Kiedy tego ranka odkładałam słuchawkę telefonu, z ekscytacji drżały mi dłonie. Za oknem rozkrzyczane ptaki obsiadły drzewa, zwiastując nadejście nowego dnia. W Anglii było jeszcze wcześniej. To dlatego zdziwiona i jednocześnie podenerwowana nacisnęłam zielony przycisk na ekranie telefonu, gdy wyświetlił się numer mojej córki.
– Mamo, przylatujemy! Jesteśmy na lotnisku – szczebiotała do słuchawki. – Dzieciaki nie mogą się doczekać!
– Ale jak to, teraz?
– Tak. To miała być niespodzianka, ale postanowiłam cię jednak uprzedzić – wybrzmiało po drugiej stronie.
Minęło pół roku, odkąd widziałam wnuki
Uwielbiałam Igora i Tosię, i żałowałam, że tak rzadko ich widuję. Zawsze wyobrażałam sobie, że będę babcią, która piecze co niedzielę ciasto drożdżowe i odprowadza maluchy do przedszkola. Niestety córka wybrała życie tysiące kilometrów od domu rodzinnego. Jedyne więc, na co mogłam liczyć, to odwiedziny od czasu do czasu. Słońce wzniosło się już wysoko nad miasteczkiem, kiedy pod moim domem zaparkowała taksówka. W garnku bulgotały ziemniaki, a kuchnię wypełniał zapach świeżo pokrojonego koperku. Koktajl z truskawek czerwienił się w szklankach. Wytarłam ręce o fartuch i z tłukącym się w piersi sercem zeszłam na dół. Pierwsze, co zobaczyłam, to dwa, długie, jasne warkocze.
– Babcia! – krzyknęła Tosia i rzuciła mi się w ramiona.
Tuż za nią podbiegł Igor. Dotknęłam dłonią jego blond loczków. Pocałowałam w czubek głowy. Oczy zaszły mi łzami.
– Tak się cieszę… – szeptałam.
– A gdzie Robert? – spytałam o zięcia.
– Został w domu. Ja też wracam, mamo. Zostają tylko dzieci – córka patrzyła na mnie niemal błagalnie.
– Mówisz poważnie? – spytałam z niedowierzaniem.
Czyżby moje pierwsze wakacje z wnukami miały być wakacjami z zaskoczenia?
– Na dwa tygodnie, jeśli nie masz żadnych planów – odparła Monika, wciągając ciężką walizkę po schodach.
Miałam plany i to dość konkretne. Nie powiedziałam jednak o nich Monice. Bałam się, że nie będzie chciała sprawiać mi kłopotu i zabierze dzieci z powrotem.
– Przepraszam – tłumaczyła się. – Mamy z Robertem tyle pracy i pomyślałam, po co dzieci mają tracić lato, skoro…
– Daj spokój, to dla mnie sama radość i przyjemność – poklepałam ją po ramieniu, z czułością przyglądając się wnukom.
Dziewięcioletnia Tosia była wysoka jak na swój wiek, miała jasne włosy i błękitne oczy. O dwa lata młodszy Igor był z kolei podobny do taty – zadarty nos i burza blond loków. Nie mogłam się napatrzeć.
Monika wyleciała do Anglii następnego dnia i zostaliśmy we troje. Kiedy emocje nieco opadły, przypomniało mi się o moich wcześniejszych planach. Zamierzałam pojechać do przyjaciół nad jezioro. Domek był zarezerwowany od dawna, w szufladzie miałam już nawet bilet na pociąg. Poczułam niemiły ucisk w żołądku na myśl o tym, że będę musiała rozczarować Grażynkę i Tadzia. Tuż po śniadaniu, gdy dzieci jeszcze siedziały przy stole, kończąc posiłek, chwyciłam za telefon.
– Dzwonisz do mamy? – zapytał Igor.
– Nie, kochanie. Muszę zadzwonić do koleżanki. Wiesz, miałyśmy jechać nad jezioro, ale teraz to wy jesteście najważniejsi – pogłaskałam go po głowie.
