„Uratowałam czyjeś dziecko, ale straciłam własne. Zapłaciłam najwyższą cenę, a jego matka miała pretensje”

kobieta, która straciła ciążę, gdy ratowała czyjeś dziecko fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
– Co pani robi? Przecież ta kobieta uratowała pani dziecko! Nie widziała pani autobusu? Trzeba było dzieciaka pilnować, teraz byłaby z niego tylko mokra plama! Słyszałam dookoła krzyki, a czułam tylko tępy ból podbrzusza. Wiedziałam już, że straciłam ciążę...
/ 05.08.2021 09:28
kobieta, która straciła ciążę, gdy ratowała czyjeś dziecko fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Nie pamiętam za wiele z tamtego dnia. Tylko gwałtowne przejście ze świata pełnego kolorów do mroku. Teraz przed oczami mam tylko czarno-białe obrazy, a moje serce wypełnia rozpacz zamiast radości…

Kiedy zaszłam w ciążę, byliśmy z moim mężem wniebowzięci. Wszyscy nasi znajomi, bez wyjątku, mieli kłopoty z poczęciem. Jedni jeszcze próbowali coś wskórać własnymi siłami, inni już się poddali albo zdecydowali się na in vitro. Tymczasem nam udało się bez żadnych specjalnych zabiegów!

Pierwszy test zrobiłam w tajemnicy przed Danielem

A kiedy moim oczom ukazała się kreska zwiastująca poczęte dziecko, popłakałam się z radości. Gdy tylko mąż wrócił z pracy, czekała na niego świetna kolacja przy świecach i test ciążowy położony przy jego talerzu, obwiązany wstążeczką. Daniel popatrzył na to wszystko z lekkim uśmiechem, a potem wyjął ze swojej teczki maleńkie buciki. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że on wiedział! Domyślił się wszystkiego. Jak?

Moim zdaniem od ponad dwóch tygodni powinnaś mieć okres, ale tampony i podpaski leżą nienaruszone. No i zrobiłaś się jakaś taka bardziej senna i jeszcze bardziej… ponętna – stwierdził.

Przez cały wieczór przesiedziałam mu wtedy na kolanach, wtulona w jego silne ramiona. Byłam szczęśliwa i zakochana. Miałam wspaniałego męża, który zwracał na mnie uwagę, mówiąc, że jestem całym jego życiem. A w dodatku w moim brzuchu rosło nasze dziecko. Czegóż chcieć więcej?

Ciąża przebiegała prawidłowo. Kolejne wizyty u lekarza umacniały nas w przekonaniu, że będziemy się cieszyli zdrowym maluchem. Kiedy byłam w czwartym miesiącu i podczas badania USG lekarz pokazał nam dziecko, płakaliśmy oboje z Danielem.

– Nie stwierdzam żadnych dziedzicznych wad rozwojowych płodu – orzekł doktor.

Nawet nie zwróciliśmy na to większej uwagi, bo przecież dla nas było jasne, że z malcem jest wszystko w porządku.

– Myślisz, że możemy już zacząć kupować ubranka? – zapytałam męża, gdy wyszliśmy z gabinetu. – Ja wiem, że nie wolno zapeszać, ale chyba już możemy?

Daniel roześmiał się radośnie i stwierdził, że na pewno możemy się zabierać za kompletowanie wyprawki. No bo co miałoby się stać naszemu upragnionemu dziecku? Zaczęłam namiętnie odwiedzać sklepy z dziecięcymi rzeczami. Świetnie się w nich czułam! Wokół było mnóstwo mam z brzuszkami, z którymi wymieniałam porozumiewawcze spojrzenia. Na podłodze wokół naszych nóg kłębiły się także starsze dzieci szczebioczące wesoło. Istny raj!

Tamtego dnia wychodziłam właśnie z jednego z takich sklepów, dzierżąc w ręce reklamówkę z prześlicznym kocykiem. Był delikatny jak puch i strasznie drogi. Na szczęście udało mi się kupić go na wyprzedaży i teraz byłam z siebie strasznie dumna, że jestem taka zapobiegawcza i sprytna.

Na chodniku przed sklepem stały trzy matki z wózkami i plotkowały zawzięcie

„Też sobie znalazły miejsce na pogaduszki, tuż przy takiej ruchliwej ulicy!” – pomyślałam, wymijając je z niejakim trudem, bo zajęły całą szerokość chodnika. Zdążyłam odejść kilkanaście kroków i… wtedy je zobaczyłam. Dziecko. Może trzyletnie. Bawiło się między samochodami stojącymi tuż przy ulicy. Rozejrzałam się nerwowo. Gdzie jest jego matka? Wszystko wskazywało na to, że to jedna z tych rozgadanych bab!

– Czy to pani dziecko?! – krzyknęłam, ale oczywiście, wcale mnie nie usłyszały zajęte plotkami.; mój okrzyk zginął w szumie ulicy.

