W domu było dziwnie gorąco, ale złożyłam to na karb hormonów. Kiedy jednak wstałam, wiedziałam, że dzieje się coś złego. Cały dom drżał w posadach. Potem usłyszałam huk.
Straciłam wszystko
Na dom Wiktor pracował dwanaście lat za granicą. Po kilkanaście godzin na dobę, jedząc byle co, mieszkając w barakach robotniczych.
Ja w tym czasie również pracowałam, a przy tym wychowywałam Maksa i Nelę, nie biorąc ani złotówki od męża. Taki mieliśmy plan – zawzięliśmy się, że będziemy mieszkać na swoim i że nie weźmiemy kredytu.
Kochałam ten dom, niemal pamiętałam historię każdej cegły, rury i kabla, jakie tam kładziono. Zamieszkaliśmy w nim jeszcze przed kompletnym wykończeniem – panele podłogowe były tylko w dwóch pokojach, działała jedna łazienka i zlew w kuchni.
Mieliśmy starą lodówkę od mojego taty i meble, których nie chcieli już znajomi. Reszta miała przyjść z czasem.
Pół roku po wprowadzeniu się do naszego wymarzonego gniazdka okazało się, że jestem w ciąży. Cieszyliśmy się. Zawsze chcieliśmy mieć przynajmniej czworo dzieci.
Kiedy byłam w ósmym miesiącu, było mi już ciężko wchodzić po schodach, więc spaliśmy z mężem na rozkładanej kanapie w salonie z aneksem kuchennym. Surowy beton przykryłam dywanami pozbieranymi od znajomych i nie narzekałam. Dzieci miały swoje pokoje obok.
Tamtej nocy nie mogłam zasnąć, bo było mi gorąco. Uznałam, że to hormony. Wstałam i poszłam do łazienki. Kiedy puściłam wodę do umywalki, zdumiało mnie, że paruje. Miała ze sto stopni! W domu naprawdę było gorąco, nie chodziło tylko o moje odczucia. W dodatku coś dziwnie… nie wiem… nie brzęczało, ale jakby wibrowało…
Poszłam do kuchni, zastanawiając się nad tym dziwnym dźwiękiem, jakby wydobywającym się ze ścian i podłogi.
Na szczęście Oliwia nie ucierpiała
Wybuch był ogłuszający. Coś uderzyło mnie w głowę, czułam, jak upadam. Przytomność odzyskałam tylko na chwilę kiedy ładowano mnie do karetki. Ratowniczka w czerwonym kombinezonie złapała moje spanikowane spojrzenie.
– Wieziemy panią do szpitala – powiedziała. – Monitorujemy czynności życiowe płodu – dodała od razu. – Nie ma zagrożenia życia.
Kiedy ponownie się obudziłam, nie byłam już w ciąży. Lekarze zdecydowali o przedwczesnym cesarskim cięciu, żeby uratować dziecko, ponieważ ja musiałam zostać poddana wielogodzinnej operacji kręgosłupa.
Z całej naszej rodziny maleńka Oliwia była jedyną, która nie poniosła uszczerbku na zdrowiu, poza tym, że czekało ją kilka tygodni w inkubatorze. Traktowałam to jak cud.
Ale na tym szczęście mojej rodziny się kończyło… Wiktor nie przeżył wybuchu, zginął na miejscu w chwili eksplozji kotła. Gdybym była z nim w tamtym momencie w łóżku, nasze dzieci byłyby sierotami.
– Nela ma oparzenia na dwudziestu procentach skóry – poinformował mnie lekarz. – Musi też przejść kolejną operację prawego kolana. Ale będzie chodzić.
Maks także był poparzony, do tego… stracił wzrok. Mój kochany synek miał być nieodwracalnie niewidomy…
To było straszne
Mój umysł nie był w stanie przyswoić tych wszystkich informacji. Straciłam męża i władzę w dolnej połowie ciała, moje dzieci były poparzone, syn ociemniał. Do tego nie mieliśmy już domu.
Był przy mnie mój tata, przyjechał brat i kuzynka z mężem. Pocieszali, powtarzali, że wszystko będzie dobrze, a ja tylko płakałam.
