„Urzędniczka popełniła błąd, ale to mnie i mojego męża oskarżono o oszustwo. Poszłam na wojnę ze skarbówką i... wygrałam”

małżeństwo, które chce walczyć z urzędem skarbowym fot. Adobe Stock, New Africa
„Od razu rozpoznałam kobietę, która mnie wtedy obsługiwała. Z trudem powstrzymywałam się, aby nie wygarnąć jej w twarz, co o niej myślę. Ona jednak twardo trzymała się swojej wersji, że nigdy mnie nie widziała, nie odbierała ode mnie dokumentów i że to niemożliwe, aby oryginał zaginął”.
/ 26.08.2022 12:30
małżeństwo, które chce walczyć z urzędem skarbowym fot. Adobe Stock, New Africa

Tamtego dnia czekało mnie wiele spraw do załatwienia. Miałam umówioną wizytę u kardiologa, ale wcześniej chciałam oddać rozliczenie roczne. Denerwowałam się, czy zdążę do lekarza, bo w urzędzie mogły być kolejki. Jednak kiedy tam weszłam, okazało się, że jestem jedyną petentką. Oddałam starannie wypełniony PIT, na którym rozliczałam się razem z mężem, i zadowolona z szybkiego załatwienia sprawy ruszyłam do lekarza. Nie spodziewałam się wtedy, że to początek długotrwałego stresu.

Po pewnym czasie ze zdziwieniem odebrałam list polecony do męża. Nadawcą był nasz urząd skarbowy, który informował, że w związku z tym, że na czas nie wpłynęło roczne rozliczenie podatku, wzywa męża do natychmiastowej zapłaty pięciu tysięcy złotych zaległego podatku wyliczonego na podstawie PIT-u dostarczonego przez jego pracodawcę.

Zgłupiałam. Dwa razy czytałam pismo, nic nie rozumiejąc. Przecież oddałam PIT w terminie i zapłaciliśmy pięćset złotych, które księgowa starannie naliczyła, sumując nasze dochody. Ja jestem rencistką z niewysokim świadczeniem, za to mąż nieźle zarabia, na dodatek w minionym roku dostał sporą „jubileuszówkę”. Wzięłam kopie dokumentów i ruszyłam do urzędu wyjaśniać sprawę, naiwnie wierząc, że to tylko nieporozumienie.

Czy ta kobieta zrobiła to specjalnie?

W urzędzie przyjęto mnie chłodno. Oznajmiono mi, że PIT nie wpłynął, a kiedy wyciągnęłam z torby jego kopię, okazało się, że brakuje na nim poświadczającej pieczątki. I nikt nie chciał dać wiary w to, że urzędnik nie podstemplował dokumentów. Urzędnicy się przecież nie mylą. Wróciłam do domu załamana.

– Uspokój się, Teresko. To nie koniec świata – pocieszał mnie Antek.

– Ale przecież oni sugerują, że ja kłamię – chlipałam rozżalona. – A przecież ja ten cholerny PIT złożyłam!

– Nie denerwuj się tak – Antek pogłaskał mnie po ramieniu. – Sprawa się na pewno wyjaśni. Teraz spróbuj przypomnieć sobie jak najwięcej szczegółów.

Podsunął mi kubek herbaty z melisy i posłał krzepiące spojrzenie. 

Usiadłam przy stole i zaczęłam intensywnie myśleć o zdarzeniu sprzed miesiąca. Przypomniałam sobie, że kiedy wchodziłam do urzędu, minęłam się na schodach ze znajomą, która z niego wychodziła. Zamieniłyśmy kilka słów. Przy okienkach nie było kolejek, więc podeszłam do pierwszego z brzegu. Siedziała w nim kobieta w średnim wieku, której podałam dokumenty. Myślałam o czekających mnie badaniach, więc pewnie dlatego nie zwróciłam uwagi na to, co ona robi, po prostu wzięłam kopię, którą mi podała.

Moja wina, że nie sprawdziłam, czy została podbita, ale do głowy mi wtedy nie przyszło, że urzędniczka mogłaby tego nie zrobić. Jeszcze teraz – choć minęło tyle czasu – nie mieści mi się to w głowie. Hmm – dumałam, popijając letnie już ziółka – ja nie miałam żadnego interesu, żeby oszukiwać urząd. Wręcz przeciwnie. Więc to ona musiała wpakować mnie w obecne kłopoty. Przypadkiem czy ze złej woli? Tylko niby czemu miałaby mi to robić?

