„Gdy Marta zaginęła, wezwaliśmy jasnowidza. Pomógł policji, ale wcale nie tak, jak się spodziewaliśmy...”

dziewczyna, która zaginęła fot. Adobe Stock, Innovated Captures
„– Róbcie coś, starajcie się! Sprowadźcie mi dziecko! – zawyła. – Jak coś jej się stanie, to ty i cały ten twój zafajdany komisariat… – Pokój wam – jasnowidz wkroczył do sieni. – Tu mieszkał obiekt, znaczy córka?”.
/ 22.09.2021 10:08
dziewczyna, która zaginęła fot. Adobe Stock, Innovated Captures

Szukaliśmy jej trzy dni, ale przepadła jak kamień w wodę. Nie odbierała również telefonu. Jej rodzice, Macińscy, moi najbliżsi sąsiedzi, byli na skraju rozpaczy. Próbowałem ich jakoś pocieszyć, ale daremnie.

– Jak mogłam być tak nieodpowiedzialna? Czemu pozwoliłam jej samej wracać ze szkoły przez lasek! – lamentowała Macińska.
– Ależ Jolu – apelował jej mąż, tuląc ją i pocieszając. – Wszyscy chodzą przez lasek i jakoś dotychczas nikomu…
– Marta może być pierwsza! Boże, Boże, nigdy sobie nie wybaczę! – łkała pani Jola.
– Znajdzie się, będzie dobrze… – powtarzał Maciński, ale wcale sam nie wyglądał na przekonanego.

Zniknięcie córki spadło na nich jak grom z jasnego nieba

Dotąd się jeszcze u nas nie zdarzyło, żeby ktoś przepadł bez wieści. Marty szukała cała miejscowość. Policja oczywiście też. Dzięki Bogu nie jesteśmy dużym miastem, więc tego typu zgłoszenie to rzadkość, która postawiła funkcjonariuszy w stan alarmu i najwyższej gotowości.

– Panie aspirancie, jakieś tropy? – zapytałem, czując, że sąsiedzi są w swoim świecie.
– Nie, niestety, wszystko już przetrząsnęliśmy… – mruknął aspirant, spuszczając oczy, świadom własnej bezsilności.

W niewielkiej miejscowości łatwo wszystko kontrolować, ludzie się znają i wiele widzą, ale jednocześnie w takim zamkniętym środowisku szybko dochodzi się do kresu możliwości. W sprawie zniknięcia Marty nikt niczego nie zauważył, więc policja miotała się jak we mgle.

– Róbcie coś, starajcie się! Sprowadźcie mi dziecko! – zawyła pani Macińska; podbiegła do policjanta i krzyknęła mu w twarz: – Jak coś jej się stanie, to ty i cały ten twój zafajdany komisariat…
– Jolka! – huknął Maciński. – Nie pomagasz w ten sposób. Przepraszam pana, ale żona… – zwrócił się do policjanta.

Skoro policja nie potrafi dać sobie rady, trzeba jej pomóc

Aspirant machnął rękę. Rozumiał jej emocje. W tym momencie przed dom zajechał z piskiem opon samochód i wyskoczyło z niego dwóch ludzi. Załomotali do drzwi wejściowych. Maciński otworzył. W progu stał nasz sąsiad.

– Waldek Zachała.

Uśmiechnął się i wskazał triumfalnym gestem na swojego towarzysza.

– To pan Władysław z Gwaryszczewa – zakomunikował. – Niejednemu już pomógł w ciężkich sprawach. Pomoże i wam. Leczy ludzi i widzi to, czego inni nie widzą.
– Pokój wam – mężczyzna wkroczył do sieni. – Tu mieszkał obiekt, znaczy córka?

Przytaknęliśmy. Aspirant wzniósł oczy ku niebu, widząc metody, do których się uciekamy. Jednak z braku własnych sukcesów nie sprzeciwił się wprowadzeniu jasnowidza do akcji. Stanął z boku.

Przedmiot. Dajcie mi coś, co należało do zaginionej – zażądał pan Władysław.

Macińska podała mu bluzkę córki.

