– Proszę, proszę, co za niespodzianka! W pani wieku? – sąsiadka z drugiego piętra zrobiła dwuznaczną minę.– Zaszalało się, co? No i teraz będzie się pieluszki zmieniać, oj będzie… A lata i siły już nie te!
Co mogę powiedzieć? Uśmiecham się tylko, bo przecież takie babsztyle i tak nie zrozumieją, gdyby próbować im tłumaczyć. A co tak naprawdę myślę, to moja sprawa. Gdyby ta kobieta i inne jej podobne znały prawdę, jeszcze bardziej by mi dokuczały. W naszym małym miasteczku ciąża u kobiety w wieku pięćdziesięciu paru lat to sensacja.
Właściwie to ja im się nawet nie dziwię. Tutaj całymi dniami nic się nie dzieje, więc ludzie zajmują się obgadywaniem innych. Nie to co w stolicy. Wiem, bo jeżdżę tam co dwa tygodnie. Nie tylko odwiedzać moją jedynaczkę i jej męża. Przede wszystkim – do lekarza, żeby monitorować rozwój maleństwa w moim łonie.
Mała Eliza stała się całym moim światem
Dziewczynka, którą urodzę za kilka miesięcy, nie jest właściwie do końca moja, mimo że noszę ją pod sercem. To dziecko… całej rodziny. Trudno to wytłumaczyć, ale zrozumiecie, gdy opowiem wam swoją historię. Muszę przyznać, że zwlekałam z macierzyństwem. Teraz to nic dziwnego, kiedy kobieta po trzydziestce, a nawet czterdziestce rodzi pierwsze dziecko. Jednak w czasach mojej młodości, kiedy przyszłam na porodówkę z tą swoją trzydziestką na karku, wywołałam zdumienie.
Jestem naukowcem, więc wcześniej świetnie zdawałam sobie sprawę, że mój zegar biologiczny tyka. Ale cóż – wciąż nie mogłam znaleźć tego jedynego. Kiedy w końcu poznałam Karola, był mężczyzną dobrze po czterdziestce, z ustabilizowaną sytuacją zawodową, po rozwodzie. Nie chciał pakować się znowu w pieluchy. Ja jednak nie wyobrażałam sobie domu bez dzieci. W końcu go przekonałam i urodziła się Eliza. Zajęło mi to trzy długie lata. Trzy lata w moim wieku to kawał czasu. Zwłaszcza że Eliza nie poczęła się ani za pierwszym razem, ani za drugim... Lekarze rozkładali bezradnie ręce.
– Wiek robi swoje, proszę pani – tłumaczyli mi jak dziecku.
Powoli zaczynałam tracić nadzieję i popadać w rozpacz. I wtedy zorientowałam się, że jestem w ciąży. Boże, jak się cieszyłam! Bez przesady mogę powiedzieć, że pokochałam tę moją kruszynkę od pierwszej chwili. Od momentu, kiedy zobaczyłam małą fasolkę na ekranie USG. Wiem teraz, że troszkę wówczas Karola zaniedbałam, lecz co się dziwić – on już swoje dzieci odchował. Dla mnie Eliza była pierwszym takim szczęściem w życiu, całym moim światem. Nieba bym jej przychyliła.
Zrezygnowałam z pracy, żeby być z nią przez pierwsze lata życia. Jeździłam zimą na narty, a latem nad morze, żeby malutka zakosztowała wszystkiego, co w życiu piękne. Zrezygnowałam niemal całkiem z życia towarzyskiego: po prostu czułam, że przebywanie wśród ludzi bezdzietnych lub takich, którzy swoje pociechy już odchowali (wśród takich się wtedy obracaliśmy), nic mi już nie daje.
A może tak naprawdę po prostu nie potrzebowałam niczego poza jednym – przebywaniem ze swoją córeczką. Eliza była wyjątkowym dzieckiem. Utalentowana, kreatywna, codziennie zaskakiwała nas niezwykłymi powiedzonkami, barwnymi obrazkami, wierszykami podchwyconymi gdzieś na podwórku. Rozpieszczałam ją i w sumie powinna wyrosnąć na nieznośną nastolatkę. Nic takiego się jednak nie stało.
Eliza była posłuszna i przemiła. Rówieśnicy ją uwielbiali, nasz dom tłumnie odwiedzały dzieci, a później dorastająca młodzież. Często rozbrzmiewał śmiechem i zabawą. W tych okolicznościach oboje z Karolem spodziewaliśmy się, że nasza córka wcześniej czy później zakocha się w którymś ze swoich kolegów. Tymczasem Eliza każdą rozmowę na temat spraw damsko-męskich kwitowała śmiechem.
– Jeszcze nie czas, mamusiu – powiedziała mi pewnego razu, kilka dni przed swoimi siedemnastymi urodzinami.
A cóż to za poglądy, mamo! Mam czas
Nie powiem, trochę się zaniepokoiłam. Wprawdzie była jeszcze bardzo młoda, ale nie chciałam, żeby powtórzyła moją ścieżkę życia. Pragnęłam, by znalazła sobie kogoś miłego sercu, kto by ją wspierał w trudnych chwilach i z kim mogłaby założyć rodzinę. I to w miarę szybko...