Nie wypuszczono mnie ze szpitala nawet na pogrzeb męża. Zorganizowali go teściowie, którzy wzięli też do siebie Nelę i Maksa. Oliwia nadal przebywała w szpitalu na oddziale dla wcześniaków. Kiedy mogłam już siedzieć na wózku, jeździłam tam na całe godziny.
Lekarze mówili, że widzieli już przypadki takie jak mój i pacjenci odzyskiwali sprawność. Tyle że czekała mnie mordercza praca rehabilitacyjna, a do niej trzeba było mieć siłę, motywację i samozaparcie.
Ojciec, emerytowany lekarz, załatwił mi miejsce w ośrodku rehabilitacyjnym. Musiałam ćwiczyć i poddawać się zabiegom przez minimum sześć godzin dziennie, żeby w ogóle marzyć o tym, że kiedykolwiek poczuję własne nogi.
Oliwia wciąż leżała w inkubatorze, starsze dzieci mieszkały u teściów, którzy dokładali starań, by trzymać mnie z dala od złych wieści.
– Skóra Neli ładnie się goi – opowiadała teściowa ze sztuczną radością. – Na szczęście nie ma poparzonej buzi, a plecy i nogi to można zasłonić.
– A Maks? – pytałam, znowu płacząc.
– Jest bardzo dzielny – padała niezmienna odpowiedź. – Ma dziesięć lat, ale dużo rozumie. Wie, że będzie musiał nauczyć się żyć od nowa. Nela bardzo mu pomaga. Też jest wspaniała.
O Wiktorze nie rozmawiałyśmy nigdy. Wiedziałam, że teściowa osiąga wyżyny samodyscypliny, by zachowywać przy mnie hart ducha i optymizm ze względu na mój stan. Gdybyśmy wspomniały
jej nieżyjącego syna, zapewne zaczęłaby szlochać tak samo jak ja, kiedy tylko byłam sama.
Nie mogłam mieszkać u teściów
W końcu musiałam opuścić ośrodek. Nadal nie czułam dolnej połowy ciała, ale ponoć miałam szansę przy kontynuowaniu rehabilitacji, że kiedyś będzie lepiej. Na razie jednak jeździłam na wózku inwalidzkim. Nagle zderzyłam się ze światem barier. Były wszędzie – na chodnikach, ulicach i… w domu teściów. Żebym mogła zamieszkać z nimi i dziećmi, musieliby wybudować podjazd.
Na szczęście, z pomocą przyszedł mój brat. Mieszkał z dziewczyną na strzeżonym osiedlu, w nowoczesnym bloku, gdzie winda jeździła do poziomu „0”, czyli wyjścia z klatki. Mogłam więc na jakiś czas zamieszkać u nich, zanim znajdę sobie i dzieciom inne lokum.
Tyle że nie widziałam na to szans. Nie miałam żadnych oszczędności. Nic. Wszystko poszło na dom naszych marzeń, który obrócił się w kupę gruzu. Nie mieliśmy ubezpieczenia, bo ciągle były ważniejsze wydatki, a kto się spodziewa powodzi czy pożaru? Sprzedałam samochód Wiktora, ale to było tylko kilkanaście tysięcy. Wszystko inne spłonęło po wybuchu kotła. Szans na pracę nie miałam, renta, o którą się starałam, była raczej symboliczna.
Byłam tak przytłoczona rzeczywistością, że popadłam w apatię. Moimi dziećmi zajmowali się teściowie, najmłodsza córka miała na dniach wyjść ze szpitala, a ja nie radziłam z problemami.
Kiedy Łukasz i jego dziewczyna szli do pracy, zostawałam sama. Miałam tylko laptopa i wi-fi. Internet był moją jedyną odskocznią i nadzieją na jakąkolwiek pomoc. Zwracałam się do różnych fundacji, ale nikt nie mógł mi pomóc. Miła pani w jednym stowarzyszeniu napisała mi, bym zorganizowała własną zbiórkę pieniędzy, wskazała, jak to zrobić od strony formalnej.
