„Uratowałem kobiecie życie, choć mogłem tak stracić swoje. To nie czyni mnie bohaterem, tylko człowiekiem”

uśmiechnięty senior przy basenie fot. Adobe Stock, Reese/peopleimages.com
„Czasami też myślę, że jesteśmy uczestnikami sztafety, w której każdy ma do spełnienia dobry uczynek. Może dzięki temu świat jeszcze jako tako trzyma się na swoich chwiejnych nogach?”
/ 13.06.2023 13:15
uśmiechnięty senior przy basenie fot. Adobe Stock, Reese/peopleimages.com

Dobro do nas wraca, zakreślając niekiedy ogromne koło. Czasami też myślę, że jesteśmy uczestnikami sztafety, w której każdy ma do spełnienia dobry uczynek. Może dzięki temu świat jeszcze jako tako trzyma się na swoich chwiejnych nogach? Może dlatego, czasami, ogarnia mnie dreszcz przerażenia i zadaję sobie pytanie: „Co by się stało, gdyby ktoś z tej sztafety się wyłamał i nie zrobił naznaczonego mu w życiu dobrego uczynku?”. Wolę nie brać takiej ewentualności pod uwagę.

A że nie opowiadam jakichś wydumanych bzdur, niech zaświadczy poniższa historia.

Od dziecka marzyłem, żeby fruwać wolny niczym ptak. Swoje pragnienia zrealizowałem w aeroklubie, gdzie przez wiele lat trenowałem skoki spadochronowe. Uwielbiałem to – unosząc się w powietrzu, doznawałem poczucia absolutnej wolności.

Kop adrenaliny uzależniał

Pewnego dnia, kiedy zebrała się nas większa grupa, założyliśmy klub i postanowiliśmy zacząć brać udział w pokazach, gdzie spadochroniarze tworzą w powietrzu różnego rodzaju figury. To znacznie wyższa szkoła jazdy niż zwykły skok z samolotu, lot przez dwa–trzy kilometry, otwarcie czaszy spadochronu i lądowanie. Tu potrzeba koordynacji, dobrej orientacji w przestrzeni i wyczucia, gdzie jest granica bezpieczeństwa, za którą, w wypadku skoczków, może czekać śmierć.

Tamtego letniego dnia przygotowywaliśmy się do pokazów lotniczych, które miały uświetnić jubileuszowe obchody trzechsetlecia naszego miasta. Zamierzaliśmy dać pokaz tworzenia gwiazdy, którą miało wykonać pięćdziesięciu skoczków. Ta figura jest trudna, i zanim przećwiczy się ją w powietrzu, trzeba długo robić to na „sucho”, a ludzie, którzy tak trenują, powinni mieć dużą wyobraźnię. Wygląda to tak: pięćdziesiąt osób ustawia się na placu i symuluje sposób dojścia do bazy. Ową bazę tworzy czterech skoczków, którzy w momencie wyskakiwania z samolotu, już trzymają się za ręce.

Do tego kwadratu dołączają inni. I tak oto małą bazę otacza krąg większy. Ten kolejny. Na koniec tworzone są ramiona gwiazdy. Dodajmy, że przez cały czas wszyscy spadają z prędkością około 200 km/h. W sumie pokonanie 300 metrów zajmuje około 5 sekund. Wszystko zatem powinno być precyzyjnie wyliczone w czasie, z uwzględnieniem wysokości, od której zaczynamy budowanie figury.
Gwiazdę utrzymuje się przez 5 sekund, czyli wszyscy w tym czasie spadają o te 300 metrów. Na znak koordynatora zgrupowanie najpierw opuszczają ci z najdalszych sektorów. Każdy robi obrót o 180 stopni. Dłonie skoczka dotykają tułowia i spadochroniarz niczym strzała odlatuje w bok, jak najdalej od kolegów. Potem odchodzi krąg drugi, następnie pierwszy, a na koniec czwórkowa baza. Wszystko to dzieje się w odwrotnym porządku do pierwotnego skupienia się, gdyż w innym wypadku w otwierające się czasze spadochronów wpadliby inni skoczkowie. Tu nie ma miejsca na radosną twórczość ani eksperymenty. Wszystko musi być zgrane. Jeśli zaś ktokolwiek dostrzeże zagrożenie, to układanie gwiazdy zostaje przerwane w imię bezpieczeństwa wszystkich skoczków.