– Czuję smutek, żal, zniechęcenie i chęć powrotu do domu – wymamrotał jasnowidz z zamkniętymi oczami.
– Ale co z nią? Żyje? Gdzie jest? – dopytywaliśmy się gorączkowo.

Jasnowidz miętosił trzymane ubranie.

– Muszę mieć coś, co obiekt miał wtedy ze sobą albo pójść na miejsce zbrodni – tłumaczył mężczyzna.

Zapadła głucha cisza.

– Znaczy mam na myśli miejsce tego czynu – poprawił się pan Władysław.
– Nie znamy miejsca czynu… – zaczął tłumaczyć Maciński.
– No przecież w lasku się to stało – dopowiedziałem, pomny rozmowy małżonków sprzed kilku minut.
– Ale my przecież nic nie… – chciał się wtrącić aspirant.
– Jedziemy do lasku! – Macińska kategorycznym tonem ucięła dyskusję i niemal popchnęła jasnowidza do drzwi wejściowych.

Ruszyliśmy za nimi bez protestów. Lasek to rodzaj dzikiego parku pomiędzy dwiema częściami miasta. Idąc ze szkoły, Marta mogła go obejść albo skrócić sobie drogę o kilkaset metrów, przechodząc przez zarośla. Krążyły plotki o grasujących tu ekshibicjonistach, ale nikt nigdy ich nie potwierdził. W naszej małej miejscowości sprawca takiego wyczynu byłby skończony i powszechnie rozpoznawalny. Pan Władysław wszedł między drzewa.

– Energia, zła energia… Bije stamtąd.

Pewnym krokiem podążał ku polanie usytuowanej w centrum lasku, potem usiadł po turecku na środku polany, uniósł dłonie do skroni, zamknął oczy. Zaczął mruczeć:

– Trzech… są mili, ale to pozory… Chwytają za rękę, na nic szamotanina… Są silni… Porwali dla okupu, ale jeden z nich ma inne plany… Śmierć. Tak, on myśli o śmierci. Chciałby ją… Zamknięta w brudnym pomieszczeniu. Zimno. Za oknem dachówki i trzy wysokie kominy… Na próżno czeka i krzyczy. Wkoło las, nie ma żywej duszy… – przerwał, dysząc ciężko.

Następnie powiódł po zgromadzonych zdziwionym spojrzeniem, jakby dopiero co nas zauważył.

– Porwali ją?! – wrzasnął Maciński. – Dla okupu? Chcą ją zabić? Gdzie to jest?
– Nie wiem, nie wiem… – mruczał pan Władysław. – Nigdy nie widziałem tego budynku. Gdzieś na odludziu. Zaraz, zaraz… Przypomniał mi się obrazek z lat dziecięcych. Wypady z ojcem na ryby i droga nad jezioro wiodąca obok dużych zabudowań gospodarczych. Podobno były to resztki po starym, szlacheckim folwarku. A na dachu trzy wysokie kominy.
– To całkiem niedaleko.

Po kilkunastu minutach kawalkada samochodów wjechała na podwórko pomiędzy walącymi się budynkami. I tylko trzy kominy nadal dumnie górowały nad okolicą. Po kilku sekundach jakaś postać wyskoczyła z drzwi i pobiegła w kierunku lasu.

– Stój! Policja! Stój, bo strzelam! – wrzasnął aspirant i rzeczywiście strzelił, ale zgodnie z przepisami w powietrze.

Niestety, uciekinier zdążył się zaszyć pomiędzy drzewami.

– Trudno, przynajmniej przetrzepiemy te czworaki bez nakazu – pocieszył się policjant, po czym wraz z dwoma funkcjonariuszami wszedł do budynku; po chwili sprawdzili drugi, ten z kominami.
– Nikogo nie ma – powiadomili nas.

Zaczęliśmy myszkować po pomieszczeniach, podczas gdy jeden z funkcjonariuszy stał na straży na wypadek powrotu porywacza.

