliż rąk i nóg raczej nigdy nie ustąpi, a mnie czeka dożywotnia wegetacja w łóżku. Moi rodzice nie uwierzyli – sprowadzili rehabilitantów, urządzili w domu salkę treningową. Ćwiczyłam jak szalona, po kilka godzin dziennie.

Miałam tylko dwadzieścia lat i nie wyobrażałam sobie siebie przykutej do łóżka. Właśnie skończyłam pierwszy rok studiów informatycznych, miałam plany, marzenia. Wierzyłam w to, że jeśli porządnie przyłożę się do rehabilitacji, będę mogła żyć tak jak wcześniej.

Po kilkunastu miesiącach ciężkiej harówki odzyskałam władzę w rękach i górnej części ciała. Od pasa w dół nadal byłam sparaliżowana. Kolejne badania, konsultacje ze specjalistami, nawet za granicą. I diagnoza – nie ma żadnej szansy, bym kiedykolwiek stanęła na nogi.

Resztę życia miałam spędzić na wózku. Ta wiadomość kompletnie mnie dobiła. Nie chciałam z nikim rozmawiać, z nikim się spotykać. Zamknęłam się w swoim pokoju i na zmianę płakałam i przeklinałam los. Tyle wysiłku, tyle potu, tyle bólu… I wszystko na nic? Rodzice starali się mnie pocieszać.

Mówili, że nie powinnam się załamywać, że i tak wygrałam z losem. I że jeżeli tylko zechcę, osiągnę wszystko, co sobie tylko zamarzę.

Nie słuchałam

Byłam przekonana, że moje życie się skończyło. Coraz głębiej zapadałam się w otchłań rozpaczy. I nie wiadomo, czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie wizyta kuzynki Krystyny. Przyjechała do nas z drugiego końca Polski sześć lat temu. Przywiozła zaproszenie na ślub swojej córki z jakimś bogatym biznesmenem.

Posiedziała w salonie z rodzicami, pochwaliła się przyszłym zięciem, a potem przyszła do mojego pokoju. Akurat siedziałam na wózku i jak co dzień bezwiednie gapiłam się w telewizor. Popatrzyła na mnie, pokiwała głową.

– O, bidulko. Teraz tyle twego, co przed telewizorem posiedzisz – westchnęła.

– Co masz na myśli?– burknęłam.

– A to, że wiele dobrego cię w życiu ominie. Zobacz, moja Andżelika wychodzi za mąż, urodzi dzieci. Będzie żyła jak w bajce. A ty? Ty tego nie doświadczysz. Ale cóż. Każdy musi dźwigać taki krzyż, jaki mu pan Bóg przeznaczył – popatrzyła na mnie ze współczuciem i wyszła.

Słowa kuzynki bardzo mnie zabolały

Zrobiło mi się tak przykro, że aż się rozpłakałam. Ale im dłużej ryczałam, tym większa złość mnie ogarniała. O dziwo, nie taka dołująca, lecz budująca, wzmacniająca. Po godzinie otarłam łzy i pojechałam do salonu do rodziców.

– Wiecie, co powiedziała Krystyna? Że mi tylko oglądanie telewizji zostało! Ja jej dam telewizję! Wkrótce się przekona, że ludzie na wózku też mogą żyć jak inni. I być szczęśliwi! Pokażę jej! – krzyknęłam i wróciłam do siebie.

Rodzice byli tak zaskoczeni, że nie wydusili nawet słowa. Później przyznali, że byli w kropce. Nie wiedzieli, czy ochrzanić kuzynkę, czy jej podziękować za to, że choć pewnie wcale tego nie chciała, zmotywowała mnie do działania. W tamtej chwili moje życie zupełnie się zmieniło.

Wróciłam na studia, nawiązałam kontakt ze stowarzyszeniem osób niepełnosprawnych. Jeździłam na obozy rehabilitacyjne, wycieczki. Nawiązywałam przyjaźnie. W pewnym momencie poczułam się tak silna i pewna siebie, że postanowiłam wyprowadzić się od rodziców i zamieszkać w kawalerce, którą dostałam w spadku po babci. Byli przerażeni, ale nie protestowali.

Pomogli mi przystosować mieszkanie do potrzeb osób niepełnosprawnych. Słusznie uznali, że skoro mam poradzić sobie w życiu, to muszę stanąć na własnych nogach. Choćby te nogi były tylko przenośnią. Radziłam sobie całkiem dobrze. Choć jeszcze ciągle się uczyłam, już wtedy znalazłam pracę w swoim zawodzie.

Obowiązki wykonywałam zdalnie, więc nie musiałam nawet ruszać się z domu. W wolnym czasie spotykałam się ze znajomymi. Umawialiśmy się gdzieś na mieście lub u mnie w domu. Wtedy wydawało mi się, że jestem szczęśliwa. Dziś wiem, że trochę się oszukiwałam.

