Na Justynę zawsze mogłam liczyć. Ale nigdy nie sądziłam, że i w tym przypadku okaże się pomocna. Przez lata byłyśmy sobie bliskie, jak siostry. A mimo to nie dopuściłam do siebie myśli, że ona widzi więcej niż ja.
Nie oglądam wielu seriali, nie mam na to czasu. I prawdę mówiąc, niespecjalnie mnie to pasjonuje. Ot, czasami, w wolnej chwili lubiłam to jako sposób na relaks. Ale odkąd dowiedziałam się o chorobie Andrzejka, już zupełnie nie mam głowy do wgapiania się w srebrny ekran. Cóż mnie mogą obchodzić problemy jakiejś tam pani doktor z wielkiego miasta. Ja tu na co dzień mam urwanie głowy. Bo to, wiadomo, rodzicom trzeba pomóc i świniom dać, i podwórze obrobić. Będzie cztery lata, jak Michał, ojciec mojego synka, wyjechał, i nie daje znaku życia. Od tej pory wiem, że muszę radzić sobie sama, tym bardziej, że mam Andrzejka.
Szczególnie teraz, w tym trudnym czasie, przekonałam się, jak ważne jest wsparcie bliskich osób. Ale gdyby ktoś opowiedział mi taką historię, jak ta, która mi się przytrafiła, pewnie bym go wyśmiała i powiedziała, że obejrzał to w telewizji. Bo czy zwyczajnym ludziom zdarzają się podobne rzeczy?
Od dwudziestu pięciu lat mieszkam w tej samej wsi zagubionej na skraju Mazur. Rodzice uprawiają niespełna dwa hektary. Do niedawna hodowali krowy, teraz, na starość, nie mają już do tego głowy, a i ja, prawdę mówiąc, wolę kupić litr mleka w sklepie niż męczyć się z krasulami. Nasze gospodarstwo graniczy tylko z jednym domem. To tam mieszka moja wieloletnia przyjaciółka, Justyna. Dalej już tylko szczere pola.
Niewiele się tu dzieje, trzeba przyznać. Zimą nawet niektóre sklepy są zamknięte. Ludzie siedzą wówczas po domach, a co sobota młodzież jeździ jednym autem na dyskotekę kilkanaście kilometrów dalej. Sama jeszcze pamiętam, jak zabierałam się z nimi. Latem przyjeżdża trochę letników, bo nasze tereny są modne, nieskażone. Zbierają grzyby, siedzą do późna przy ogniskach. Niejedna panna stąd znalazła podczas takiego ogniska kawalera nawet i z Berlina, bo Niemców tu przyjeżdża nawet więcej niż naszych.
I ja znalazłam kawalera, aż z Giżycka.
– Wielkie mi miasto, stać cię na kogoś lepszego – zrzędziła Justyna, przyjaciółka z sąsiedniego gospodarstwa, ale ja wtedy nie brałam poważnie jej gadania.
– Dziewczyna, wiadomo, nigdy nie będzie prawdziwym przyjacielem – mówiła mi matka. – Ona ani doświadczenia, ani rozumu. Zazdrości ci i tyle.
Uwierzyłam matce, bo rzeczywiście, Justyna nie miała szczęścia do chłopaków. A matka od dzieciństwa czegoś jej nie lubiła – że pyskata, że wszystkie rozumy pozjadała, że się wynosi ponad innych, "zupełnie jak jej matka". Swojej matki Justyna nie znała – wyemigrowała do Niemiec, gdy moja przyjaciółka miała chyba ze cztery latka, ale fama ciągnęła się za nią jeszcze przez wiele lat.
Już byłyśmy dorosłe, gdy ciągle we wsi słyszałam lokalne powiedzenia w rodzaju: "Ubrała się, jak matka Justyny na Zielone Świątki" – bo tamta słynęła jeszcze z ekstrawaganckich strojów.
Podobało się to zresztą wszystkim mężczyznom we wsi, w tym i mojemu ojcu. Często słyszałam, jak chwalił figurę Justyny albo mówił, gdy przychodziła:
– Ładna dziewczyna z tej Justynki, bardzo ładna, zupełnie taka jak była Basia. Oj, szkoda, że jej nie ma, zupełnie się dziewczyna zmarnuje bez matki.
