Dochodziła 17.00, kiedy nastąpiło prawdziwe oberwanie chmury. Wkurzona spojrzałam na zegarek. Zaraz będę musiała biec na przystanek, a nie mam na to najmniejszej ochoty…
Od kilku dni panowała okropna pogoda – lało, wiało, było szaro, buro i ponuro. I niestety, nie zanosiło się na poprawę. Marzyłam tylko o tym, by znaleźć się już w domu, rozsiąść się na kanapie z kubkiem gorącego kakao w jednej i książką w drugiej ręce. Jakiś ciepły kocyk też by nie zaszkodził. Cóż innego mi zostało?
Miałam w sumie fajną pracę, niewielką kawalerkę w starej kamienicy, grono znajomych, ale niestety… żadnego faceta. Przewinęło się ich kilku w moim trzydziestoletnim życiu, lecz żaden nie zagościł na dłużej.
Pogrążona w tych niewesołych myślach, dobiegałam właśnie do bramy swojej kamienicy, gdy usłyszałam dziwny dźwięk. Rozejrzałam się i podeszłam do śmietnika, bo stamtąd dochodził. Bałam się, że to może być jakiś tłusty szczur, dlatego kiedy zobaczyłam małego pieska, wyjadającego resztki z kosza, odetchnęłam z ulgą.
– Co ty tu robisz, biedaku? Sam w taką pogodę? – powiedziałam.
Piesek spojrzał na mnie i pomachał ogonem. Wyglądał na zadbanego, choć głodnego. Wyjęłam z torebki resztki swojego śniadania i rzuciłam mu, a następnie odwróciłam się i poszłam w kierunku mieszkania.
Zwierzę ruszyło za mną.
– Stój! Zostań tam! – nakazałam.
Na niewiele się to zdało. Dalej dreptał za mną krok w krok. Nie miałam serca zostawiać go samego w tym chłodzie. W jednej chwili postanowiłam, że zabiorę go do siebie. Oczywiście nie na stałe. Miałam zamiar zrobić mu kilka zdjęć, a potem wydrukować je i rozwiesić po okolicy w formie ogłoszeń. „Właściciel na pewno szybko się znajdzie” – myślałam.
W sobotę z samego rana poszłam z moim nowym przyjacielem do sklepu. Postanowiłam kupić mu jakąś karmę, może smycz? Przecież dopóki właściciel się nie znajdzie, Bąbel (bo tak nazwałam psinę) musi coś jeść i chodzić na spacery! Po drodze rozwiesiłam kilka ogłoszeń. Poprzedniego wieczoru zamieściłam też informacje na portalach społecznościowych, w końcu internet ma spory zasięg.
Niestety, facet miał żonę i dwójkę dzieci
Do niedzieli nikt się nie zgłosił. Zaczęłam zastanawiać się, co zrobię z Bąblem następnego dnia, musiałam przecież iść do pracy. Byłam pełna obaw i najgorszych przeczuć, kiedy tuż przed 21.00 zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, a w zasadzie dobry wieczór! Przepraszam, że tak późno, ja w sprawie ogłoszenia… – usłyszałam sympatyczny męski głos.
Umówiłam się z tym facetem, że podjedzie do mnie za pół godziny. Z jednej strony cieszyłam się, że Bąbel wróci do swojego właściciela, z drugiej jednak było mi trochę smutno, bo zdążyłam go już polubić.
Kiedy po 30 minutach usłyszałam dzwonek do drzwi i poszłam je otworzyć, zamarłam. Przede mną stał najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek w życiu widziałam! Z wrażenia nie potrafiłam wydusić z siebie nawet słowa.
– Halo, słyszy mnie pani? – pomachał mi rękami przed nosem. – Dobrze trafiłem? Ja w sprawie pieska. Proszę pani? Wszystko w porządku?
– Tak, tak, przepraszam – ocknęłam się wreszcie i spłonęłam rumieńcem. – Proszę, niech pan wejdzie.
Wszedł. A tuż za nim… dwójka małych dzieci. Zdezorientowana stałam nadal przy drzwiach, gdy tymczasem Bąbel wybiegł z kuchni i z radością rzucił się na maluchy.
– Roki! Piesku, jesteś! – krzyczały, wyraźnie ucieszone.
Czyli miał na imię Roki. Mężczyzna wyjaśnił, że pies uciekł spod supermarketu.
– Żona zostawiła go przywiązanego przed drzwiami. Zawsze tak robi – wyjaśnił. – Widocznie za słabo zawiązała smycz albo ktoś pomógł mu się uwolnić. Jesteśmy pani naprawdę bardzo wdzięczni! – dodał na koniec.
No tak, są dzieci, jest i żona. No i teraz pies. Ot, szczęśliwa rodzinka. A na co ja liczyłam? Że taki przystojniak chodzi po świecie samotnie i wypatruje mnie w tłumie? Ech… Kolejne dwa dni upłynęły mi w dość niewesołym nastroju.
Powiem szczerze – brakowało mi Bąbla-Rokiego
W środę coś mi się przypomniało i zadzwoniłam do jego właściciela.
– Dzień dobry, mówi Ola. To ja znalazłam pańskiego psa – zaczęłam. – Tak sobie pomyślałam… Bo wie pan, kupiłam całe opakowanie suchej karmy, no i kilka mięsnych puszek. Szkoda, żeby się zmarnowały. Może podrzucę je dla Bą… dla Rokiego?
Paweł, bo tak miał na imię mężczyzna, przystał na to ochoczo i podał mi swój adres. Okazało się, że mieszka niedaleko. Pojechałam tam po pracy.
– Witam i zapraszam, czego się pani napije? Żona powinna być za kilka minut, bardzo chce pani osobiście podziękować – usłyszałam na wstępie.
