Tak dobrze mi się spało, a ta bestia bez najmniejszych oporów ściągnęła ze mnie kołdrę. Po kilku minutach posłusznie zapięłam psu smycz i zbiegłam po schodach. Ale zimno, cholera jasna! – pomyślałam, trzęsąc się mimo warstw, które na siebie włożyłam. Iść też nie było łatwo, bo śnieg, który w tym roku zdecydował się zaistnieć w naszym kraju, przyczepiał się do butów. Nic dziwnego, była w końcu dopiero siódma rano, nikt go jeszcze nie odgarnął. Ja zaś, próbując się nie wywalić, szłam alejką parku. Nie dla przyjemności, o nie!
Maksa wzięłam ze schroniska jakiś miesiąc wcześniej. Zdecydowałam się na to po długich rozmyślaniach
Większość znajomych mi to odradzała, bo obowiązki i tak dalej, ale ja w swoim małym mieszkanku, po rozstaniu z narzeczonym, który okazał się wyjątkowym padalcem, po prostu czułam się samotna. Pojechałam więc, popatrzyłam na tych biedaków i wybrałam jednego. Piękny nie był, ale patrzył na mnie z taką nadzieją… Inaczej nie mogłam. Maks okazał się cudnym kompanem. Nieduży, czarny kundelek, już nie taki młody. Po kąpieli wyglądał jak pies, a nie kupka nieszczęścia. I jak to pies, musiał być wyprowadzany na spacery.
Na nic zdały się argumenty, które próbowałam mu przedstawiać – że siódma rano to nieludzka pora, a w dodatku jest zima. Zew natury i już. Wkładaj kobieto buty i idziemy – wydawał się mówić, machając ogonem i patrząc tęsknie na smycz.
Tamtego dnia też spacerowaliśmy. O tej porze park był zupełnie pusty
Maks, spuszczony z uwięzi, zniknął gdzieś w krzaczkach, a ja bezmyślnie parłam do przodu, aż nagle… Najpierw poczułam uderzenie w plecy i coś zwaliło mnie z nóg. W pierwszej chwili nie miałam pojęcia, co się dzieje. Bandyci? Gwałciciele? Próbowałam się przewrócić na plecy i nawet mi się to udało, tyle że przez zaparowane okulary za wiele nie widziałam, a czułam tylko, że ładuje się na mnie coś kudłatego. Wtedy usłyszałam męski głos.
– Mikrus, do nogi! Czyś ty zwariował?!
Po chwili zobaczyłam jakąś postać.
– Przepraszam! Nic się pani nie stało?
Nie, nic się pani nie stało, oprócz tego, że obiła sobie tyłek! – pomyślałam ze złością, gramoląc się do pozycji pionowej i otrzepując ze śniegu.
– Co to do diabła było?! – krzyknęłam.
– To mój pies, Mikrus. Przepraszam jeszcze raz. Zwykle tak nie szaleje i zawsze chodzimy do tego drugiego parku, ale dzisiaj się uparł na ten. Mam nadzieję, że wszystko z panią okej…
Wyjęłam z kieszeni chusteczkę, przetarłam okulary i w końcu mogłam się mu przyjrzeć. Wysoki facet, na oko czterdziestoletni. Tuż obok kręciły się dwa psy – mój Maks i jego Mikrus – obwąchując się.
– Mikrus? – zapytałam, kiedy już doszłam do siebie. – On przecież waży ze czterdzieści kilo – zauważyłam, przyglądając się pięknemu psu rasy husky.
– Czterdzieści nie, trochę mniej. Ale fakt, że jest spory – zaśmiał się właściciel. – Co pani tu robi o tej porze? – zainteresował się, uśmiechając się do mnie.
– Medytuję, kurka wodna – zirytowałam się. – A na co to niby wygląda?
– Już dobrze, przepraszam, głupie pytanie. Na pewno nic pani nie jest?