„Najważniejsza jest historia – napisała. – Musi pani poruszyć ludzi. Proszę opisać, przez co pani przechodzi, swoje emocje i cierpienie. Wbrew pozorom nasze społeczeństwo jest wrażliwe na krzywdę innych i chętnie pomaga”.
Zaczęłam pisać historię mojej rodziny
Okazało się, że nie zamknę tego w jednym rozdziale, więc założyłam blog. Pisałam o Oliwii i o tym, że jest promieniem nadziei w życiu nas wszystkich. Że zasługuje na normalne życie, podobnie jak jej brat i siostra.
opisywałam też swoje codzienne zmagania z machiną biurokracji podczas starań o rentę, o tym, jak pomagają mi brat i jego partnerka, jak moje dzieci pomagają sobie nawzajem. No i o barierach dla niepełnosprawnych. Codziennie do tekstu dołączałam zdjęcie ilustrujące absurdy życia na wózku w świecie ludzi chodzących. Starałam się podchodzić do tematu bez użalania się nad sobą, czasami z czarnym humorem, czasami kpiąc z głupoty władz czy budowniczych.
Nie spodziewałam się jednak, że będę mieć tylu obserwujących. Ktoś doradził mi, żebym swoje zdjęcia wstawiała na Instagram. Zaczęli zgłaszać się do mnie inni niepełnosprawni, przesyłając swoje zdjęcia dokumentujące problemy, z jakimi muszą się borykać na co dzień.
Nagle zorientowałam się, że istnieje cała społeczność ludzi wykluczonych ze względu na to, że nie mogą ruszać nogami. Ci ludzie potrafili z siebie żartować, ale także się wspierać i podpowiadać sobie, jak walczyć z nieprzyjazną rzeczywistością. A walczył praktycznie każdy z nich. I byli to zawodnicy naprawdę wagi ciężkiej – sami tak o sobie mówili.
Raz odezwał się do mnie chłopak, który stracił nogi w wypadku samochodowym.
„Fajnie piszesz – zaczął. – Sądząc po zdjęciach okolicy, chyba mieszkamy niedaleko siebie. Jak chcesz, mogę Ci pokazać parę miejsc bez barier. A przy okazji, zapraszam na mecz koszykówki na wózkach, jestem kapitanem drużyny”.
Pojechałam na ten mecz. Byli ze mną też Maks i Nela, która relacjonowała bratu na żywo, co się dzieje na parkiecie. Po meczu podjechał do nas Damian, kapitan Stalowych Bizonów, i zapytał, jak się nam podobało.
To był mój pierwszy kontakt ze Stalowymi Bizonami, czyli piątką facetów na wózkach. Każdy z nich miał za sobą jakąś traumę i każdy zdołał mimo wszystko żyć potem normalnie. Grali w kosza na wózkach, jeździli na mecze, marzyli, że może któryś z nich dostanie się do polskiej reprezentacji paraolimpijskiej. A poza tym chcieli pomagać innym, którzy też utracili władzę w nogach.
To spotkanie podniosło mnie na duchu
– Błażej ma firmę remontowo-budowlaną specjalizującą się w architekturze bez barier – poinformował mnie Damian i wskazał na przystojnego brodacza z klatą i bicepsami jak kulturysta. – Robi podjazdy, instaluje windy, tylko kręconej zjeżdżalni jeszcze nie montował.
Tamci się roześmieli, więc ja także. Nela właśnie rozmawiała z córką któregoś z zawodników, Maks kozłował piłką do kosza, zupełnie jakby ją widział, chociaż kierował się tylko dźwiękiem. Ja wróciłam do rozmowy z Damianem i Błażejem.
– Śledzę cię na Instagramie – przyznał się ten ostatni. – Fajne komentarze do fotek. Sam mam niezłą kolekcję, jak na przykład skocznia narciarska dla osób na wózkach. O, patrz!
Wyciągnął telefon i pokazał mi wyjątkowo stromy zjazd dla wózków faktycznie przypominający skocznię, a potem miejsce oznaczone kopertą na podziemnym parkingu, do którego prowadziły… wyłącznie schody.
Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę, a potem skierowaliśmy się do wyjścia. Polubiłam halę, w której rozgrywany był mecz – miała szerokie wyjście z rozsuwanymi drzwiami, dobrą nawierzchnię i dużo przestrzeni do manewrowania wózkiem. Błażej powiedział, że w budynku jest siłownia dla niepełnosprawnych i świetni trenerzy oraz rehabilitanci na miejscu. Potem wymieniliśmy się kontaktami i obiecaliśmy sobie, że jeszcze się spotkamy.
Od tego momentu moje wpisy na blogu i Instagramie zaczęły być pogodniejsze. Nadal wyśmiewałam absurdy architektoniczne, zamieszczając zdjęcia przysłane przez niepełnosprawnych – i całkiem sporo pełnosprawnych, którzy też czytali mój blog – i komentując je jak najdowcipniej. Napisałam też o meczu Stalowych Bizonów i zamieściłam krótki opis sportu, jakim jest koszykówka na wózkach.
Wtedy zaczęli odzywać się do mnie inni sportowcy, nawet dwóch naszych paraolimpijczyków. Moje luźne przemyślenia i opowieści szybko zaczęły nasiąkać merytorycznymi treściami. Opisywałam kolejne sporty paraolimpijskie, promowałam takie wydarzenia i spotkania niepełnosprawnych.
Życie na wózku inwalidzkim
Zrobiłam ranking miejsc nam przyjaznych w całej Polsce – kin, sal koncertowych, siłowni czy basenów. Miałam coraz więcej czytelników i fanów. Wielu z nich chciało wiedzieć, co u mojej rodziny, pytało o dzieci i o to, jak mogą pomóc.
Nawet nie wiem, kto pierwszy zaproponował, że pomoże w budowie nowego domu dla mnie i dzieci. „Robisz dużo dla naszej społeczności – czytałam nieraz. – Chcemy ci pomóc”.
Ktoś miał brata – właściciela składu budowlanego – i mógł załatwić taniej materiały, ktoś inny pomimo choroby, która przykuła go do wózka, zarządzał firmą produkującą meble, a już każdy miał przyjaciół i krewnych, którzy oferowali pomoc przy budowie.
Czytałam kiedyś o tym, jak sąsiedzi spontanicznie odbudowali dom rodzinie, która straciła w pożarze dosłownie wszystko, spotkałam się gdzieś z postacią kobiety, która przeżyła dużo większą tragedię niż ja, bo straciła w dramatycznych okolicznościach męża i dwoje dzieci, ale potem powiedziała, że „osobisty dramat nie upoważnia jej do niekończącej się rozpaczy”. Nie poddała się.
Stanęła, choć ogromnym kosztem, na nogi, pomogła osiągnąć życiowe cele niepełnosprawnej córce i założyła fundację pomagającą innym. Uwierzyłam, że z pomocą ludzi dobrej woli i ja mogę posprzątać gruzy i odbudować swój dom i życie.
Wiem, ile miałam szczęścia, że poznałam innych ludzi po trudnych przejściach. Damiana, Błażeja, chłopaków z ich drużyny, ich żony, dzieciaki i przyjaciół.
Błażej zarządzał budową mojego nowego domu powstającego na miejscu starego. Pomagali wolontariusze, których było więcej niż zadań do wykonania. Naprawdę – ludzie współczują i pomagają.
Wystarczy spojrzeć na zbiórki prowadzone przez fundacje albo w internecie. Zazwyczaj przekraczają założenia ich organizatorów.
Mój nowy dom nie był tak duży jak poprzedni, bo jednopiętrowy, ale za to pozbawiony wszelkich barier architektonicznych. Błażej znał się na swojej pracy.
Dokumentowałam budowę domu na swoim Instagramie i blogu, podawałam nazwy firm, które były naszymi sponsorami i darczyńcami, dziękowałam z osobna każdemu z wolontariuszy. W międzyczasie nie przerwałam rehabilitacji, ćwiczyłam z fizjoterapeutką, wylewałam hektolitry potu, próbując zmusić swój kręgosłup do regeneracji.
Odzyskaliśmy nasz wymarzony dom
Z Błażejem umawialiśmy się też na siłowni, by razem ćwiczyć.
Był rozwodnikiem – żona nie wytrzymała przy nim, kiedy stracił władzę w dolnej połowie ciała na skutek upadku z dużej wysokości.