Po kilku minutach rzeczywiście zjawiła się miła blondynka, która przedstawiła się jako Jola i wspólnie wypiliśmy kawę. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęły prawie dwie godziny! Zaczęłam się zbierać, by złapać ostatni autobus do domu.
– Odwiedzi nas pani jeszcze kiedyś? Proszę! – dopadła mnie w drzwiach Monika, córka Pawła i Joli.
Zaskoczona nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W końcu zaproponowałam im wspólny spacer z Rokim w pobliskim parku. Umówiliśmy się na sobotnie popołudnie. Potem kolejne i jeszcze następne. Wspólne spacery, kawa na mieście, zakupy i tak powoli narodziła się moja przyjaźń z Jolą.
Kilka miesięcy po naszym pierwszym spotkaniu zadzwoniła do mnie zapłakana. Nie rozumiałam, co mówi.
– Uspokój się i jeszcze raz mi wszystko wytłumacz! – przerwałam w końcu jej chaotyczne krzyki.
Okazało się, że ktoś potrącił Rokiego. Jechała z nim właśnie do weterynarza, była roztrzęsiona. Za kwadrans kończyłam zmianę, obiecałam, że dojadę najszybciej jak to możliwe.
Kiedy dotarłam na miejsce, moja przyjaciółka wychodziła akurat z budynku, niosąc psinę na rękach. Na szczęście się uśmiechała, więc od razu mi ulżyło. Roki miał kilka zadrapań i złamaną tylną łapę.
– Tu na kartce mam nazwę leku i wszystkie zalecenia wraz z terminem wizyty kontrolnej… – powiedziała Jola, szukając czegoś w kieszeni.
– Cholera, chyba zostawiłam w gabinecie! – westchnęła.
Zaproponowałam, że pójdę po tę kartkę, a ona niech zajmie się Rokim. Po wejściu do budynku doznałam podobnego uczucia, jak przed kilkoma miesiącami… Weterynarz był młodym, świetnie zbudowanym facetem. Wyglądał jak hollywoodzki amant. I znów mnie zatkało! Nawet nie pamiętam, co do mnie mówił. Gapiłam się na niego i potakiwałam. W końcu wyszłam, ściskając w ręku receptę i przeklinając swoją głupotę.
Nie zamierzam się za nikim uganiać…
Jola oczywiście od razu zauważyła, co się ze mną dzieje. Ze śmiechem powiedziałam, że kiedy ostatni raz spotkałam takiego przystojniaka, okazało się, że ma żonę i dzieci, więc i teraz nie robię sobie żadnych nadziei.
Tydzień później Jola miała jechać z Rokim na prześwietlenie łapy i wizytę kontrolną. Dzień wcześniej zadzwoniła do mnie i błagała, bym załatwiła to za nią, bo ona musi jechać na jakieś ważne spotkanie z klientem, które wyskoczyło jej w ostatniej chwili.
Zgodziłam się, bo nie miałam nic innego roboty? Tego dnia akurat nie pracowałam. No i nie ukrywam, że ucieszyłam się na ponowne spotkanie z panem weterynarzem... Na jego palcu nie zauważyłam obrączki, ale to jeszcze o niczym nie świadczyło. Chwilę porozmawialiśmy, był bardzo miły, ale potem znów wyrecytował zalecenia, odprowadził do drzwi i… tyle. A na co właściwie liczyłam?
– Miałam się na niego rzucić? Zaprosić go na randkę? Przecież to bez sensu… – tłumaczyłam później Joli, która nie rozumiała, jak mogłam nie wykorzystać takiej okazji.
Los jednak bywa nieprzewidywalny. Kilka dni później wpadłam na pana doktora w galerii handlowej. Przywitał się i spytał o „mojego” pieska. Wyjaśniłam mu, że to pies znajomych, a ja pomagałam przyjaciółce.
– Wie pan, oni mają dwójkę dzieci i mnóstwo spraw na głowie, a ja w zasadzie… nie narzekam na brak czasu – celowo tak sformułowałam wypowiedź, by dać mu do zrozumienia, że jestem „do wzięcia”.
Na próżno jednak liczyłam na cokolwiek. Pogadaliśmy chwilę, a potem po prostu się pożegnał. Teraz już byłam pewna, że nic z tego nie będzie.
Kiedy po kilku dniach Jola znów poprosiła mnie, bym poszła zamiast niej na wizytę kontrolną, odmówiłam.
– Nie mam ochoty uganiać się za facetem. Nie jest mną zainteresowany i tyle – ucięłam rozmowę.
Po kilku dniach odebrałam połączenie z nieznanego numeru.
– Dzień dobry, mówi Rafał S., weterynarz, pamięta mnie pani? – usłyszałam i serce zabiło mi mocniej.
Od tamtego czasu minęło pięć lat. Jesteśmy z Rafałem małżeństwem i spodziewamy się właśnie pierwszego dziecka. Jolka do dziś nie chce mi zdradzić, co takiego mu nagadała, że do mnie zadzwonił. Rafał też milczy jak zaklęty. Ale czy to ważne? Najważniejsze, że jestem szczęśliwa. A wszystko dzięki kochanemu pieskowi!
Czytaj także:
„Miałam tylko 17 lat, gdy Filip po naszej randce powiesił się w pokoju. Byłam w ciąży, oddałam dziecko”
„Gdy Marta zaginęła, wezwaliśmy jasnowidza. Pomógł policji, ale wcale nie tak, jak się spodziewaliśmy...”
„Synowa ukryła, że mój wnuk to owoc zdrady. Nie obchodzą mnie geny, chcę go wziąć w ramiona, a ona mi go odebrała”