Mam pięćdziesiąt lat, a nikt nie mówi na mnie Jadwiga albo choćby Jadzia... Cały czas tylko Jagódka i Jagódka, tak samo jak w dzieciństwie. Może dlatego, że jestem okrągła i farbuję włosy na czarno? Mój przedostatni narzeczony mówił, że jak włożę zieloną bluzeczkę i troszkę podmaluję policzki, wyglądam tak, że każdy facet chciałby mnie schrupać.
– Jagódka – prosił – wpuść mnie do swojego ogródka! Nie żałuj mi słodyczy, bo życie jest krótkie i trzeba z niego brać, co najlepsze! No, moja ukochana...
Całe osiem lat tak mnie smakował, aż stracił apetyt i zostałam sama. Moi mężczyźni zawsze w końcu odchodzili, choć byłam dla nich gotowa na wszystko. Kiedy już kocham, to całą sobą. Umiem się poświęcić dla miłości! Prowadzę osiedlowy kiosk z gazetami, kosmetykami, papierosami i wszystkim, co da się w takim kiosku sprzedać. Z widzenia znam wielu ludzi...
Niektórzy są mili i rozmowni, inni mrukowaci, ale co się dziwić: dzisiaj takie czasy, że każdy się spieszy, a i zaufanie do obcych jest coraz rzadsze... Z mojego kiosku widzę tych, którzy rano biegną do szkół i pracy. Kupują bilety, papierosy, gumę do żucia, miętówki. Czasami jakąś gazetę, ale rzadko, bo to są ci, którzy wiadomości czytają głównie w internecie i nie odrywają oczu od laptopów. Koło południa przychodzą emeryci. Wyspali się, podgotowali obiad, byli u lekarza, a teraz idą do sklepów albo na ryneczek. Oni kupują prasę, ale raczej tę tanią. Droższe magazyny podczytują w supermarketach, w poczekalni u dentysty lub u fryzjera. Zatrzymują się, żeby pogadać. Nigdzie się nie spieszą i znają najnowsze plotki. Starsze panie są bardzo aktywne: chodzą na gimnastykę i inne fitnessy, śpiewają w chórze kościelnym albo się pozapisywały na Uniwersytet Trzeciego Wieku.
– Wszystko lepsze niż siedzenie w domu i czekanie na śmierć – powiedziała mi kiedyś taka jedna. – Teraz jest tyle możliwości, że tylko głupi albo niedołężny się zamyka w czterech ścianach. Jak pani sąsiad. Niestary jeszcze chłop, a kompletnie się odciął od świata. Chyba ma coś z głową!
– Który? – spytałam, bo nie skojarzyłam, o kim mowa. – Z mojego bloku?
– Nawet z paninej klatki schodowej! Na siódmym piętrze mieszka...
– Taki dosyć tęgi? – chciałam wiedzieć.
– Już nie, jakiś czas temu bardzo schudł. No, po tym tragicznym wypadku...
– Jakim? – zaciekawiłam się.
– Pani nic nie wie? Syn, synowa i wnuczek... wszyscy zginęli!
– Boże! Naprawdę?!
– Tak. I on odtąd nie może się pozbierać. Podobno nawet był w psychiatryku... Teraz wychodzi z domu tylko późnym wieczorem. Robi zakupy w nocnym sklepie. Ludzie go czasami widują, ale nawet na „Dzień dobry” nie odpowiada.
– Biedny – stwierdziłam. – Szkoda go.
– Co poradzić? Taki los!
– On żony nie ma? – spytałam.
– Dawno się rozeszli. Sam swojego chłopaka wychował, a tu takie nieszczęście! Tak mam, że kiedy słyszę o czymś trudnym albo niemożliwym, od razu się we mnie budzi przekora, żeby spróbować...
Zaczęłam się rozglądać za tym sąsiadem
Nawet raz wjechałam windą na siódme piętro (sama mieszkam na trzecim), że- by się zorientować co i jak. Drzwi miał porządne, z licencjonowanymi zamkami, za to na wycieraczce leżała sterta reklam, druków awizo i innych śmieci. Wyglądało to tak, jakby nikt tam nie mieszkał.
„Zaproszenie dla złodzieja – pomyślałam i postanowiłam zabrać te papierzyska do domu.
Poprzeglądam, co niepotrzebne – wyrzucę, a resztę przyniosę. Będę miała pretekst, żeby zadzwonić i zagadać!”. Znalazłam dwa ponaglenia do odbioru listów poleconych i jednej paczki. To były już powtórne awiza, więc sąsiadowi najwyraźniej nie zależało na tej korespondencji. Odczekałam jeden dzień i wieczorem znowu stanęłam po jego drzwiami.