Halina przypominała teraz zwykłą szmacianą lalkę

Po kilku dniach zajęć na sucho zaczęliśmy przygotowywać się do pierwszego skoku ćwiczebnego. W pewnej chwili dostrzegłem, jak Halina składa swój spadochron. Była z nami od niedawna i jeszcze dokładnie jej nie znałem. A ponieważ odpowiadałem za przebieg ćwiczeń w powietrzu, zaproponowałem jej pomoc. Podziękowała, razem złożyliśmy spadochron, i ułożyliśmy odpowiednio linki w plecaku.

Godzinę później ruszyliśmy w stronę samolotu. 50 osób to duża grupa. Ustawiłem chłopaków i dziewczyny pod względem kolejności wyskakiwania. Na początku najbardziej doświadczeni, którzy tworzyli bazę, potem ci z mniejszą liczbą godzin w oddanych skokach. Na końcu miałem wyskoczyć ja z Haliną.

Kiedy dochodziłem do samolotu, poczułem dreszcz na plecach. Dotąd zawsze byłem rozluźniony, tym razem odniosłem wrażenie, że do mojej głowy próbuje zakraść się strach. Może dlatego, zanim zająłem swoje miejsce, zajrzałem do kabiny pilotów. Poprosiłem chłopaków, żeby wynieśli nas nie na 4 kilometry, a na 4300. Zawsze to pięć sekund spadania dłużej.

Na umówionym pułapie lampka zamigotała na zielono – znak, że możemy zaczynać. Na mój sygnał wyskoczyła, trzymając się za dłonie, pierwsza czwórka, baza. Za nią poszli skoczkowie kolejnych kręgów. Wszystko zgodnie z planem. Na koniec skoczyło jeszcze ośmioro skoczków i wreszcie ja z Haliną.

Początkowo wszystko szło zgodnie z planem. Do bazy doszli ludzie z pierwszego kręgu, potem kolejnego…

I wtedy właśnie wydarzyło się to nieszczęście. Tak, jak przypuszczałem, Halina była żółtodziobem. W pewnej chwili nie zauważyła, że jest na kursie kolizyjnym z innym skoczkiem i walnęła tamtego głową w kasku. Ona leciała z szybkością 260 km/h, więc uderzenie miało dużą siłę. Na szczęście skoczek otrzymał uderzenie w plecak spadochronowy, co zamortyzowało cios. Kilka sekund na zorientowanie się, co się dzieje, spowodowało, że minął ściśle wyliczony czas dołączenia do gwiazdy. Dałem sygnał:

„Koniec. Rozjazd”.

Wtedy dostrzegłem Halinę. Od razu dotarło do mnie, że jest nieprzytomna; spadała w dół jak kamień. Przypominała bezwładną szmacianą lalkę. Do ziemi miała jeszcze 15 sekund.

„15 sekund do śmierci” – przeleciało mi wtedy przez myśl.

Zanurkowałem w jej stronę, jednak to nie takie proste dojść do bezwładnie spadającego ciała. Wiatr rzucał nim na boki, w górę, w dół, jak chciał.

Do ziemi zostało jej tylko jakieś 10 sekund. W tamtej chwili pomyślałem, że gdyby nie wyniesiono nas na 4300 metrów, to do ziemi mielibyśmy już tylko 5 sekund i nie dałbym rady dojść do Haliny. Udało mi się ją złapać w siódmej sekundzie. Zostało 8. Wyrwałem linkę od spadochronu i chwilę później czasza otworzyła się nad jej głową. Była uratowana. Ja miałem jeszcze 4 sekundy do ziemi.