– I tak byśmy się rozwiedli – skwitował swoje małżeństwo. – Ona nie lubiła „Gwiezdnych wojen”. Uważała to za głupie bajki.
Spojrzałam na swój podkoszulek z Lordem Vaderem i się roześmiałam.
Łączyły nas nie tylko niepełnosprawność, budowa mojego domu i „Gwiezdne wojny”. Mogliśmy rozmawiać godzinami o wszystkim.
Błażej nie miał własnych dzieci, za to z miejsca zakochał się w Oliwii, która rozwijała się zupełnie normalnie i jak każdy maluszek usiłowała ciągnąć go za brodę.
Oczywiście musieliśmy mierzyć się ze spojrzeniami ludzi, kiedy oboje na wózkach i z nosidełkiem dla niemowlęcia jeździliśmy po parku albo robiliśmy zakupy.
Zrozumiałam, że ludzie nie gapią się złośliwie, tylko raczej bezmyślnie, i szybko nauczyłam się to zwyczajnie ignorować.
Kiedy budowa została ukończona, dzięki datkom od darczyńców i pracy ludzi dobrej woli, Nela, Maks, Oliwka i ja mogliśmy zacząć nowe życie.
Mamy cztery pokoje i niewielki salon z aneksem kuchennym. Uważam to za prawdziwy luksus i każdego dnia zachwycam się moim „pałacem”.
Nie mogłam w to uwierzyć
Z Błażejem przyjaźniłam się jeszcze przez jakiś czas. Później przyjaźń… zamieniła się w miłość. Naprawdę nie sądziłam, że po śmierci Wiktora zdołam jeszcze myśleć o tym, by pocałować jakiegoś mężczyznę, ale Błażej to zmienił.
Dzisiaj już chodzę. Wprawdzie o kulach, ale mam perspektywy, że z czasem je odrzucę. Błażej nigdy nie wstanie z wózka i musimy z tym żyć. Nie zmienia to jednak faktu, że jest pełnym energii, mądrym i dobrym człowiekiem, który kocha mnie i moje dzieci.
Maks otrzymał pomoc od fundacji wspierającej ociemniałych. Pomoc nazywa się Rita i jest suczką owczarka niemieckiego. Jest niesamowicie wyszkolonym psem przewodnikiem, a przy tym cudowną przyjaciółką i wspaniałym członkiem rodziny.
Czasami, leżąc u boku Błażeja w naszym domu, zastanawiam się, czy mam prawo być szczęśliwa po stracie męża i nieszczęściu, jakie spotkało moje dzieci. Nela ma do dzisiaj blizny na plecach i udach, dlatego oszczędzam pieniądze na operację plastyczną dla niej. Maks nie widzi, ja walczę o sprawność.
Wiem jednak, że niekończąca się rozpacz i rozpamiętywanie dramatu, który wydarzył się w moim życiu, to nie byłby właściwy wybór. Wszyscy musimy iść do przodu i walczyć z każdym kolejnym dniem.
Moja walka to nękanie władz gminy i prywatnych firm, jak właściciele kin czy restauracji, żeby ułatwili osobom na wózkach integrację z chodzącymi członkami społeczeństwa. Czasami udaje mi się wywalczyć zbudowanie gdzieś podjazdu albo zamontowanie windy i to jest wielki sukces dla nas wszystkich.
Ja mam też swój cel, do którego dążę każdego dnia. Chcę całkowicie odzyskać sprawność w nogach. Chcę móc tańczyć. Ponieważ Błażej kiedyś uprawiał taniec towarzyski i chciałabym, żeby mnie poprowadził. Może nawet wystartujemy w zawodach!
Czytaj także:
„Uratowałam sią z pożaru, ale straciłam męża i zostałam inwalidką. Gdy patrzę na moje poparzone dzieci, chce mi się wyć z rozpaczy”
„Mąż zginął w pożarze. Po tym zdarzeniu mój 8-letni syn z obsesją w oczach i fascynacją podpalał co się da”
„Gdy w naszym domu wybuchł pożar, w myślach żegnałam się już z rodziną. To mąż mnie uratował zanim dotarli strażacy”