Zawahałam się. Niby to nie moja sprawa, ale przecież… dziecko! Podejść do nich i zapytać? Złapać malucha za rękę i zaprowadzić do matki? A jeżeli to żadnej z nich? Los zadecydował za mnie, a wszystko rozegrało się w ciągu kilku sekund! Zza zakrętu wypadł z rykiem autobus i gnał w naszym kierunku jak na wyścigi, aż przegubowy tył gibał się na wszystkie strony. „Wariat!” – przemknęło mi przez głowę, kiedy go tylko zobaczyłam.

Ruszyłam po chłopca, myśląc, że teraz najważniejsze jest, aby go złapać za rękę, byle nie wyszedł na jezdnię! Niestety, mały już tam był! Zafascynowany jakimś ruchem po drugiej stronie ulicy, niezauważony zszedł z chodnika i zmierzał prosto na środek jezdni!

– Nie! – wyrwało się z moich ust, po czym jednym susem rzuciłam się za chłopcem.

Nie myślałam w tym momencie o niczym innym, jak tylko o tym, że muszę go ratować przed rozpędzonym autobusem, który jak wielki potwór zbliżał się z rykiem silnika. Nagle poczułam mdłości i silny ból w podbrzuszu Wpadłam na jezdnię, porwałam dziecko za sweterek i zawróciłam w mgnieniu oka.

Wszystko trwało chyba tylko kilka sekund…Targając małego na chodnik, poczułam, jak za moimi plecami przejeżdża autobus, który nie zwolnił nawet na sekundę, a pęd powietrza rzucił mnie z dzieckiem na najbliższe stojące na poboczu auto. Padłam na nie, uderzając się boleśnie. Uratowany chłopiec musiał też się uderzyć, bo wrzasnął rozdzierająco, co zaalarmowało wreszcie jego matkę.

– Co pani robi z moi synem?! Ludzie, ratunku! Wariatka! – wydarła się, porzucając pusty wózek i lecąc w moim kierunku.

Kiedy do mnie dopadła i wyszarpnęła mi syna, poczułam jeszcze na twarzy siarczysty policzek, który mi wymierzyła! Nie miałam siły zareagować, bo zrobiło mi się słabo… Świat zawirował mi przed oczami, zaczęłam się osuwać na chodnik. Wokoło mnie nagle pojawili się inni przechodnie.

Co pani robi? Przecież ta kobieta uratowała pani dziecko! Nie widziała pani autobusu? Trzeba było dzieciaka pilnować, teraz byłaby z niego tylko mokra plama! – zaczęli krzyczeć jeden przez drugiego.

Matka wrzeszczała swoje, dziecko płakało, ale do mnie to wszystko docierało jakby przez mgłę

Owładnął mną bowiem przejmujący ból, porwał w swoje szpony i nie pozwalał złapać tchu. Zdałam sobie sprawę, że boli mnie całe ciało, a przede wszystkim podbrzusze… A potem poczułam między nogami lepką ciecz i moją pierwszą idiotyczną myślą było to, że chyba… posiusiałam się z emocji! Ale to były wody płodowe i krew. Nie byłam gotowa na takie poświęcenie!

Nawet nie wiem, jak znalazłam się w szpitalu. Ktoś musiał wezwać pogotowie, które się mną zajęło. Kiedy ocknęłam się wśród białych ścian, nie wiedziałam kompletnie ani gdzie jestem, ani po co. Lecz po chwili zaczęło powoli do mnie docierać, że straciłam swoje dziecko. I wtedy nie pozostało mi już nic. Tylko wycie z rozpaczy, ból, żal i ogromne poczucie niesprawiedliwości. Tak, Bóg zabrał życie mojego dziecka za życie tego chłopczyka, którego uratowałam przed wpadnięciem pod autobus. Czy to sprawiedliwe? Czy byłam gotowa na takie poświęcenie?

Gdyby ktoś kazał mi wybierać, to pewnie wykrzyczałabym, że za żadne skarby, że to było moje wytęsknione dziecko. Tamto ma swoją matkę, która powinna się nim opiekować! Skoro tego nie zrobiła, to teraz ona powinna z rozpaczy gryźć paznokcie do krwi! Nie ja! Sęk w tym, że nikt mi nie kazał wybierać, że to wszystko po prostu się stało i los nie dał mi ani chwili na zastanowienie. Działałam intuicyjnie, broniąc cudzego życia, a straciłam to, co miałam najdroższego. A tamta głupia kobieta nawet nie okazała mi wdzięczności, tylko groziła jeszcze policją za to, że szarpałam jej synka! Cały czas mam przed oczami wściekłą, poczerwieniałą ze złości twarz…

Czytaj także:
Nawet trudny rozwód nie był takim koszmarem, jak związek mojej córki z moim byłym kochankiem
Uważałam, że kobieta po rozwodzie jest wybrakowana. Wstydziłam się odetchnąć
Anka zostawiała 4-latka samego na całe noce. Serce ściskało się z żalu, gdy płakał

Redakcja poleca

REKLAMA