– On się musi wynieść! – zakomunikowałam.
Stałam przy oknie, patrząc poirytowana na intruza. Łaził po ogrodzie z nieodłącznym papierosem w dłoni. Potem znajdę niedopałek rzucony byle gdzie! A przecież kupiłam mu porządną zamykaną popielniczkę, żeby wiatr nie rozwiewał petów i popiołu. Nie raczył z niej korzystać. Pewnie powinnam być wdzięczna, że w ogóle uszanował zakaz palenia panujący w naszym domu.
Również w suterenie, do niedawna służącej jako graciarnia. Wiesiek chciał w niej urządzić siłownię albo warsztat, ale wciąż kończyło się na planach. Kilka tygodni temu wprowadził się tam obcy i straciłam wygodny składzik. Rowery, narty, walizy oraz inne klamoty trzeba było upchnąć po kątach, głównie w garażu. W efekcie moje auto stało pod chmurką, bo dwa samochody już się nie mieściły. Niby tymczasowo…
W zamian za wikt i lokum Marian zobowiązał się odnowić suterenę – miał zlikwidować zacieki, odmalować, uszczelnić okna, zainstalować półki, haki, pawlacze. Zawsze przyda się dodatkowe miejsce, nawet gdy obcy wreszcie się wyprowadzi. Tylko kiedy?! Nie zabierał się ani do remontu, ani do odlotu. Zagnieździł się na dobre. Jakim prawem?
Każda wdzięczność ma swoje granice. Jak długo będę musiała go znosić?
Na widok peta, którym Marian pstryknął w stronę żywopłotu, aż mną zatrzęsło.
– Ma się wynieść – powtórzyłam ze złością. – Ma zniknąć z naszego domu, nim coś mu zrobię!
– Bardzo cię proszę, nie histeryzuj, to staje się nudne... – odparł nieuważnie Wiesiek, szukając czegoś na półce. – Gdy będzie gotowy, odejdzie. Sam. Ja go na pewno nie wyrzucę. Kąt do spania, miejsce przy stole, praca magazyniera, to doprawdy niewielka cena za...
– Praca? – przerwałam mu. – Ta sama, do której nagminnie się spóźnia? Na dokładkę w kółko narzeka, że paczki są za ciężkie, a szanownego pana kręgosłup boli. Od nieróbstwa chyba! Prowadzisz hurtownię butów, nie skład węgla!
– Znowu dramatyzujesz – mruknął małżonek, teraz robiąc przegląd szafki pod telewizorem. – Marian musi na nowo przywyknąć do obowiązków. Przez lata był bezdomny i bezrobotny, żył ze zbieractwa. Nie jest łatwo zaczynać wszystko od początku. Noga mu się powinęła, wpadł w nałóg, stracił pracę, wylądował na ulicy. Nigdy tego nie ukrywał. Doceniam szczerość. Teraz stara się, jak umie. Cieszę się, że mogę mu pomóc. Fajnie się nam gada, zna się na monetach, lubię gościa...
– A ja wcale! Drażni mnie. Może już nie pije, ale kopci jak komin. Na dokładkę to zwykły leń i nieudacznik. Przekonasz się, gdy ci wreszcie klapki z oczu spadną. Gdyby wszyscy alkoholicy lądowali na bruku, przejść by się nie dało! Twoja córka też go nie znosi, ponoć dziwnie się na nią gapi... – spróbowałam od tej strony wpłynąć na męża.
– Więc niech ubiera się inaczej. Kto to widział, żeby szesnastolatka paradowała zimą półnaga! Przeziębi sobie nerki i dopiero będzie płacz.
Wzruszyłam ramionami.
– Ma chodzić w worku, żeby się nie ślinił? – burknęłam, ale nie ciągnęłam tematu.
Baśka istotnie przesadzała z minimalistycznym stylem. Zaatakowałam z innej flanki.
– Nie przeszkadza ci, że zalał łazienkę, gdy robił sobie pranie? A kuchenkę kwadrans szorowałam. Mleko mu wykipiało, lecz nie raczył posprzątać, nim zaschło. Dzięki Bogu, że nie używa żelazka. Puściłby chatę z dymem jak nic. Jest gorszy niż dziecko! Co się musi stać, żebyś przejrzał na oczy? I czego tak grzebiesz po tych szafkach i półkach?
– Klasera szukam – Wiesiek wreszcie na mnie spojrzał. – Tego po tacie. Jeszcze wczoraj leżał na moim biurku, a dziś zniknął. Brałaś go?
– Chryste, na co mi twój cenny klaser?! Może... – naraz dostrzegłam światełko w tunelu, szansę na pozbycie się intruza, a przynajmniej zasianie ziarna niezgody. – Może Marian wziął? Sprzeda i zarobi. Te stare monety muszą być wiele warte...