Mieszkamy w małym miasteczku, tu prawie wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Znalazłoby się parę osób niespecjalnie przychylnych mnie i Antkowi, takich, które zazdroszczą nam standardu życia, ale nigdy bym się nie spodziewała, że urzędniczka posunie się do podobnej podłości, wykorzystując swoje stanowisko. 

Może dostają jakąś premię za wykrywanie nieścisłości w PIT-ach i dla tej gratyfikacji zrobiła mi to świństwo? Nie podstemplowała kopii, a oryginał gdzieś wyrzuciła. Z premedytacją wykorzystała moją nieuwagę. W naszym urzędzie nie ma monitoringu, świadków nie było, więc nie bała się przyłapania – rozważałam jedyny możliwy wariant zdarzenia. Czułam się naprawdę strasznie przybita i nawet nie chodziło o sumę do zapłacenia – choć przecież była znaczna – co o moje dobre imię i utracone zaufanie do urzędników.

W kolejnych dniach usiłowaliśmy wraz z mężem umówić się z naczelniczką US, by przedstawić nasze racje. Wreszcie nas przyjęła. Mieliśmy ze sobą potwierdzenie wpłaty należnej z tytułu wspólnego rozliczenia, pisemne oświadczenie księgowej, która przygotowała nam wspólne zeznanie roczne, oraz pismo od mojej znajomej, która poświadczała, że tego dnia widziała mnie wchodzącą do urzędu. Okazało się, że to wszystko za mało. Pani naczelnik nie chciała uwierzyć w celowy błąd swej urzędniczki i z uporem zarzucała nam niedopełnienie obowiązku. Jednak – aby nie wyjść na stronniczą – zarządziła wizję lokalną.

Od razu rozpoznałam kobietę, która mnie wtedy obsługiwała. Z trudem powstrzymywałam się, aby nie wygarnąć jej w twarz, co o niej myślę. Ona jednak twardo trzymała się swojej wersji, że nigdy mnie nie widziała, nie odbierała ode mnie dokumentów i że to niemożliwe, aby oryginał zaginął. Pewnie, że niemożliwe – myślałam rozgoryczona – bo wcale nie zaginął! To fałszywie spokojne babsko samo go zniszczyło, aby zagarnąć parę groszy nagrody.

Sytuacja była jednak patowa. Moje słowo przeciwko jej. Naczelniczka obiecała, że rozpatrzy sprawę i da odpowiedź na piśmie. Po paru tygodniach doczekaliśmy się jej wreszcie. Pani naczelnik nie dopatrzyła się złej woli swojej podwładnej i nakazała uiścić należny – i już zaległy – podatek.

Nie ustąpię. Nie ma mowy!

Bolało mnie, że będąc całe życie uczciwą, teraz wychodzę na kłamczuchę. Nie mogłam się z tym pogodzić, rozmyślałam o „sprawie podatkowej” dniami i nocami. Chwilami zastanawiałam się, czy to jednak możliwe, żebym nie oddała tego PIT-u. Obawiałam się, że tracę rozum. Przestałam wierzyć samej sobie. Moje zdrowie psychiczne uległo gwałtownemu pogorszeniu. Nabawiłam się stanów lękowych i depresyjnych, co z kolei odbiło się na moim zdrowiu fizycznym. Wylądowałam w szpitalu ze stanem przedzawałowym, ale paradoksalnie to tylko umacniało moją chęć walki „o swoje”.

Znajomi powiadomieni o zdarzeniu podzielili się na dwa obozy. Jedni mówili: „dajcie spokój, ze skarbówką jeszcze nikt nie wygrał, szkoda zdrowia, odpuście”. Drudzy gorąco zagrzewali mnie do walki, oferując wszelaką pomoc i podpowiadając nazwiska prawników specjalizujących się w podobnych sprawach.

Mąż patrzył na mnie z troską – wiedział, ile mnie kosztuje ta cała batalia. Kiedyś nawet doszło między nami do burzliwej dyskusji.