Osunął się na podłogę. Miałam go tak zostawić?
Po trzecim dzwonku otworzył... Stał na progu, chwiał się na lewo i prawo i cuchnął wódą tak, że i mnie się zakręciło w głowie. Był dziwacznie ubrany – w czarny garnitur, białą koszulę i stalową muszkę. Miał bose stopy... To wyglądało upiornie!
– Mam pana listy – zaczęłam, ale chyba nie zrozumiał, o co mi chodzi.
Może mój widok tak na niego podziałał, a może coś innego, bo nagle osunął się po framudze i runął jak długi na płytki w przedpokoju. Chyba stracił przytomność. Bardzo się wtedy przestraszyłam, ale przecież nie mogłam go tak zostawić. Na korytarzu było cicho i pusto. Niewykluczone, że inni sąsiedzi tkwili przy swoich wizjerach, ale nikt mi nie pomógł, kiedy wciągałam go w głąb jego mieszkania, a potem zamykałam za sobą drzwi. Chciałam wezwać pogotowie, lecz bałam się kary... W końcu był kompletnie pijany i pewnie dlatego stracił przytomność, więc istniało ryzyko, że mnie ochrzanią, a na dodatek obciążą kosztami nieuzasadnionego wezwania karetki. Tego nie chciałam.
„Poczekam, aż się otrząśnie – pomyślałam. – Pewnie film mu się urwał i tyle...”.
Leżał jak nieżywy na miękkim dywanie. Na szczęście oddychał, a nawet zaczął coś mamrotać. Rozejrzałam się i coś mnie zaniepokoiło: na stole stała prawie pusta butelka wódki, woda mineralna i opakowanie jakichś leków. Przeczytałam ulotkę; to były silne środki uspokajające. Na szczęście wewnątrz znalazłam dwa nienapoczęte listki. Wyglądało na to, że niczego nie połknął...
Zrozumiałam, co chciał zrobić, tym bardziej że obok leżała polisa ubezpieczeniowa. I ten garnitur... Przestałam się zastanawiać. Zadzwoniłam po znajomego doktora.
– Nic mu nie jest – uznał doktor. – Oczywiście poza ciężkim upojeniem, ale po tym może mieć najwyżej kaca giganta. Gorsze jest to – pokazał tabletki i polisę. – Wyraźnie coś mu chodzi po głowie. Tu by się przydał psychiatra! On ma jakąś rodzinę?
– Pojęcia nie mam. Najbliżsi nie żyją, a co z resztą, nie wiem...
– To się trzeba dowiedzieć. I nie zostawiać go samego. To ktoś bliski dla pani?
– Skąd! Sąsiad... Ale zajmę się nim.
Postanowiłam poczekać, aż choć trochę oprzytomnieje. Usiadłam więc w fotelu, zapaliłam małą boczną lampkę i… sama nie wiem, kiedy się zdrzemnęłam. Obudziłam się zesztywniała, z bólem karku i świadomością, że ktoś na mnie patrzy. On siedział na dywanie potargany i wymięty, ale oczy miał zupełnie przytomne.
– Kim pani jest? – zapytał. – I co pani tu robi, bo ja chyba jestem u siebie?
– Mieszkam w tym bloku – wyjaśniłam spokojnie. – Pilnuję, żeby pan nie narobił jeszcze większych głupot.
Próbował się podnieść, ale nie dał rady.
– Muszę do łazienki – zajęczał. – Niech mi pani pomoże! Szybko!
Tak się zaczęła nasza znajomość. Zakochałam się później, kiedy go lepiej poznałam i pojęłam, że to facet mojego życia. On mnie najpierw wcale nie chciał, uciekał, próbował do siebie zrazić, ale ja nie ustąpiłam! Kpił ze mnie. Też na mnie mówił „Jagódka z ogródka”, bo ja od wczesnej wiosny mam pięknie ukwiecony balkon, jak mały ogród. Nikt w całym bloku nie ma takich kwiatów, ludzie się zachwycają, a on mnie wyśmiewał:
– Siedzisz tutaj jak mucha na liściu albo żaba w zaroślach! Posadź lepiej kartofle, to będzie z czego pędzić samogonkę!
Nadal sporo pił. Robiłam, co mogłam, żeby go odciągnąć od butelki, ale zawsze do niej wracał. To była moja najgroźniejsza rywalka w walce o jego miłość. Nawet na kacu wydawał mi się przystojnym mężczyzną.