Uciekający z pewnością miał nieczyste sumienie i uznaliśmy, że pan Władysław się nie mylił

Ruiny zabudowań po przedwojennym folwarku wyglądały odpychająco i świetne nadawały się jako sceneria dla przestępstwa. Jednak po kilkunastu minutach miny nam zrzedły. Nikogo ani niczego nie znaleźliśmy. Poszperałem w dawnych kronikach naszego regionu…

– Ona musi tu być! Nie poddawajcie się! – dopingowała nas Macińska, ale i w jej oczach nadzieja gasła.

Według jasnowidza porywacze chcieli okup, ale jeden miał ponure plany. Otaczająca nas głucha cisza nie napawała optymizmem. Czyżbyśmy przybyli za późno?

– Hop, hop, Marta, jesteś tu? – krzyczeliśmy jeden przez drugiego.
– Tu są jakieś stalowe drzwi! – zawołał Waldek Zachała z odległego kąta budynku.

Wszyscy się tam zeszli. Wejście wyglądało zaskakująco solidnie w tym zaniedbanym otoczeniu. Było zamknięte na klucz.

– Marta, jesteś tam? Uważaj, bo wyważamy drzwi! – krzyknął aspirant.

Następnie zaczął strzelać z pistoletu w miejsce, gdzie drzwi miały blokadę we framudze. Po osłabieniu zamknięcia strzałami, włożyliśmy drąg w szparę i naparliśmy we trzech. Wrota odskoczyły ze zgrzytem.

– O, cholerka – jęknął aspirant. – Nie dziwię się, że zwiewał.

W pomieszczeniu stała duża, kompletna, wypełniona krążącym płynem instalacja, z której rytmicznie kapało. Bimbrownia.

– Chyba trochę się pan pomylił – powiedział aspirant do jasnowidza. – Ale dziękujemy. To również przestępca.

Wróciliśmy do domów z nosami na kwintę. Wizja nas zwiodła na manowce.

– Jest, jest! – Maciński następnego dnia latał jak oszalały po całej okolicy i dziękował za sąsiedzką pomoc w poszukiwaniach. – Wróciła wczoraj wieczorem.

Okazało się, że Marta zrobiła sobie mały wypad do Warszawy. Spała u koleżanki poznanej na letnim obozie żeglarskim. Nie informowała nikogo ani nie odbierała telefonów, żeby… oszczędzić rodzicom zmartwień. Wyobrażałem sobie tę awanturę, kiedy im powiedziała o swoich pobudkach. Macińska była znana z krewkiego usposobienia. Odnośnie wizji, to jasnowidz z Gwaryszczewa jednak się nie pomylił. To myśmy mu zasugerowali lasek jako miejsce porwania Marty, a on tylko wczuł się w wydarzenia związane z tym miejscem.

W dawnych kronikach naszego regionu natknąłem się na historię z czasów wojen napoleońskich. Trzech huzarów porwało młodą hrabiankę z myślą o okupie. Przetrzymywali ją gdzieś w okolicy. Jeden z nich zakochał się w niej na zabój i postanowił wykorzystać swoją przewagę. Obiecał, że ją uwolni w zamian za jej przychylność, a może i coś więcej. Niedoszły kochanek został odrzucony. Zrozpaczony zasztyletował swoją ukochaną w afekcie. Wszyscy trzej zostali potem powieszeni na naszym rynku.

– To znaczy, że miejsca mają swoją energię i można odtworzyć, co się dawniej wydarzyło, jedynie je odwiedzając… – zadumał się Waldek Zachała, kiedy opowiedziałem mu, że przywieziony pan Władysław odbierał echa starej historii. – Wiesz co, Heniek? To bardzo niebezpieczny człowiek. Ani pary z gęby o tym przy mojej żonie, bo Halinka uwielbia takie historie.

Czytaj także:
Zosia myślała, że to wyrostek. Nikt nie wpadł na to, że dziewczynka rodzi - miała 14 lat
Moja żona była w dzieciństwie molestowana. Wyparła te zdarzenia i doszło do rozdwojenia jaźni
Podczas operacji przeżyłem śmierć kliniczną. Nie boję się śmierci - już byłem po drugiej stronie

Redakcja poleca

REKLAMA