Lata jednak mijały, a nasza córka, choć z każdym rokiem piękniejsza, nie była za bardzo chętna do wchodzenia w stały związek. Dostała się na wymarzone studia, mikrobiologię, i od
tej pory każdą wolną chwilę poświęcała laboratorium i badaniom naukowym. Kiedy o tym wszystkim opowiadała, w jej oczach zapalał się ogień, którego trudno było nie zauważyć. Niestety, tego rodzaju ogień nie pojawiał się w jej oczach przy żadnym mężczyźnie... Bardzo się tym martwiłam.
Na jej dwudzieste piąte urodziny zaprosiłam córkę do kawiarni i tam, na neutralnym gruncie, postanowiłam porozmawiać z nią o moich obawach. Jednak ku mojemu zaskoczeniu Eliza, tak mądra w innych sprawach, tę zwykłą życiową prawdę płynącą z mojego doświadczenia – po prostu zbagatelizowała!
– Mamusiu – śmiała się serdecznie, aż w oczach pojawiły się jej łzy rozbawienia. – Teraz kobiety bardzo późno wchodzą w małżeństwo, jeśli w ogóle. Nie sądziłam, że masz takie takie staroświeckie poglądy. Przecież jestem młoda! Uwierz, po prostu nie nadszedł jeszcze mój czas.
Usiłowałam jej wytłumaczyć, że wiek biologiczny ma swoje prawa i nic tego nie zmieni. Nieważne, że kobiety w dzisiejszych czasach czasem rodzą późno. To wyjątki! Ale Eliza, niby taka wykształcona, w ogóle nie rozumiała, o co mi chodzi. Opowiadała tylko o nauce i jej cudach, jakby to mogło być rozwiązaniem wszelkich problemów.
Wiedząc, co było potem, mogę powiedzieć, że zadecydowała o swojej smutnej przyszłości... Eliza w końcu się zakochała. Tylko że jej serce drgnęło dopiero, gdy dobiegała trzydziestki. Wybrankiem naszej wybrednej jedynaczki został jej kolega z laboratorium, Michał. Nie powiem, podobał nam się zięć. Ustawiony w życiu, stateczny, uczciwy. Wyprawiliśmy młodym piękny ślub. W prezencie kupiliśmy im niewielką kawalerkę.
I… czekaliśmy na wnuki. Pierwsza Gwiazdka minęła bez żadnych rewelacji, choć w głębi duszy liczyłam na to, że Eliza nas czymś zaskoczy. Wyobrażałam sobie tę sytuację milion razy. Nasza córka podczas wigilijnej kolacji nagle wstaje i z tajemniczą miną mówi:
„Mamy wam wszystkim coś do powiedzenia…”
A ja skaczę z radości, bo już wiem, że zostanę babcią. Moje marzenia się nie spełniły. Karol pocieszał mnie, że przecież zaledwie kilka miesięcy wcześniej młodzi wzięli ślub i muszą się sobą nacieszyć. A jednak już wtedy podświadomie czułam, że coś jest nie tak.
Serce mi się krajało na widok jej cierpienia
Przed kolejnymi świętami trzęsły mi się ręce. Może tym razem? Lecz gdy spojrzałam na córkę, zrozumiałam, że nie ma na co liczyć. Miała smutną minę. W głębi duszy wiedziałam, że chodzi o dziecko, którego... nie ma. Poczułam się tak, jakby ktoś kolec wbijał mi w samo serce. Przez chwilę jeszcze łudziłam się, że może chodzi o co innego, o kłótnię z Michałem czy równie banalną sprawę. Złapałam Elizę w kuchni, gdzie próbowała się przede mną ukryć.
– Co się dzieje, córeczko? – zapytałam wprost.
– Miałaś rację! – Eliza niespodziewanie wybuchnęła płaczem. – Za długo zwlekałam. Staramy się z Michałem o dziecko już ponad rok i nic z tego nie wychodzi. Ja nie wyobrażam sobie, że będziemy do końca życia samotni… Taka rodzina nie ma sensu!
– Ale sama świetnie wiesz, że nie wykorzystaliście jeszcze wszystkiego, co oferuje współczesna nauka – usiłowałam pocieszać jedynaczkę, choć ziarno niepokoju coraz głębiej zapuszczało korzenie w moim sercu.
– Musicie przede wszystkim iść do dobrego specjalisty…
– Mamo, my od roku nic nie robimy, tylko chodzimy do dobrych specjalistów! – przerwała mi obcesowo Eliza. – I zgadnij, co słyszę? Nawet jeśli zajdę w ciążę, mogę jej nie donosić. Gdyby to była moja kolejna ciąża, to co innego. Wytwarzają się jakieś związki, które opóźniają… Sama przecież wiesz… – przerwała nagle, ukrywając twarz w dłoniach. – Ja nie wyobrażam sobie takiego życia, mamo.