– Bardzo dużo, o wartości sentymentalnej nie wspomnę. Ojciec 30 lat je zbierał. Jednak nie masz wstydu, żeby oskarżać Mariana o kradzież! – małżonek się rozzłościł.
Chyba pierwszy raz od wypadku.
– Nie musisz go lubić, ale rzucać bezpodstawne oskarżenia to już szczyt wszystkiego! Pewnie sama schowałaś klaser, uknułaś intrygę i teraz zacierasz ręce. Nie spodziewałem się tego po tobie.
– Wzajemnie... – westchnęłam.
Żadne argumenty nie docierały do Wieśka. Jakby obcy rzucił na niego jakiś urok
Byliśmy małżeństwem od osiemnastu lat, Mariana znał ledwie od paru tygodni, a jednak to on okazał się godniejszy większego zaufania.
– Przykro mi. Jak cholera. Nie wzięłam twojego przeklętego klasera. Wezwij policję, jak nie wierzysz.
– Coś ty, policję mam nasyłać na własną rodzinę i... przyjaciela? Przepraszam, nie chciałem cię urazić insynuacjami. Oboje nas poniosło. Sprawa na pewno się wyjaśni, musi. – wyraźnie go to gryzło. – Poszukam jeszcze. Może odłożyłem gdzieś i nie pamiętam?
– Yhy.... – mruknęłam tylko bez przekonania.
Akurat, zapomniał. Niemal nie rozstawał się z tym klaserem. Do niedawna była to po prostu jedna z pamiątek, ale od wypadku mój mąż się zmienił. Postanowił przewartościować swoje życie, zwolnić tempo, wyciszyć się, znaleźć hobby. Padło na numizmatykę i teraz Wiesław każdą wolną chwilę spędzał, podziwiając swoje okazy albo wędrując po pchlich tragach i szukając nowych. A kto mu towarzyszył?
Oczywiście Marian, nowy przyjaciel. Specjalista od grzebania w starociach i śmietnikach, mistrz życia z dnia na dzień – bez planów, ambicji, obowiązków, pracy, nawet własnego domu. Jednak małżonek zdawał mu się zazdrościć takiej wolności.
– Przynajmniej docenia proste rzeczy, jak ładna pogoda, pełny brzuch, dobre słowo, spokojny sen. A ja co? Gnam przed siebie jak szalony, haruję od świtu do nocy, nie mając czasu, by cieszyć się życiem. Potem jeden błąd, nieuwaga i człowiek ląduje na drzewie. To zmusza do przemyśleń... – powiedział mi jeszcze w szpitalu.
Obolały ciałem i duszą. Rozumiałam, że otarcie się o śmierć wstrząsnęło nim do głębi. A mną to niby nie?! Mogłam stracić męża. Cud go uratował, poduszki powietrzne i... Marian. Co robił przy obwodnicy ze swoim wózkiem zbieracza, nie miałam pojęcia. Ale widział, jak auto wpadło w poślizg na oblodzonej szosie i zatrzymało się na drzewie. Silnik wciąż pracował, gdy benzyna zaczęła wyciekać.
Przyznaję, Marian zachował się bardzo dzielnie, wyciągając nieprzytomnego Wieśka, nim samochód stanął w płomieniach. Później z jego komórki zadzwonił po pogotowie. Musiał go w tym celu obszukać, ale nie czepiajmy się szczegółów. Liczył się fakt, że gdyby nie Marian, mój mąż by zginął. A tak skończyło się na siniakach, potłuczeniach, wstrząśnieniu mózgu oraz trzech dniach pobytu w szpitalu na obserwacji.
Naprawdę byłam wielce wdzięczna wybawcy. Tylko czy w ramach rewanżu spragniony życiowej odmiany Wiesiek musiał przygarniać go pod nasz dach? Rozumiem, jakaś gratyfikacja finansowa, nawet załatwienie pracy, ale czynić z niego domownika, przyjaciela rodziny? Już bez przesady. Zwłaszcza że niszczył tę rodzinę.
Wcześniej rzadko kłóciłam się mężem; ostatnio wciąż się spieraliśmy. O Mariana. Basia też z trudem go tolerowała. Nie chcąc się na niego napatoczyć, głównie siedziała w swoim pokoju. Przestała też zapraszać koleżanki, pewnie wstydząc się takiego lokatora. A ośmioletni Janek... Trudno go było rozgryźć. Trafił mi się bardzo zdolny synek, ale skryty, małomówny. Patrzył na obcego z dziwną mieszaniną niechęci, podziwu i zazdrości. Tego brakowało, by zaczął mu imponować taki przypadkowy bohater!
O dziwo, wyparowanie klasera tylko Jankowi nie zepsuło humoru. Na pytanie, czy miał coś wspólnego z jego zniknięciem, beztrosko wzruszył ramionami. W przeciwieństwie do siostry, która na podobną sugestię momentalnie wpadła w furię. Marian z kolei bił się w pierś i od tygodnia w kółko zapewniał, że on go nie ukradł, że w życiu nie zawiódłby zaufania swego dobroczyńcy.