– Babciu, zabierz nas ze sobą – poprosiła Tosia. – Pojedźmy razem, co?
– Właśnie. Chcemy nad jezioro! – zawtórował jej brat.
Usiadłam na krześle, przyglądając się ich rumianym buziom. Wpatrywali się we mnie z nadzieją, jak tylko dzieci potrafią.
Wybrałam numer Grażyny…
– No pewnie! Pakuj dzieciaki, kupuj im bilety i przyjeżdżajcie – moja przyjaciółka nie widziała przeszkód, a mnie kamień spadł z serca.
Obawiałam się, że nie ucieszy jej dodatkowe towarzystwo, zwłaszcza takie zakłócające spokój. Grażyna zgodziła się jednak od razu. Jeszcze przed obiadem wybrałam się z wnukami na dworzec kolejowy. Dzieciaki wracały potem do domu, ściskając w garści bilety i podskakując z radości.
A dwa dni później siedzieliśmy już w zatłoczonym pociągu. Koła turkotały, a długie kitki Tosi falowały na wietrze, kiedy patrzyła przez okno za oddalającym się peronem. Pomyślałam wzruszona, że pewnie zapamięta tę chwilę na całe życie. Będzie wracać do niej, gdy jako dorosła kobieta odwiedzi rodzinny kraj.
– Daleko jeszcze? – moje rozmyślania przerwał głosik Igora.
Po dziesięciu „daleko jeszcze?” i dwóch godzinach podróży dojechaliśmy. Acz to nie był koniec podróży, bo czekał nas jeszcze mały spacer. W domku nad jeziorem i z bliskimi nie mogłam czuć się szczęśliwsza Walizka na kółkach wzbijała kurz, gdy ciągnęłam ją razem z Tosią piaszczystą, wiejską drogą. Igor biegł przodem, pogwizdując wesoło. W końcu dotarliśmy do lasu. Przywitał nas intensywnym zapachem igliwia i soczystą zielenią.
Korony drzew roztaczały nad nami przyjemny cień, kiedy wędrowaliśmy wąską ścieżką, aż naszym oczom ukazała się połyskująca tafla jeziora. Przy piaszczystej plaży stało kilka drewnianych domków. Na ganku jednego z nich czekali moi przyjaciele. Tadzio ruszył w naszym kierunku, by przejąć ciężką walizkę.
– To co, dzieciaki, idziemy popływać? – zagaił, chcąc ośmielić chowające się za mną wnuczęta.
– Tak! – ożywił się Igor i pobiegł ścieżką prosto do domku. A za nim Tosia.
– Na pewno nie będą wam przeszkadzać? – spytałam Tadzia, gdy maluchy odbiegły wystarczająco daleko.
– Wręcz przeciwnie. Rozruszają nas, tetryków! – zaśmiał się Tadzik.
Fakt, parka maluchów wnosiła mnóstwo radości wszędzie, gdzie się pojawiała. Oboje od razu podbili serce Grażynki i już kilka minut po ulokowaniu się w pokojach wysępili po kawałku sernika. Siedzieli na drewnianych schodkach, w promieniach zachodzącego słońca, z buziami oblepionymi ciastem, śmiejąc się do siebie i do świata. My przyglądaliśmy im się z okna kuchni, sącząc lemoniadę.
– Zapowiada się cudowny tydzień – podsumowała Grażyna.
Poranek przywitał nas słońcem. Tadzik wziął dzieciaki na łódkę i niebawem ze środka jeziora dało się słyszeć radosny śmiech i głośne rozmowy.
– Ma podejście do dzieci – zauważyła Grażyna, rozkładając ręcznik na piasku.
Kiwnęłam głową. Tutaj, w domku nad jeziorem, Tadzik zastępował im dziadka. Mój mąż nie dożył niestety pojawienia się na świecie upragnionych wnuków. Na obiad nalepiłyśmy z Grażyną pierogów z jagodami.
– Babciu, to są najlepsze wakacje na świecie – oświadczyła uroczyście Tosia, usmarowana fioletowym nadzieniem.