Dziewczyna się nie zmarnowała na szczęście. Pracowała w sklepie spożywczym, spokojna była, zrównoważona, miała dużo planów na przyszłość, z których większość znałam tylko ja, bo Justyna nie miała innych przyjaciółek. Byłyśmy sobie bliskie, jak siostry, bo i ja wiele razy zwierzałam się jej ze swoich rozterek. Planowałam wyjechać z naszej wsi, wierzyłam, że gdzieś indziej czeka na mnie lepsze życie, martwiłam się tylko, jak rodzice poradzą sobie na gospodarce, bo jestem jedynaczką.
Poróżnił nas dopiero Michał.
– To jeszcze dzieciak – twierdziła ona.
– Człowiek, przy którym na pewno się rozczarujesz. Mówi ci to, w co chcesz wierzyć. Tak naprawdę on sam musi dopiero zastanowić się, czego chce od życia. Jest za młody na poważny związek.
Byłam wściekła na Justynę za te słowa i przekonana, że ona robi to z zazdrości. Sama nie ułożyła sobie życia, a przecież jej największym marzeniem było mieć męża i gromadkę pięknych dzieci.
Zaczęłyśmy rzadziej się widywać, a im mniej miałam czasu dla Justyny, tym więcej znajdowałam go dla Michała. Był moim pierwszym prawdziwym chłopakiem i byłam bardzo zakochana.
Spotykaliśmy się pół roku. Czuły był, poważny, inny niż chłopcy z naszych okolic. Nigdy nie widziałam go pijanego, zawsze czyściutki, skromny, delikatny. Do niczego mnie nie zmuszał, nie namawiał – sama chciałam.
No i się doigrałam. Ledwie zaczęliśmy mówić o ślubie, ja już zaszłam w ciążę.
– Nie zostawię cię, obiecuję – mówił mój ukochany, gdy oznajmiłam mu nowinę. – Ale ja na razie nic nie mam, rodzice nie są bogaci. Pojadę do "rajchu", zarobię trochę i zbuduję tu dla nas dom.
Jak powiedział, tak zrobił. Wyjechał pracować pod Monachium i tyle go widziałam. Z czasem nawet pocztówki przychodziły coraz rzadziej. Zrozumiałam, że muszę radzić sobie sama.
Na szczęście Andrzejek urodził się zdrowy, a rodzice po pierwszym szoku i gniewie zakochali się w nim bez pamięci i pomagali mi bardzo dużo przy synu. Odżyła też moja dawna przyjaźń – Justyna poznała wspaniałego chłopaka, była uśmiechnięta i odprężona. Przychodziła codziennie na kawę albo na plotki – dzięki temu nie dłużyły mi się dni, które spędzałam tylko z synkiem.
– Wiesz, tak ci zazdroszczę – mówiła. – Dla mnie nie ma nic piękniejszego niż patrzenie, jak rozwija się i rośnie taki mały człowieczek.
– Tak, to jest wspaniałe – przyznawałam jej podczas naszych szczerych rozmów – ale czasami tak bardzo chciałabym być wśród ludzi, nie czuć się tylko mamą, ale też człowiekiem, chciałabym, żeby ktoś mnie przytulił, chciałabym wyjść na randkę i do kina.
Byłyśmy sobie wówczas bliskie jak nigdy przedtem. To Justyna w tamtych czasach rozumiała mnie lepiej niż ktokolwiek. Namawiała, żebym wychodziła na dyskoteki, ubierała się elegancko i zrzuciła kilka kilo, jakie zostały mi po ciąży. To za jej namową kiedy Andrzejek skończył trzy latka, poszłam do pracy w sklepie. Nie zarabiałam dużo, ale byłam wśród ludzi, czułam się potrzebna, lubiłam to. Wszystko zaczęło się dobrze układać.
Teraz, gdy wspominam tamte czasy, aż łza mi się w oku kręci. Pierwsze słowa Andrzejka, pierwsze śpioszki, pierwsze zabawne powiedzonka, które zapisywałam w grubym żółtym zeszycie...
Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym wiedziała, jaką straszną niespodziankę szykuje dla mnie los!
Zaczęło się zupełnie niewinnie – kilka dni po swoich czwartych urodzinach Andrzejek zapadł na anginę. Już wcześniej sporo chorował na gardło, więc i tym razem nie wzbudziło to moich podejrzeń. Lekarz przepisał antybiotyk i spodziewałam się, że z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Niestety, antybiotyk nie zadziałał, kolejny też nie. A Andrzejek zrobił się jakiś nieswój, schudł, zmizerniał, zbladł.
Wszyscy mnie pocieszali, że to normalne, że minie wraz z infekcją, ale ja już czułam, że coś jest nie tak. Nie było dnia, żeby mój synek nie gorączkował. Kolejni lekarze rozkładali ręce. Któregoś dnia, gdy szykowałam się do pracy, postanowiłam pospacerować z Andrzejkiem po podwórku – synek marudził, mówił, że nie ma siły, ale ja się uparłam. Wmówiłam sobie, że jego choroba to wynik za małego zahartowania organizmu i postanowiłam temu przeciwdziałać. Na podwórku Andrzejek ledwie powłóczył nogami.
W pewnym momencie... upadł! Zemdlał! Przerażona zadzwoniłam po pogotowie. Andrzejka przewieziono do szpitala wojewódzkiego. Lekarze zrobili mu wiele badań, a ja modliłam się, by wyjaśnienie było prozaiczne i bym usłyszała, że synek wyjdzie z tego niedługo. Niestety – diagnoza była przerażająca.
– Pani syn ma białaczkę i to w bardzo groźnej postaci – usłyszałam pewnego dnia od lekarza prowadzącego Andrzejka. – Uratować go może tylko przeszczep szpiku. Najczęściej udaje się to, kiedy jest możliwość przeszczepu od kogoś z najbliższej rodziny, wtedy zgodność tkankowa jest największa – tłumaczył.
Oczywiście natychmiast przebadałam się. Niestety, nie mogłam być dawczynią. Potem do szpitala zgłosili się moi rodzice, a nawet Michał, którego przy pomocy pewnej fundacji udało mi się odnaleźć w Niemczech. Założył już wprawdzie rodzinę i miał swoje życie, ale kiedy usłyszał, że nie żywię do niego żadnych roszczeń, a chodzi mi wyłącznie o życie synka, przyjechał natychmiast.
Niestety, jego szpik również nie był tym właściwym. Krąg osób, które mogłyby pomóc, coraz bardziej się zawężał. Byłam zrozpaczona. Lekarze nie dawali mi wiele nadziei.
– Gdyby Andrzejek miał rodzeństwo – wzdychali.
Niektórzy sugerowali, że dobrze, gdybym choć ja albo Michał mieli rodzeństwo, ale i tu mogłam tylko bezradnie rozłożyć ręce – oboje byliśmy jedynakami.
W naszym rodzinnym domu zapanowały smutek i rozpacz. Całe dnie spędzałam w szpitalu, starając się nie okazywać synkowi, jak bardzo mi ciężko i jak się boję. Nie mogłam pozwolić, by i on zaczął się bać. "Wszystko będzie dobrze, syneczku" – powtarzałam i rozklejałam się dopiero w domu. Pewnego dnia wykrzyczałam rodzicom:
– Dlaczego nie mam rodzeństwa, może wtedy byłoby łatwiej! Zawsze to jakaś szansa!
Wiedziałam, że moje pretensje są bez sensu, że oni też cierpią, ale byłam już u kresu wytrzymałości.
Tego dnia niespodziewanie wieczorem przyszedł do mojego pokoju ojciec.
– Muszę ci coś powiedzieć, córeczko – zaczął. – Nie mogłem powiedzieć tego przy mamie, nie chcę, żeby ona dodatkowo cierpiała. Minęło już przecież tyle lat... Zamierzałem to ukryć na zawsze, ale jeśli to pomoże Andrzejkowi... Powinna jeszcze przebadać się Justyna.