– Nic. Chyba. A robię tutaj to samo co i pan. Oddaję się radośnie porannej gimnastyce – odpowiedziałam.
– Przerąbane, co? – uśmiechnął się. – Wiem, ja też tego nie lubię, zwłaszcza jak jest tak zimno, ale jak się powiedziało „a” i sprowadziło do domu takiego potwora, to nie ma wyjścia. A ten wariat kocha śnieg, jak to husky.
– Mój może śniegu nie lubi, bo to małe i marznie, ale jakoś mu to nie przeszkadza. O, tak jak teraz, niech pan zobaczy – zaśmiałam się w końcu, obserwując, jak psy ganiają się ze sobą jak szalone, najwyraźniej już w wielkiej przyjaźni.
– Często tu pani przychodzi? – zapytał. – Codziennie, odkąd się spotkaliśmy z tą bestią. W ciągu dnia wyprowadza go moja mama, bo mieszka zaraz obok, ale nie będę kobiety ganiać świtem i wieczorem. Więc ja rano, potem praca, a ona koło południa i ja wieczorem. –
Wiem, ja też tak mam. Trzeba było chomika kupić, nie? – roześmiał się, a ja uśmiechnęłam się razem z nim, jednocześnie bliżej mu się przyglądając.
– No, trzeba było, ale nie żałuję. Kocham go. No, Maks, idziemy! – zawołałam psa. – Pańcia się musi zbierać do pracy.
Maks niechętnie oderwał się od nowego kompana, ale w końcu posłusznie przybiegł do mnie
Zapięłam smycz i pociągnęłam go w kierunku domu.
– A tak w ogóle, to jestem Robert! – usłyszałam jeszcze. – Może kiedyś znowu się zobaczymy.
– Może – odparłam. – Te dranie chyba się polubiły.
Wróciłam do domu, wzięłam rozgrzewający prysznic, wypiłam herbatę i poleciałam do pracy, tak jak codziennie. Tyle że tego dnia myślałam nie tylko o obowiązkach, ale i o niebieskich oczach husky’ego oraz… jego właściciela.
Kolejnego dnia znów o świcie byłam w parku, trzęsąc się z zimna. Maks bawił się w najlepsze, a ja rozglądałam się, czy przypadkiem nie spotkam Roberta. I co? Najpierw było głośne ujadanie, potem pojawił się zwierzak, a za nim jego pan.
– O, proszę, dzień dobry! – powitał mnie. – Mikrus znowu wybrał ten park, a ja, szczerze mówiąc, miałem nadzieję, że znowu się spotkamy. Fajnie panią znowu widzieć.
– Dobra, już przestańmy z tą panią, mam na imię Kaśka, psa już znasz.
I tak od słowa do słowa, od jednego spaceru do drugiego, zaczęliśmy się poznawać
Ja opowiedziałam o swoich nieudanych związkach, on o tym, że rozwodzi się z żoną. Spotykaliśmy się prawie codziennie. W końcu psy potrzebowały ruchu, a my najwyraźniej potrzebowaliśmy swojego towarzystwa.
Od tamtych dni minęły dwa lata. Jego rozwód się uprawomocnił, ja wciąż myślałam o tych błękitnych oczach. I tak oto jesteśmy na etapie planowania wspólnego mieszkania. Na ślub jeszcze chyba za wcześnie, ale na to, żeby być razem i razem chodzić na poranne spacery chyba nie. A jeśli kiedyś będzie ślub, to Mikrus i Maks będą uczestniczyć w ceremonii, inaczej być nie może, w końcu to oni nas połączyli. I kiedy czasem zasypiam, myślę sobie, jak tu nie wierzyć w przeznaczenie albo po prostu zrządzenie losu. Ja to nazywam miłością na cztery łapy.
Czytaj także:
Zaszłam w ciążę z młodym kochankiem. Nie powiem mężowi
Dopiero po śmierci żony pogodziłem się z jedynym synem
Kiedy spalił się nam dom, dowiedzieliśmy się na kogo możemy liczyć