Niespodziewanie przyszła gwałtowna burza, biały szkwał

Trzask i moja czasza strzeliła nade mną. Po raz pierwszy wziąłem wówczas w płuca głęboki wdech. Dopiero wtedy poczułem, że wszystkie włosy stoją mi dęba.

Ale to nie był koniec dramatu. Bezwładnie spadający skoczek jest narażony na to, że w chwili uderzenia o ziemię może skręcić sobie kark. Okazało się jednak, że w momencie gdy Halina miała dotknąć nogami ziemi, uderzył w nią boczny wiatr. Ten podwinął ją nieco do góry i zamortyzował uderzenie. Podjechała karetka.

Jak się potem okazało, Halina doznała złamania obu nóg, prawego obojczyka i miała silne wstrząśnienie mózgu. Następne pół roku chodziła też w kołnierzu ortopedycznym.

Kiedy po wyjściu ze szpitala odwiedziła mnie w aeroklubie, wyściskała mnie za uratowanie życia. Wtedy zawiesiłem na jej szyi wisiorek w kształcie półksiężyca, wycięty z tygrysiego oczka. To taki minerał, który ma piękne brązowo-złote paski poprzeczne. Ten dodatkowo u góry i dołu miał jeszcze po pasku szmaragdowym.

– Wisiorek zawsze przynosił mi szczęście – powiedziałem – ale teraz należy się, niczym puchar przechodni, tobie. Może kiedyś podarujesz go innej osobie, której w czymś pomogłaś. Niech więc szczęście tego kamienia służy innym.

W ubiegłym roku, dwadzieścia lat po tamtym wydarzeniu, płynąłem z córką i zięciem jachtem po Wigrach. Pogoda była piękna i nic nie zapowiadało zbliżającego się niebezpieczeństwa. A jednak burza przyszła niespodziewanie. W jednej sekundzie biały szkwał ogarnął nas swoim szaleństwem. Uderzenie wiatru było tak gwałtowne i nieoczekiwane, że wyleciałem za burtę. Znalazłem się w powietrzu, a potem jakaś siła cisnęła mną o wodę.

Straciłem przytomność, a kiedy się ocknąłem, uświadomiłem sobie, że leżę na brzegu. Uniosłem się na łokciu, lecz nigdzie nie zobaczyłem zięcia ani córki.

– Z nimi wszystko dobrze – klęczący obok mnie mężczyzna uśmiechnął się uspokajająco. – Jacht też jest cały. Ktoś by powiedział, że pan miał największego pecha. Ale z drugiej strony pech nie był aż tak wielki – zaśmiał się. – Ja akurat nurkowałem, gdy nadszedł biały szkwał. Zobaczyłem, jak wpada pan do wody, no i nie pozwoliłem, żeby pan utonął.

Kiedy mówił, przez cały czas wpatrywałem się w wiszący na jego szyi półksiężyc, który był wycięty z tygrysiego oczka. Dodatkowo u góry i dołu miał jeszcze po szmaragdowym pasku.

– Skąd pan ma ten wisiorek? – spytałem.

– To długa historia – zaśmiał się mężczyzna. – Kilka lat temu dostałem go od pewnego mężczyzny.

Uratował mnie z płonącego samochodu. On zaś otrzymał go od jakiejś kobiety, która jego wyciągnęła z niebezpieczeństwa. Miałem go przekazać innej osobie, której w czymś pomogę, żeby służył szczęściem uratowanemu – ściągnął z szyi wisiorek. – Proszę, teraz należy do pana.

Czytaj także:
„Bezdomny uratował życie mojemu mężowi. W ramach wdzięczności... został naszym lokatorem”
„Przystojny leśniczy uratował mojej przyjaciółce życie. To świetny facet, ale czy zechce samotną rozwódkę z 3 dzieci?”
„Bartek uratował mi życie, ale został sparaliżowany. Trwam w tym związku z odpowiedzialności, chociaż się w nim duszę”

Redakcja poleca

REKLAMA