– Tereniu, nie mogę patrzeć, jak się spalasz. Twoje zdrowie jest dla mnie najważniejsze. Dla własnego dobra lepiej nie ciągnij tego dalej.

– Po moim trupie! – tupnęłam nogą.

– No właśnie. Co ci po wygranej, jak wylądujesz na cmentarzu?

Nie zrobią ze mnie oszustki! Nie zgadzam się i koniec. Nie rozumiesz, że jeśli teraz się poddamy, wyjdziemy na takich, co chcieli mataczyć, ale się przestraszyli konsekwencji i ustąpili? – cała się trzęsłam ze zdenerwowania. – Ci, którzy nam radzą, żebyśmy się poddali i zapłacili, tak naprawdę nie wierzą w naszą uczciwość, bo gdyby było inaczej, nie gadaliby takich głupot!

– Chyba źle ich oceniasz – Antek usiłował spacyfikować moje wzburzenie. – Oni podobnie jak ja martwią się o twoje zdrowie.

– Dla mnie dobre imię jest bezcenne – upierałam się. – Nie ustąpimy!

Odwołaliśmy się z mężem do województwa. W międzyczasie szukałam w internecie podobnych zdarzeń. Ludzi, którzy podobnie jak ja padli ofiarą nieuczciwych urzędników. I okazało się – co nie przysparza naszym urzędom chwały – że zatrważająco wiele osób potraktowano w ten arogancki, bezduszny sposób.

Świadomość dziejącej się w mocy prawa niesprawiedliwości wzmocniła moją wiarę w słuszność rozpętanej krucjaty przeciwko urzędowi. Zaczęliśmy z Antkiem rozglądać się za doświadczonym adwokatem, który zgodziłby się reprezentować nas w Sądzie Administracyjnym, do którego byliśmy zdecydowani oddać sprawę w razie niepomyślnego dla nas werdyktu województwa.

Znajomi gratulowali nam wytrwałości

Komisja z województwa odkryła w naszym urzędzie szereg nieprawidłowości. Pantoflową pocztą dowiedziałam się, że „złośliwa” zwolniła się na własną prośbę. Akurat. Miała nieczyste sumienie i wolała sama odejść, zanim zwolnią ją dyscyplinarnie. Ze stanowiskiem pożegnała się także pani naczelnik. Napawało mnie to ponurą satysfakcją, ale ciągle jeszcze nie otrzymaliśmy decyzji odnośnie naszego pechowego PIT-u. Listonosz solennie zapewniał, że jeśli tylko zobaczy list z pieczątką urzędu, przyniesie go nam w pierwszej kolejności.

Wreszcie przyszło oficjalne pismo, w którym stwierdzono, że z uwagi na brak znamion celowego działania z naszej strony odstępuje się od roszczenia uiszczenia owych pięciu tysięcy i odsetek. Nie dodano żadnych wyjaśnień, nie wskazano winnego naszych stresów, nie przeproszono. Ale i tak czuliśmy się zadowolenie. Znajomi gratulowali nam wytrwałości, dziwiąc się, że udało nam się wygrać ze skarbówką.

Za pieniądze, których nie musieliśmy oddawać, pojechaliśmy z mężem na Sycylię. Po tylu nerwowych przejściach należał nam się luksusowy odpoczynek. Któregoś dnia, siedząc na tarasie hotelu i chłonąc widok lazurowego morza, zagadnęłam męża:

– Antek, obiecaj mi coś.

– Co takiego?

– To, że za ten rok złożymy zeznanie elektronicznie. Wtedy będziemy mieli pewność, że nikt nas nie oszuka.

Podniósł trzymaną w dłoni szklankę z drinkiem i stuknął nią o moją.

– Obiecuję – zapewnił uroczyście.

I słowa dotrzymał.

Czytaj także:
„Koleżanki wyleciały z pracy przez własną głupotę, ale to ja straciłam w oczach pracowników. Zostałam czarną owcą i kablem”
„Ukochany podle mnie wykorzystał. Zawrócił mi w głowie, rozkochał i okręcił wokół paluszka, a potem zniszczył karierę”
„Gdy mój facet odkrył, że miałam bujne życie łóżkowe, zamienił się w tyrana. Jak szukał świętej, to mógł iść do zakonu”

Redakcja poleca

REKLAMA