W głębi duszy marzyłam o założeniu własnej rodziny. Mężu, dziecku. Ale gdy tylko pojawiał się przy mnie jakiś mężczyzna, wysyłałam go stanowczo do diabła. Nie wierzyłam, że ma wobec mnie uczciwe zamiary, że może zakochać się w dziewczynie na wózku. Byłam przekonana, że resztę życia spędzę sama.

Ale wtedy poznałam Rafała

To było w dniu moich imienin. Zaprosiłam do klubu kilkoro przyjaciół. Jedna z koleżanek przyszła z przystojnym, wysokim mężczyzną. Myślałam, że są razem, ale on od razu usiadł obok mnie. Czarował, zabawiał rozmową.

– Daruj sobie. Jestem kaleką. Szkoda na mnie twojego czasu – burknęłam jak zwykle w takich sytuacjach.

Zazwyczaj mężczyźni po takim tekście szybko odchodzili, ale nie Rafał. On nagle wstał i skłonił się szarmancko.

– Zatańczymy? – zapytał.

– Co? Jak? – wykrztusiłam zaskoczona.

– A tak! – porwał mnie na ręce i ruszył na parkiet.

Byłam tak oszołomiona, że nawet nie zaprotestowałam. Tamto spotkanie nie było naszym ostatnim. Rafał bardzo nalegał, więc zgodziłam się na randkę. Pierwszą, drugą, kolejną. Im lepiej go poznawałam, tym bardziej byłam w nim zakochana. Jak się szybko okazało – z wzajemnością.

Gdy patrzyłam w jego oczy, wiedziałam, że naprawdę chce być ze mną. Pięć miesięcy później zamieszkaliśmy razem. Nie myślałam wtedy o ślubie, wspólnej przyszłości. Byłam szczęśliwa, że Rafał przy mnie jest. Choćby miało to się kiedyś skończyć. Ciąża to była wpadka.

Regularnie brałam tabletki antykoncepcyjne, a tu nagle usłyszałam od ginekologa, że to dwunasty tydzień.

Dziecko? W moim stanie? Przecież to szaleństwo! Nie dam rady! – kołatało mi się po głowie, gdy wyjechałam wózkiem z gabinetu.

Ale zaraz pojawiła się inna myśl. A czemu nie? Przecież jestem kobietą jak inne! Poradzę sobie! Po powrocie do domu powiedziałam Rafałowi. Przez pół minuty patrzył na mnie z niedowierzaniem, ale zaraz potem na jego twarzy pojawił się wielki uśmiech.

– Będę ojcem? Naprawdę? To wspaniała wiadomość! – porwał mnie na ręce i zaczął kręcić piruety.

Po chwili jednak się zatrzymał.

– A to nie jest dla ciebie niebezpieczne? – zapytał poważnym głosem.

– Lekarz powiedział, że łatwo nie będzie. Ale jak się będę stosować do zaleceń, to wszystko skończy się dobrze.

Ciążę zniosłam znakomicie. Było mi chyba nawet łatwiej niż innym kobietom, bo nie musiałam dźwigać brzucha, tylko woziłam go na wózku. Pół roku później urodziłam córeczkę: Hanię. Śliczną i zdrową. Rafał, gdy po raz pierwszy wziął ją na ręce, to aż się rozpłakał ze wzruszenia.

Następne miesiące upływały mi na opiece nad Hanią. Rafał spędzał w pracy całe dnie, więc mógł mi pomagać tylko wieczorami. Musiałam sama karmić, przewijać, usypiać maleństwo. Okazało się jednak, że nawet kobiety na wózku mogą być matkami. Trzeba tylko bardziej uważać.

Robić wszystko wolniej, dokładniej, uważniej. Bo ja nie mogłam na przykład nagle przykucnąć przy dziecku lub, biorąc je na ręce, oprzeć na biodrze. A spacery? Żaden problem. Miałam już wtedy wózek elektryczny, więc holowałam za sobą ten z Hanią.

W każdej chwili mogłam też liczyć na pomoc rodziców lub którejś z sąsiadek. Gdy Hania miała rok, spełniło się kolejne moje marzenie: Rafał mi się oświadczył. Tak po staroświecku. Ukląkł, wyjął pierścionek i zapytał, czy zostanę jego żoną.

Oczywiście odpowiedziałam, że tak. Gdy ustaliliśmy już datę i miejsce ślubu, wszystko zaklepaliśmy, wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do kuzynki Krystyny, żeby osobiście zaprosić ją na uroczystość. Wiem, że to trochę śmieszne, ale nie mogłam sobie tego odmówić.

– To jest mój przyszły mąż, Rafał, a to nasza córeczka, Hania. To tak à propos siedzenia przed telewizorem – wręczyłam jej z uśmiechem zaproszenie.

Zrobiła się czerwona jak burak… I dobrze jej tak!

Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”

Redakcja poleca

REKLAMA