„Ja i mój mąż byliśmy jak para wygodnych kapci. Wszystko się zmieniło, gdy Szczepcio znalazł sobie tę wstrętną kochankę”

małżeństwo, które żyje w swojej rutynie fot. Adobe Stock, highwaystarz
„To było żenujące. Lidia była moja klientką, a Szczepan skakał wokół niej jak w tańcu godowym. Ona była tym speszona, bo przecież podobał jej się w czasach szkoły średniej, a teraz kompletnie nie była zainteresowana. Ja cierpiałam katusze zazdrości. To był mój Szczepcio!”.
/ 20.11.2022 18:30
małżeństwo, które żyje w swojej rutynie fot. Adobe Stock, highwaystarz

Ludzie często mnie pytają, jak to jest, spędzać z własnym mężem dwadzieścia cztery godziny na dobę. Uśmiecham się wtedy i mówię, że to kwestia przyzwyczajenia. Od trzydziestu jeden lat mamy wspólną pracownię krawiecką, więc czasy, kiedy żyliśmy osobno, to jakaś zamierzchła przeszłość. Tak naprawdę długo nie wyobrażałam sobie innego życia. Mieszkaliśmy razem, razem szliśmy do pracowni w bloku na tym samym osiedlu i razem zamykaliśmy zakład o 19. Żadne z nas nie miało potrzeby osobnego spędzania wieczoru, więc i w domu razem coś oglądaliśmy w telewizji i przyrządzaliśmy kolację. To działało i odpowiadało nam obojgu.

Do czasu, kiedy do naszej pracowni wpadła Lidia

– Chodziłem z nią w czasach technikum, ona była w szkole baletowej. Po maturze wyjechała za granicę, tańczyła w teatrach na całym świecie. Teraz wróciła do Polski i uczy dzieci w szkole tańca – streścił mi życiorys swojej byłej dziewczyny mąż. – Chce u nas uszyć stroje dla swoich uczniów do „Dziadka do orzechów”.

Byłam zachwycona, że poznam taką osobę. Sama nigdy nie byłam za granicą, nie licząc podróży poślubnej do Bułgarii. Byłam niezmiernie ciekawa opowieści tej światowej damy o scenach Broadwayu czy Londynu. Tym, że kiedyś była dziewczyną mojego Szczepcia kompletnie się nie przejmowałam. To było „życie przed życiem”, jakaś prehistoria. Tak przynajmniej myślałam, dopóki jej nie zobaczyłam…

Weszła do pracowni cicho, a ja byłam pochylona nad warkoczącą maszyną do szycia, więc jej nie usłyszałam. Nagle, kiedy podniosłam wzrok zobaczyłam… istotę nie z tej Ziemi! Lidia była kompletnie inna niż kobiety, które znałam, moje rówieśnice. Dość wysoka, o pięknej, smukłej sylwetce, prościutka jak struna, o burzy czarnych włosów z zafarbowanymi na fioletowo końcówkami i mocno umalowanymi oczami przypominającymi niesamowite oczy Kleopatry, zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Była jakby wycięta z innego filmu, przeniesiona z innej rzeczywistości do tej naszej skromnej pracowni w bloku podmiejskiego osiedla.

– Jestem Lidia, cudownie panią poznać – wyciągnęła do mnie dłoń gestem tak dostojnym i dopracowanym, że poczułam się jak chłopka oderwana od roboty w polu, która spotkała wielką panią.

– Możecie być na „ty”. To moja żonka Kocia, opowiadałem ci o niej! – Szczepan zerwał się zza swojej maszyny i podszedł uściskać znajomą.

Jej mnie już nie przedstawił, jakby to było oczywiste, kim jest. Tym razem poczułam się jak wierna fanka, którą ktoś przedstawia jej idolce i ma zaszczyt dotknąć gwiazdy. Co ciekawe, oprócz tego, że Lidia poruszała się z wdziękiem i nosiła z elegancją, absolutnie się nie wywyższała. Normalnie z nami rozmawiała, śmiała się z nie zawsze najwyższych lotów dowcipów Szczepcia, którego usilnie nazywała jego pełnym imieniem, i nie szczędziła pochwał pod moim adresem.

– Szczepan mówił, że potrafisz wyczarować cuda ze zwykłego kawałka materiału – uśmiechnęła się. – Pokazywał mi zdjęcia sukien, które uszyłaś waszej córce na ślub i na poprawiny. To arcydzieła!

Zastanawiało mnie nieco, kiedy mój mąż zdążył jej opowiedzieć, że mamy córkę i że brała ślub w suknie mojego projektu i wykonania. Dałam sobie jednak spokój z tymi rozmyślaniami, przecież jakoś musieli się skontaktować, skoro ona przyszła do nas szyć stroje na spektakl, więc pewnie trochę pogadali.