– Zostańmy tu na zawsze! – zawołał znad talerza Igor.
Wybuchnęli śmiechem, a mnie wzruszenie ścisnęło za gardło. W domku nad jeziorem, z przyjaciółmi i ukochanymi wnuczętami u boku, nie mogłam być bardziej szczęśliwa. Kolejne dni mijały nam na plażowaniu i kąpielach, a dzieciakom na nieskrępowanej zabawie. Pewnego wieczoru Tadzik postanowił rozpalić grilla. Upał zelżał tylko odrobinę, ale od wody wiał przyjemny wiaterek. Usiedliśmy na ganku.
– Babciu, możemy pójść na plażę? – Tosia zarzuciła mi ramiona na szyję.
– Tylko nie wchodźcie sami do wody, bo dostaniecie szlaban – ostrzegłam.
W odpowiedzi usłyszeliśmy krótkie „Jacha!” i tupot bosych stóp na drewnianych deskach tarasu. Kiedy zjedliśmy, usiedliśmy na schodkach i rozkoszowaliśmy się chwilą.
– Dzieci też powinny coś zjeść, już późno – zauważył Tadek, spoglądając w stronę żarzącego się jeszcze grilla.
Nadstawiłam uszu. Dałabym sobie rękę uciąć, że jeszcze kwadrans temu słyszałam dobiegający spod lasu śmiech. Teraz ciszę przerywało jedynie cykanie świerszczy.
– Igor! Tosia!
Wstałam i rozejrzałam się dokoła.
Nigdzie w zasięgu wzroku dzieci nie było
Zdenerwowana zbiegłam po schodkach. Grażyna wstała i ruszyła za mną.
– Bez paniki, na pewno bawią się na skraju lasu – uspokajał Tadek.
– Idźcie zobaczyć, a ja przyrządzę im kolację.
Plaża była pusta. Na piasku leżało tylko wiaderko i porzucone foremki. Dzieci zniknęły.
– Boże, a jeśli coś im się stało?! – przeraziłam się.
– Nie mogli odejść daleko – Grażyna pogłaskała mnie po ramieniu.
Przeszukałyśmy plażę oraz skraj lasu wzdłuż i wszerz, ale dzieci nigdzie nie było. Na wołanie odpowiadało wyłącznie echo. Strach ściskał mi serce, dławił gardło, wyciskał łzy z oczu. Boże święty! Co teraz?! Dzieci mogły zostać porwane, zgubić się w lesie albo… utopić! Nie, na pewno nie. Odpychałam od siebie złe myśli. Wyrzucałam sobie, że powinnam lepiej pilnować dzieci. Tymczasem jezioro zasnuło się mgłą, zapadł wieczór. Wróciłyśmy po latarkę.
– Powinnam ich lepiej pilnować, strzec jak oka w głowie – wyrzucałam samej sobie. – Uśpiło mnie, że były dotąd posłuszne, ale dzieci to dzieci…
– Wszyscy byliśmy za nie odpowiedzialni – stwierdził Tadeusz.
Grażyna mu przytaknęła. Tylko jakie to miało teraz znaczenie? Ich przejęcie się, ich skrucha? Żadne z nas nie stanęło na wysokości zadania, a ja po raz pierwszy pożałowałam, że w ogóle tu przyjechałam. Światło latarek rozpraszało ciemność, płoszyło leśną zwierzynę, a moich wnuków wciąż nie było.
– Tosia! Igor! – wołaliśmy na zmianę.
– Musimy wrócić do domku i zadzwonić na policję – powiedziałam wreszcie, zmęczona i zrezygnowana. – Boże, nie wiem, jak spojrzę Monice w oczy… Nigdy sobie nie wybaczę, jeśli…
– Cicho! – przerwał mi Tadek.
Zamarłam i po chwili ja też usłyszałam dziwny szelest. Wszyscy troje skierowaliśmy latarki w miejsce, z którego dochodził cichy dźwięk. O mało nie zemdlałam, gdy zobaczyłam śpiące na mchu dzieci.