Przez kolejne dni nie mogłam zapomnieć o tej rozmowie. Oczywiście nie uspokoiły mnie słowa Elizy o najlepszych specjalistach – sama postanowiłam dopilnować, żeby moją córką zajęli się lekarze, którzy być może będą potrafili jej pomóc. Uruchomiłam wszelkie możliwe kontakty, umieściłam Elizę w cieszącej się doskonałą opinią klinice, zobowiązywałam się ze swoich oszczędności pokryć wszystkie niezbędne procedury medyczne. Niestety. Wszystko na nic. Serce mi się krajało, kiedy widziałam, jak moja córeczka cierpi z powodu codziennych zastrzyków hormonalnych, opuchlizny i wahań nastroju.
Najgorsze miało jednak dopiero nadejść
Po drugiej procedurze in vitro moja córka zaszła w ciążę. Boże, jak ona się cieszyła! Nie dopuszczała do siebie myśli, że to jeszcze niewiele oznacza. A przecież jest specjalistką, powinna więc wiedzieć, że zawsze, szczególnie w tych pierwszych tygodniach, coś może pójść nie tak…
W dziewiątym tygodniu Eliza zaczęła plamić. Mąż zawiózł ją do szpitala. Wyszła z niego po siedmiu dniach – już bez dziecka. Okazało się, że to było poronienie. Lekarze powiedzieli, że niewiele mogli zrobić.
Po tej sytuacji Eliza zamknęła się w sobie. Przestała z kimkolwiek rozmawiać, nawet Michała do siebie nie dopuszczała. Wzięła w pracy bezpłatny urlop i całymi dniami siedziała w domu, tępo gapiąc się w ścianę. Odchodziłam od zmysłów. Po raz pierwszy w życiu nie miałam pojęcia, co dzieje się w głowie mojej ukochanej córeczki. I wtedy wpadł mi w ręce ten artykuł.
To było w jakiejś zagranicznej gazecie, już nie pamiętam tytułu. Historia kobiety, która nosiła w sobie dziecko… swojej córki. Początkowo odrzuciłam tę myśl jako nierealną. Ale z czasem zaczęłam dzwonić po polskich klinikach i dowiadywać się o szanse przeprowadzenia takiego zabiegu. Wszędzie spotykałam się najwyżej z uprzejmym zdziwieniem.
Wtedy wpadłam na pomysł dzwonienia za granicę. Byłam gotowa zastawić dom, byle spełnić marzenie mojej córki. Nic nikomu nie mówiąc, pojechałam na serię badań. Ku mojemu zdziwieniu wykazały one, że mogłabym zostać matką! Miałam problemy z poczęciem dziecka trzy dekady wcześniej, za to teraz wszystko było w porządku. Lekarze wyjaśnili, że tak czasami się zdarza – nie wszystko w medycynie da się wytłumaczyć.
Nadszedł czas na rozmowę z Elizą i jej mężem
Początkowo przyjęła pomysł z niedowierzaniem. Z czasem jednak zaczęła się do niego przekonywać. Zdała sobie sprawę, że to jej jedyna szansa. W czwórkę, z Michałem i Karolem, polecieliśmy do pewnej kliniki w pewnym kraju. Nie podam szczegółów, bo nie chcę kłopotów. Już i tak ludzie nadmiernie się nami interesują.
W klinice wykorzystano procedury in vitro z użyciem materiału genetycznego Elizy i Michała. Ku naszej radości doszło do zapłodnienia dwóch zarodków. Usłyszałam, że zostanę… mamą,
a właściwie babcią bliźniaków!
Oczywiście mojego stanu nie dało się długo ukrywać. Kobieta w moim wieku z brzuchem nawet w naszym dużym mieście budzi sensację. Ludzie w większości dyskretnie odwracają głowy. Zdarzają się też i tacy, którzy nie mogą powstrzymać się od niewybrednego komentarza. Oboje z Karolem dzielnie znosimy te uszczypliwości. Wiemy, po co to robimy.
Wiek daje mi się we znaki, większość czasu muszę leżeć, ale pocieszam się, że przecież to nie na zawsze... Eliza i jej mąż bardzo interesują się rozwojem mojej ciąży. Córka wróciła do pracy, wreszcie wyrwała się z wielomiesięcznego letargu. Razem z Michałem zajmują się kompletowaniem wyprawki, kupowaniem mebelków, urządzaniem pokoju dziecięcego. Zachowują się tak samo jak wszyscy przyszli rodzice w naszym kraju.
Bo przecież nimi są! Wraz z Karolem nigdy nie zrobimy nic, co mogłoby sprawić, że poczują się w swojej roli zagrożeni. Z przyjemnością będziemy pełnić rolę dziadków. Kiedy już ja te swoje wnuki urodzę…
Czytaj także:
„Chciałam być babcią, która często piecze ciasto i odbiera wnuki z przedszkola. Niestety, córka odebrała mi wszelkie nadzieje”
„Nasza przyjaźń straciła znaczenie, gdy na horyzoncie pojawił się przystojny student. Łucja porzuciła wszelkie skrupuły”
„Ja i mój mąż byliśmy jak para wygodnych kapci. Wszystko się zmieniło, gdy Szczepcio znalazł sobie tę wstrętną kochankę”