– Justyna? – nie zrozumiałam. Jest wprawdzie moją przyjaciółką i wielokrotnie deklarowała gotowość pomocy, ale lekarze nie chcieli badać osób spoza rodziny, co do których szanse są niewielkie.
– Justyna jest twoją siostrą – wyjaśnił tata. – Tylko przyrodnią, bo jest moją córką, ale nie mamy, ale zawsze to siostra.
Byłam w szoku. Wychowałyśmy się obok siebie, traktowałyśmy się jak siostry, ale przecież nie byłyśmy siostrami! Teraz dowiedziałam się, że nie jestem jedynaczką, że tak naprawdę całe życie miałam siostrę! Jak to dobrze, że była nią właśnie ona!
Ojciec opowiedział mi, jak jeszcze przed ślubem z mamą zakochał się w Basi, mamie Justyny, ale ona go odrzuciła.
– To był krótki romans – mówił tata. – Basia wierzyła, że w wielkim świecie czeka na nią szczęście. Wiedziała, że jeśli powie, że to moje dziecko, rodziny zmuszą nas do ślubu, a tym samym usidlą ją tutaj. Ona chciała być wolna, chciała żyć inaczej. I pewnie żyje... – westchnął. – A ja miałem szczęście obserwować, jak rozwija się moje dziecko. Tylko nikomu nie mogłem tego opowiedzieć.
Kilka miesięcy po wyjeździe Barbary ojciec poznał mamę.
– To nie było wielkie uczucie – przyznał – ale wystarczające, żeby założyć rodzinę. Kiedy się urodziłaś, okazało się, że nie będziemy mieć więcej dzieci. Cóż, dziękujemy Bogu i za to. Jesteś wspaniałą córką. A kiedy urodził się Andrzejek, poczułem, że już nie mógłbym więcej pragnąć w życiu. Teraz chciałbym zrobić absolutnie wszystko, by go ratować!
Jeszcze tego samego dnia pobiegłam do Justyny, by zanieść jej wielką nowinę. Ona też nie mogła uwierzyć, że jesteśmy siostrami – mama powiedziała jej, że ojcem był bogaty Niemiec, który gościł tu na wczasach!
Lekarze w klinice nie uwierzyli nam na słowo. Tata i Justyna musieli zrobić badania, by udowodnić, że rzeczywiście są spokrewnieni, ale w końcu badania potwierdziły, że przez wiele lat przyjaźniłam się z własną siostrą!
Niestety, nie dało się tej całej sprawy zachować w tajemnicy przed mamą. Ojciec, zresztą, sam chciał jej się przyznać. Mówił, że nie wie, ile ma życia przed sobą, a nie chce wiecznie żyć w kłamstwie. Rozmawiali bardzo długo. Niestety, mama nie potrafi (jeszcze?) przyjąć tej prawdy. Po tylu wspólnych latach wniosła pozew o rozwód, planuje wyprowadzkę do innego miasta. Na razie wspiera mnie w walce o życie Andrzejka, ale wiem, że ona też przeżywa bardzo tę sytuację. Nie potrafię jej, niestety, pomóc...
Justyna została przebadana i... stał się cud. Została zakwalifikowana jako dawczyni szpiku dla mojego synka! Operację wyznaczono za kilka tygodni. Modlę się codziennie, by operacja się udała i by Andrzejek mógł biegać i żyć jak inni chłopcy w jego wieku!
Cierpię, że przez dawny związek mego taty rozpada się małżeństwo rodziców, ale dziękuję Bogu za Justynę, bo wierzę, że tamto zło zamienia się w dobro. Wierzę, że to znak, że musi się udać!
Więcej prawdziwych historii:
„Matka nie zgadza się na mój ślub, bo Tomek jest rozwodnikiem. Zupełnie, jakby sama w życiu nie popełniła błędu…”
„Latami odrzucałam niskich, grubych i brzydkich facetów, chociaż sama kiedyś byłam otyła. W końcu los utarł mi nosa”
„Gdy ja walczyłam z rakiem, który pozbawił mnie kobiecości, mąż zabawiał się z kochanką. Odszedł, bo zaszła w ciążę…”