Ludzie ze współczucia wpychają czasami innych w kanał
Pracuję do 19.00. Często tuż przed zamknięciem kiosku widziałam go – zataczającą się postać, która zbliżała się od strony osiedlowego pubu. Spędzał tam całe godziny. Jak się dowiedziałam od właściciela, do i tak już mocnego piwa dolewał sobie ukradkiem wódkę z butelki, którą trzymał w kieszeni. Zwracali mu uwagę, ale wszystkim było go żal, bo tyle przecież wycierpiał, więc nikt go stamtąd nie wyrzucał. Ludzie ze współczucia wpychają czasami innych w kanał albo nie pozwalają im się stamtąd wydostać. Ja robiłam to samo... Było mi go tak strasznie żal, że tolerowałam wszystko, co wyprawiał. Moja zmienniczka się denerwowała...
– Słuchaj – powiedziała mi kiedyś. – Ja się do twoich prywatnych spraw nie wtrącam, ale kiosk to nasza sprawa wspólna, więc powiedz temu twojemu, żeby tu nie przychodził i nie podbierał kasy, dobra?
– Co ty gadasz? – zdziwiłam się.
– A prawdę gadam! Włazi do środka, kiedy cię nie ma, i tylko czeka, żeby się dobrać do pieniędzy. Zawsze ginie parę groszy... Ja mam dokładać z własnej kieszeni, żeby on miał na gorzałę? Zrób z tym porządek!
Więc żeby go nie kusiło, zaczęłam zostawiać w domu to dziesięć, to dwadzieścia złotych, niby przypadkiem, przez zapomnienie. Zawsze w końcu znikały! Albo prosiłam, żeby zrobił zakupy, drobne, groszowe, i dawałam mu na to na przykład pięć dyszek, czasem nawet stówę.
– Reszta moja? – pytał z nadzieją, a mnie się zawsze ciepło na sercu robiło, bo strasznie rozczulał mnie ten wzrok zbitego psa.
– Twoja, twoja – odpowiadałam, a on mnie obejmował i mocno przytulał.
– Jagódko moja – szeptał. – Słodka, mięciutka, soczysta Jagódko... Co ja bym bez ciebie zrobił? Pewnie już by mnie nie było!
Pomimo tego picia wciąż był pięknym mężczyzną! Nawet wczorajszy i zmarnowany wydawał mi się przystojniejszy od wszystkich amantów tego świata… Kochałam go wprost nieprzytomnie. Moja miłość zaczęła się od litości i ta litość nie pozwalała mi na niego patrzeć trzeźwo. Zachowywałam się tak, jakbym to ja była uzależniona. Od niego!
Nie pracował. Wyrzucili go za spóźnianie się i nieobecności, chociaż był bardzo dobrym fachowcem w swoim zawodzie. Przed wypadkiem on i jego syn planowali ponoć otworzenie własnej firmy, ale potem już nie chciał o tym słyszeć. Nie był jeszcze stary, miał zaledwie trzy lata więcej niż ja. Mógł wszystko, a świadomie i dobrowolnie niszczył swoje życie. Zresztą moje przy okazji – także!
Na szczęście nie był agresywny. Złośliwy, dokuczliwy, kąśliwy – owszem, jednak awantur żadnych nie urządzał. Coraz szybciej się upijał do nieprzytomności i leżał jak worek tam, gdzie padł. Czasami pod swoimi własnymi drzwiami!
– Co ty wyprawiasz? – próbowałam z nim rozmawiać rozsądnie. – Niby pijesz z żalu po najbliższych, a przecież nawet na cmentarz nie pojeździsz, żeby jakiś znicz im zapalić, bo ciągle jesteś zalany!
– Jakbym tam jeździł, tobym się rozpadł zupełnie – tłumaczył mi wtedy. – Nie jeżdżę, bo nie mogę! Nie chcę!
Cały blok o nas wiedział, więc zaraz ktoś do mnie dzwonił, a ja zamykałam kiosk i leciałam go wtaszczyć do domu. Potem ledwo wytrzymywałam do końca swojej zmiany i znowu gnałam, żeby sprawdzić, czy sobie czegoś złego nie zrobił. Wszystkie lekarstwa miałam pochowane, ale zostawały ostre przedmioty, gaz, no i siódme piętro...
On zawsze mówił, że, jak będzie chciał, to go i tak nie upilnuję
Więc ze strachu ciągle miałam serce w gardle. Teraz wiem, że to się nazywa szantaż emocjonalny i jest prawdziwym okrucieństwem w stosunku do osoby, która kocha.