Zajęłam się zleceniem od Lidii

Miałam do uszycia dwadzieścia dwa kostiumy sceniczne, to było spore wyzwanie, ale ciekawe i dobrze płatne. Lidia wpadała do mnie codziennie lub co kilka dni, często z jakimś dzieciakiem, z którego zdejmowałam miarę do kostiumu Księcia, Króla Szczurów albo Cukrowej Wróżki. Omawiała ze mną detale strojów, zachwycała się postępami… Ale to nie ja, tylko Szczepcio spędzał z nią więcej czasu. Wtrącał się co chwila, zwracał na siebie jej uwagę, a kiedy ja zakładałam nową nić na maszynę, on zatrzymywał Lidię jeszcze przynajmniej przez godzinę.

– Kocia, pójdę odprowadzić Lidzię do taksówki, wrócę za chwilę – rzucił któregoś razu i zniknął na godzinę.

Zaczęłam czuć się dziwnie. To był mój mąż. Mój Szczepcio. Nikt nie mówił do niego inaczej. Nikt, z wyjątkiem Lidii, która wymawiała „Szczepanie” tonem telewizyjnej konferansjerki wręczającej główną nagrodę widzowi. Szybko zrozumiałam, że rzeczywiście trochę tak było. Oboje – Szczepcio i ja – byliśmy widownią, a Lidia była artystką na scenie. Przynosiła do naszej skromnej pracowni opowieści z wielkiego świata, czarowała nas historiami o tournée po Azji czy występach przed królową Jordanii. Patrzyłam na nią jak zahipnotyzowana. Niestety, mój mąż również…

Doszło w końcu do tego, że Szczepcio mówił tylko o niej. Wieczorami oglądał w komputerze jej zdjęcia z dawnych występów, śledził też jej działalność już jako nauczycielki tańca.

– Ten idiota się w niej zakochał! – prychnęłam do Marysi, mojej sąsiadki.

Marysia nie wierzyła, no bo przecież Szczepcio i ja byliśmy jak para kapci, nie funkcjonowaliśmy osobno, zawsze tylko razem. Poprosiłam ją wobec tego, żeby wpadła do pracowni, kiedy Lidia u nas będzie.

– Cholera, Kocia, on faktycznie się zakochał… – przyznała speszona po tej wizytacji.

A zaraz potem dodała gwałtownie:

Walcz o niego! Nie odpuszczaj! Pogoń tę babę w cholerę!

Tyle że Lidia wcale nie przyczepiła się do mojego małżonka. Powiedziałabym nawet, że jego komplementy i awanse ją peszyły. Wyraźnie widziałam, że czasami udaje, że czegoś nie dosłyszy albo nie rozumie, starała się rozmawiać tylko ze mną i przestała mu się pozwalać odprowadzać.

– Taksówka przyjedzie pod samą klatkę – mówiła z wymuszonym uśmiechem, kiedy on zakładał palto, by z nią wyjść. – Naprawdę, Szczepanie, nie musisz ze mną wychodzić.

To chyba było jeszcze gorsze niż gdyby ona także była nim zainteresowana. Miałam bolesną świadomość, że mój mąż nie miałby u niej żadnych szans.

On ją adorował, ona czuła się zażenowana

Okropnie było na to patrzeć. Usiłowałam z nim o tym porozmawiać, ale oczywiście do niczego się nie przyznał. Jego zdaniem po prostu był uprzejmy dla dawnej sympatii i nic więcej.

– A poza tym to nasza klientka, musimy o nią dbać – dodał.

– To moja klientka – poprawiłam go. – I nie widziałam, żebyś dbały o inne panie, które do mnie przychodzą! Zawsze siedzisz cicho, ledwie „dzień dobry” odpowiadasz! A jej nadskakujesz! Nie widzisz, że jesteś żałosny? Ona przychodzi do mnie w interesach, a ty tańczysz wokół niej jakiś taniec godowy!