– Chryste, są! – jęknęłam i osłabiona ulgą osunęłam się na kolana.
Tadek podniósł Igora
Malec oplótł go rączkami i nóżkami jak małpka, głowę ułożył na jego ramieniu. Razem z Grażyną podniosłyśmy Tosię.
– Babciu? – obudziła się.
– Bogu dzięki! – Pocałowałam wnuczkę w czoło. – Co wyście tu robili?
– Poszliśmy na grzyby i nie wiedzieliśmy, jak wrócić, a potem zachciało nam się spać – Tosia potarła oczy.
– Już dobrze – przytuliłam ją mocno.
Wróciliśmy do domku nad jeziorem. Położyliśmy dzieci do łóżek i sami również poszliśmy spać. Nie mieliśmy sił na rozmowy, nawet na radość, że wszystko dobrze się skończyło.
– Babciu, wstawaj! Mama! – obudził mnie głos wnuczka.
Otworzyłam zaspane oczy i dostrzegłam, że Igor wymachuje mi przed twarzą telefonem. Zrozumiałam, że dzwoni Monika. Tuż za Igorem stała Tosia.
– Posłuchajcie, nie będziemy denerwować mamy. Ta wasza wczorajsza wyprawa to będzie nasza tajemnica, dobrze? – powiedziałam do dzieci. Oboje kiwnęli głowami.
– Halo? Mamo, co tam u was, dlaczego nie dzwonicie?
– Wszystko w porządku, skarbie, dobrze się razem bawimy…
Nim zdążyłam zareagować, Igor wyrwał mi komórkę i przytknął sobie do ust.
– Mamo, jest super, wczoraj w nocy zgubiliśmy się w lesie!
Odpowiedział mu stłumiony krzyk. Monika musiała być w szoku. Obie z Tosią ledwo powstrzymałyśmy śmiech. Igor oddał mi telefon.
– No to mnie wydał, gaduła… Nie, kochanie nic się nie stało. Mówiłam ci, że wzięłam je do znajomych nad jezioro. No i wczoraj dzieci przysnęły w lesie i napędziły nam stracha, gdy ich szukaliśmy, ale naprawdę nie masz się czym przejmować.
Nigdy więcej mi tego nie róbcie
Niech nie wpadnie do głowy, żeby tu przyjeżdżać i psuć nam wakacje… Emocje opadły i cieszyłam się, że dzieci znalazły się całe i zdrowe. Nie chciałam już do tego wracać. Zresztą nauczona wczorajszym doświadczeniem do końca wyjazdu nie spuszczę z nich czujnego oka.
– Śniadanie! – dobiegł głos Tadka.
Poczułam zapach karkówki z grilla. Wyszliśmy na taras. Tadek owinięty w pasie różowym fartuszkiem Grażyny przekładał mięso na drugą stronę. Parsknęliśmy śmiechem na jego widok.
– No co? Spóźniliście się wczoraj na kolację. Trzeba to nadrobić.
– Kochany dziadek! – Igor podbiegł i objął go serdecznie.
Tosia poszła obudzić Grażynę, która pospała dłużej, zmęczona wczorajszą przygodą. Potem nakryłyśmy do stołu i wszyscy razem zasiedliśmy do śniadania z grilla. Tafla jeziora połyskiwała, odbijając promienie porannego słońca. Zawieszona nad wodą mgła z wolna rzedła.
– Nigdy więcej mi tego nie róbcie – pogroziłam dzieciom palcem, a one tylko uśmiechnęły się zawstydzone. To był naprawdę cudowny tydzień. Na szczęście…
Czytaj także:
„Synowi dokuczali w szkole, więc żona zarządziła nauczanie domowe. Problem w tym, że to ja miałem robić za nauczyciela”
„Celowo gram bezradną kobietkę, która nie umie parkować i nie rozumie komputerów. Dzięki temu mój mąż czuje się męski”
„Była żona mojego faceta twierdzi, że nigdy oficjalnie się nie rozwiedli. Jak to? Przecież my za 2 tygodnie bierzemy ślub…”