Ja byłam wprost chora z tego strachu o niego! Nie mogłam spać, jeść, kompletnie nic mnie nie obchodziło, tylko to, żeby był na widoku i żebym mogła go uratować, gdyby chciał sobie zrobić krzywdę. Moja zmienniczka w kiosku w końcu ochrzaniła mnie za taką głupotę.
– Wszyscy się z ciebie śmieją, nie widzisz tego? – zapytała. – Robisz z siebie kretynkę! W tym wieku to naprawdę żałosne! Jeszcze gdybyś miała z nim ślub i dzieci, nooo... może bym zrozumiała. Ale nie masz, nic was nie łączy, nic cię z nim nie wiąże. Czemu pozwalasz tak sobą pomiatać?
– Zakochałam się. Trudno. Jestem bezradna wobec tego, co czuję...
– A co ty czujesz? Chyba tylko smród gorzały, bo on innych perfum nie używa!
– Nie o tym mówię.
– Wiem, o czym mówisz, ale w tym jesteś wręcz śmieszna! – prychnęła. – Masz raptem pięćdziesiątkę, fajna z ciebie babka, lubiana, niebrzydka, z własnym mieszkaniem, niezależna finansowo, a zachowujesz się jak jakaś niewolnica. Wstyd mi za ciebie! Pogoń go, bo źle na tym wyjdziesz!
Po raz pierwszy naprawdę mnie wkurzył. Wyrzuciłam go
Akurat tego samego wieczoru przyszedł bardziej zalany niż zwykle. Piekłam ciasto z owocami, właśnie wyjęłam formę z pieca. Chciałam uczcić nasz nowy początek, ponieważ nie dalej jak wczoraj po raz kolejny mi na kolanach przysięgał, że już nie będzie pił.
Uwierzyłam, przygotowałam kolację ze świecami, a to ciasto miało być na deser. Zatoczył się i wszystko wylądowało na podłodze. Ogarnęła mnie straszna złość. Pierwszy raz odkąd go poznałam... – Wynoś się, pijaku! – wrzasnęłam na całe gardło. – Won do siebie, ale już!
Popychałam go przez cały przedpokój, wywaliłam na korytarz i zatrzasnęłam drzwi. Nie mogłam oddychać z emocji... Słyszałam, jak się tłucze po korytarzu, przewraca, gramoli, aż wreszcie jakimś cudem udało mu się dotrzeć do windy. Zgrzytnęło, stuknęło – i zapadła cisza. Wtedy dopiero się rozryczałam.
Następnego dnia pojechałam do AA
Pani psycholog mnie pochwaliła, że dobrze zrobiłam, „bo nie da się komuś pomóc, jeśli on sam tego nie chce!”.
– Bo po co ma się starać? – powiedziała. – Pani wszystko za niego załatwi. Posprząta, jak nabałagani. Wypierze, kiedy się ubrudzi... On na pani wisi jak na wieszaku. Pani go prostuje i pokazuje światu: „Zobaczcie, nie jest taki zły. Można z nim wytrzymać”. A przecież to nieprawda.
– Beze mnie się całkiem zmarnuje, a to taki fajny i mądry facet! Kocha góry, godzinami potrafi opowiadać o wspinaczkach, zna wszystkich himalaistów i ich wyprawy... Kiedy nie pije, naprawdę jest czuły, dobry, namiętny...
– Powiedziała pani, że on nieustannie pije, więc raczej rzadko ma pani z niego pociechę – psycholog wylała mi zimną wodę na głowę. – Proszę się zastanowić...
– Nie piłby, gdyby nie ta tragedia – nadal próbowałam go usprawiedliwiać. Ona jednak tylko westchnęła.
– Proszę pani, ja nie mam czasu dla kogoś, kto sam siebie okłamuje – powiedziała. – Pani nie chce widzieć prawdy! Przepraszam, ale czekają inni pacjenci.
Poszłam jak zmyta... Wiedziałam, że ma rację, czułam wstyd za samą siebie. Pomyślałam, że spróbuję się wyzwolić. W dzień jakoś wytrzymywałam, za to nocą, w domowych pantoflach, żeby było ciszej, zakradałam się schodami na jego piętro i nadsłuchiwałam...