Janek był zwyczajnie zazdrosny o ojca
Wiesiek pochmurniał coraz bardziej. Cała ta tajemnicza, przykra sprawa dręczyła go, ale przynajmniej wyrwała go z owego irytującego samozadowolenia. Przemiana przemianą, jednak pozostał obowiązkowym, odpowiedzialnym facetem. Raz wrócił z pracy wściekły jak osa. Na Mariana, bo znowu zaspał i nie raczył stawić się w robocie. Tymczasem przyszła nowa dostawa i brakowało rąk do rozładunku.
Wiesiek, choć szef, sam musiał zakasać rękawy. Nie poprawił mu humoru stos nieporąbanych drew do kominka. O tym też Marian wygodnie zapomniał. Tak... Szukając klasera, mężuś ciut szerzej otworzył oczy i naraz dostrzegł wiele innych umykających mu dotąd szczegółów. Mój samochód, który wciąż stał pod chmurką. Pety uparcie rozrzucane po ogrodzie. Pokrywające się kurzem materiały budowlane, bo Marian jakoś nie mógł się spiąć i wziąć za remont. Wiecznie obrażoną córkę, sztywniejącą na sam dźwięk głosu intruza. A przede wszystkim zwrócił uwagę na syna, który przyglądał mu się z ciekawością naukowca obserwującego obiekt badań. Mnie już wcześniej coś tknęło, ale postanowiłam się nie wtrącać, niczego nie ułatwiać. Niech syn i ojciec sami się dogadają.
– Janek, zapytam ostatni raz, wiesz gdzie jest mój klaser?
– Yhy – synek pokiwał głową. – Pod moim materacem.
– Mówiłeś, że nie masz nic wspólnego z jego zniknięciem. Kłamałeś?!
– Nie. Źle zadane pytanie. Przecież nie zniknął – wyjaśnił z dziecięcą logiką Janek. – Tylko zmienił miejsce pobytu. On też by mógł... – wskazał brodą podłogę, a raczej suterenę pod nią.
– Masz na myśli Mariana? Dlaczego? Myślałem, że akurat ty go lubisz, bo uratował ci tatę – Wiesiek uśmiechnął się blado.
– Już nie. Bo jest ważniejszy ode mnie, ten głupi klaser też. Tylko nim się bawisz. I tylko z Marianem. Ze mną już nie. Niby mniej pracujesz od wypadku. Mieliśmy sklejać modele, układać puzzle, pograć na komputerze. Ale wciąż nie masz czasu. Więc schowałem klaser. Dostanę karę?
– Nie, znaczy… nie wiem. Mama zdecyduje – sytuacja wyraźnie przerosła Wieśka. Zerkał na mnie, błagając niemo o pomoc.
– Idź, skarbie, do siebie, muszę porozmawiać z tatą. I wyciągnij klaser spod materaca. A kara oczywiście będzie. Za krętactwo i zabieranie bez pytania cudzych rzeczy. Miesiąc bez komputera.
– Yyyy!... – zawył Janek, ale po chwili pobiegł do siebie, podskakując.
Jakby nic wielkiego się nie stało. Natomiast w salonie zapanowała pełna napięcia cisza, niczym po wybuchu bomby.
– Z zazdrości zwinął klaser... – wystękał w końcu Wiesiek. – O mnie. Sam nie wiem, czy jestem bardziej zły, czy wzruszony.
– A wstyd ci przypadkiem nie jest? – zadrwiłam. – Twoje przemyślenia i dobre uczynki nie są funta kłaków warte, skoro Janek czuje się odrzucony. Marian uratował ci życie, zawsze będę mu wdzięczna, ale nie pozwolę dłużej, by spłata tego długu odbywała się kosztem naszych dzieci. Marian musi się wyprowadzić. Koniec dyskusji!
– Tak, tak, chyba masz rację... Rodzina jest najważniejsza. Marian zrozumie. Musi, skoro jesteśmy kumplami. Zresztą... może faktycznie dość już tej wdzięczności. W końcu gdyby nie szedł środkiem drogi z tym swoim wózkiem...
– Że co?!
– No, do skupu złomu wędrował. Nic ci nie mówiłem, żebyś się do niego nie uprzedziła... – Wiesiek spiekł raczka. – Wpadłem w poślizg, próbując go ominąć.
Aha. Więc taki z niego wybawca. Marian ratował własny tyłek! W tym momencie wszelkie moje skrupuły wyparowały raz na zawsze.
Czytaj także:
Moja narzeczona jeździ na wózku. To dlatego matka nie chce naszego ślubu
Moja żona miała obsesję na punkcie wagi. Nawet w ciąży się głodziła
Nieodpowiedzialny tatuś zostawił dziecko samo przed sklepem. Doszło do tragedii