Uraziłam jego męską dumę, i odtąd kiedy Lidia omawiała ze mną sprawy strojów, siedział pogrążony w ponurym milczeniu. I chyba czuł się zawiedziony tym, że jego dawnej dziewczynie to pasowało. Nie pytała go, co się stało, ani nie próbowała inicjować rozmów. Wyglądało na to, że wręcz jej ulżyło. Ale mnie nie. Ja ciągle czułam się zraniona tym, że mój mąż, moja druga połówka, partner życiowy i biznesowy, zadurzył się w innej kobiecie. Oczywiście, była ode mnie piękniejsza, zgrabniejsza i bardziej interesująca. Ale dlaczego to miało dla niego znaczenie po tylu latach związku?! Byłam tak rozgoryczona tą całą sytuacją, że poskarżyłam się córce. Łucja najpierw się oburzyła, a potem zapytała:

– Za dwa tygodnie jest premiera tego „Dziadka”, tak? – upewniła się.
– Tak, dzieci grają w ramach jakiejś charytatywnej gali karnawałowej, a potem jest bal w hotelu „Intercontinental” – przytaknęłam. – Nawet nam dała zaproszenia.

Może potraktowałam go za ostro

Kiedy Łucja to usłyszała, kiwnęła głową z satysfakcją. A potem przedstawiła mi plan. Byłam nieco sceptyczna, bo zamierzaliśmy iść tylko na przedstawienie dzieci, ale córka była nieustępliwa. Rozkazała mi potwierdzić obecność na balu i uszyć sobie najpiękniejszą suknię w całej mojej karierze krawcowej. Miałam tylko dwa tygodnie, ale dało się to zrobić. Szczepcio nic nie zauważył, ciągle siedział w swoim kącie pracowni nastroszony jak puchacz i się nie odzywał. Ale widziałam, że robił poprawki w marynarce do wyjściowego garnituru.

W dniu gali powiedziałam, że pojadę do hotelu prosto od fryzjera i że tam się spotkamy. Potem, tak jak uradziłyśmy z Łucją, celowo się spóźniłam na spektakl i usiadłam daleko od męża. Zobaczył mnie dopiero na schodach, gdy schodziłam przytrzymując palcami łososiową suknię ze srebrnymi wstawkami i delikatnie stawiając nogi w pożyczonych od córki szpilkach.

– Konstancja…? – wybełkotał, podchodząc do mnie.

Szok w jego oczach sprawił mi niemałą satysfakcję.

– Wyglądasz… eee… wyglądasz… no… super wyglądasz!
– Jesteś kochany – uśmiechnęłam się i podałam mu dłoń gestem podpatrzonym u Lidii. – Przejdziemy na salę bankietową?

To był wspaniały bal karnawałowy. Sala była udekorowana czerwonymi kotarami, a obrusy na stolikach były w kolorze głębokiego szafiru. Do tego świece, muzyka na żywo, wyborne jedzenie i tańce do białego rana. Nie byłam na takiej zabawie od czasów młodości! Ale nie tańczyłam z moim małżonkiem, bo ten zawsze odmawiał chodzenia ze mną na kursy.

Tańczyłam z różnymi mężczyznami, którzy przychodzili mnie prosić. Jakoś w połowie balu zorientowałam się, że przynajmniej część z nich to dobrzy znajomi Lidii. Nie przeszkadzałoby mi nawet, jeśli okazałoby się, że to ona ich do mnie przysyłała. Bawiłam się cudownie! Nie tylko tańcem i pogawędkami z eleganckimi, kulturalnymi panami hojnie mnie komplementującymi. Bawiłam się też miną mojego zazdrosnego męża, który wodził za mną oczami, a rywali taksował morderczym wzrokiem. Nawet kiedy przysiadła się do niego Lidia, podczas rozmowy z nią ciągle zerkał na mnie wirującą na parkiecie.

Po balu nasze życie wróciło do normy, czyli ze złoto-karminowo-szafirowej scenografii przenieśliśmy się ponownie w odcienie sepii. Ale mnie to nie przeszkadza. Lubię swoją pracownię i podoba mi się moje życie. Zwłaszcza teraz, kiedy Szczepcio co i rusz stara się coś zmienić w naszej codziennej rutynie. A to proponuje wyjście do restauracji, a to mówi, że zapisze się na kurs tańca dla seniorów, a to pyta, czy nie chciałabym pojechać na egzotyczne wakacje. A co z jego uczuciem do Lidii? No cóż, przeżył lodowaty prysznic, kiedy dawna sympatia zjawiła się ponownie w naszej pracowni i poprosiła mnie o uszycie jej kolejnej sukni. Tym razem ślubnej.

Czytaj także:
„Synowi dokuczali w szkole, więc żona zarządziła nauczanie domowe. Problem w tym, że to ja miałem robić za nauczyciela”
„Celowo gram bezradną kobietkę, która nie umie parkować i nie rozumie komputerów. Dzięki temu mój mąż czuje się męski”
„Była żona mojego faceta twierdzi, że nigdy oficjalnie się nie rozwiedli. Jak to? Przecież my za 2 tygodnie bierzemy ślub…”

Redakcja poleca

REKLAMA