Było ciemno i cicho, jakby w ogóle tu nie mieszkał. Zobaczyłam go po tygodniu. Nie był sam. Ciągnął stary, spacerowy wózek dziecinny wyładowany makulaturą i jakimiś kartonami. Obok niego szła dobrze znana wszystkim okolicznym mieszkańcom szperaczka śmietnikowa, duża, gruba, wiecznie w czapce z niebieskiej włóczki. Z daleka było widać, że oboje nie są trzeźwi. Specjalnie stanęli obok mojego kiosku.
– Zapytaj szanowną panią, czy nie ma na zbyciu starych gazet – powiedział do niej głośno. – Albo może dyszki czy dwóch?
Z hukiem zasunęłam żaluzje, chociaż to był biały dzień. Przez szparę patrzyłam, jak się ze mnie śmieją, a potem odchodzą, nawzajem się podtrzymując. Rozbolało mnie serce z żalu i złości. Jak on tak mógł?! Byłam pewna, że to już naprawdę koniec, a jednak znowu do mnie przyszedł po paru dniach, trzęsący się, wymięty, z przerażonymi oczami. Był trzeźwy!
Przyszedł błagając o drugą szansę
– Ratuj mnie – poprosił. – Sam nie dam rady, znowu popłynę. To dla mnie śmierć!
– Jak ja ci mogę pomóc? – westchnęłam. – Tyle razy już próbowałam...
– Spróbuj jeszcze raz. Jagódko z ogródka, moja najsłodsza i najlepsza. Nie odpychaj mnie. Błagam o ostatnią szansę! Podaj mi rękę, bo się utopię w tej wódzie!
Załatwiłam mu odwyk. Prywatnie, bo tak było najszybciej. Najpierw detoks, potem pobyt motywacyjny, siedem miesięcy do stanu fizjologicznej trzeźwości, terapia podstawowa. A później tygodnie jeżdżenia do niego, kiedy już było to możliwe, spotkania z psychologiem i czekanie na osiągnięcie trzeźwości psychicznej. Trzy czwarte moich oszczędności na to poszło.
Płaciłam czynsz i inne świadczenia łącznie z ubezpieczeniem na życie, bo on sam nie miał ani złotówki – wszystko przepił.
Kupowałam, czego potrzebował; byłam na każde jego zawołanie... Zmieniał się na moich oczach. Przystojniał, wygładzał się, prostował. Znowu był atrakcyjnym mężczyzną, za którym kobiety się oglądały. Znalazł pracę.
Dbał o siebie, a ja go kochałam coraz bardziej! Bałam, że znów zacznie pić, a niebezpieczeństwo przyszło z całkiem innej strony. Tego naprawdę się nie spodziewałam!
Obiecał oddać mi część tego, co na niego wydałam
Pewnego razu powiedział, że wróci później, bo ma spotkanie z byłą żoną.
– Pojęcia nie mam, czego ona chce – dziwił się. – Przyjechała parę dni temu. Zadzwoniła i nalegała, żeby się spotkać. Nie czekaj z obiadem. Zjem na mieście.
– Dawno się nie widzieliście?
– Odkąd jest za granicą, czyli z dziesięć lat, może trochę dłużej. Była na pogrzebie naszego syna, ale ja nic z tego nie pamiętam. Powiedziała, że chce powspominać. Długo wspominali, bo wrócił bardzo późno. Był jakiś cichy i milczący.
– Nie ma o czym gadać – powiedział, kiedy chciałam coś z niego wyciągnąć.
– Ale po co przyjechała?
– W interesach. Jakiś czas zostanie...
Przez następne miesiące bywał w domu coraz rzadziej, aż wreszcie wyniósł się na dobre. Wrócił do byłej. Tydzień temu wyjechali. Sprzedali jego mieszkanie, nic o tym nie wiedziałam...
Załatwił to w tajemnicy. Swoje rzeczy pakował w milczeniu. Ja też się nie odzywałam, chociaż chciało mi się krzyczeć i wyć! Wychodząc, powiedział, że jest mi wdzięczny, bo beze mnie nie stanąłby na nogi. Potem obiecał, że postara się zwrócić mi chociaż część z tego, co na niego wydałam.
– Dobre i to! – uśmiechnęła się gorzko moja zmienniczka, kiedy jej o wszystkim opowiedziałam. – Dobre i to...
Czytaj także:
„Danka uciekła od męża, który ją tłukł. Przygarnęłam ją. Jej dzieci wypominają jej, że zostawiła ich ojca”
„Podporządkowałam mu wszystko, a on zostawił mnie dla pierwszej lepszej. Zmieniłam dla niego wygląd i cały charakter”
„Po rozstaniu z narzeczonym czułam się bardzo samotna. Dlatego postanowiłam przygarnąć psa ze schroniska”