W pomaganiu drugiemu człowiekowi najbardziej niesamowite jest to, że nigdy nie wiemy, kiedy i w jakiej formie do nas wróci dobro, które komuś ofiarowujemy. Bo że wróci, to wiadomo na pewno.
Żmija i Łoś są doskonałym tego przykładem
Codziennie o tej samej porze mijałam na ulicy dwóch mężczyzn różniących się od siebie, jak dzień od nocy, a jednak w jakiś sposób podobnych. Szczupły czterdziestolatek pchał wózek z małym, lecz nabitym w sobie staruszkiem. Wiek odebrał mu samodzielność, ale nie pozbawił żywotności. Zabawnie wyglądali.
Ojciec i syn, nawet nosy mieli takie same, z małym garbkiem na grzbiecie. Czasem dołączały do nich wnuki krewkiego dziadka. Chłopcy niemal na baczność wysłuchiwali, co miał do powiedzenia i urywali się w sobie tylko znajomym celu.
„Ma chłop autorytet, starość mu go nie odebrała” – myślałam, patrząc na tę scenę.
Był zależny od ich pomocy, ale to on rządził rodziną. I nie tylko nimi, jak miałam się okazję przekonać. Zagapiłam się, przechodząc obok, źle obliczyłam odległość, albo sprawił to poranny tłok na chodniku prowadzącym do stacji metra, że prawie wpadłam na starszego inwalidę. Ogromna i ciężka torba, z którą się nie rozstaję, a która tylko z nazwy jest damska, uderzyła w coś miękkiego. Chyba w twarz mężczyzny na wózku.
– Strasznie przepraszam, nic się panu nie stało?
Byłam przestraszona, bo nawet zdrowemu zaszkodziłby cios moją torbą. A ja znokautowałam starca!
– Bywało, że gorzej obrywałem, chociaż nie powiem, cios pani ma – inwalida rozcierał sobie podbródek.
Jego opiekun nie wyglądał na zaniepokojonego, raczej dobrze się bawił.
„Źle go oceniłam” – pomyślałam. „To nie syn, ale pielęgniarz, i to bez serca. Czytałam o takich. Nie dbają o swoich podopiecznych”.
– Pomogę panu – pochyliłam się nad wózkiem. – Powinien pana obejrzeć lekarz. Zaraz zawołam taksówkę.
– Nie trzeba, naprawdę. Nic się nie stało – wtrącił się domniemany syn.
– Wolałabym się upewnić, że pana ojcu nic nie jest – w moim głosie nie było ciepłych tonów.
Teraz roześmiali się obaj
Odstąpiłam od wózka. Dziwne towarzystwo, może lepiej zostawić ich w spokoju.
– To mój trener, nie tata – wyjaśnił opiekun. – Chociaż, jak dobrze pomyśleć... Zrobił dla mnie więcej niż rodzony ojciec.
– Ale manier cię nie nauczyłem – przerwał mu starszy pan. – Adam jestem – podniósł moją dłoń i wycisnął na niej solidny pocałunek.
Odruchowo wyrwałam mu rękę.
– Jest mi pani coś winna – kontynuował rezolutny starzec. – Na przykład kawę? Co pani na to? Porozmawiałbym czasem z kimś sympatycznym.
– Żmija, nie narzucaj się pani – zwrócił mu uwagę opiekun. – Nie szukaj na siłę słuchaczy. Mówiłem, pisz wspomnienia.
Starszy pan zlekceważył go.
– Teraz jedziemy na salę, pani też się śpieszy, ale co by pani powiedziała na godziny popołudniowe? Spotkajmy się w tej kafejce – pokazał punkt gastronomiczny przy ulicy.
Nie miałam zamiaru się z nimi spotykać, a jednak tam poszłam. Wokół było mnóstwo ludzi, czułam się bezpiecznie, a tych dwóch facetów stanowiło bardzo oryginalną parę, ciekawili mnie. Na plakietce zauważyłam jego nazwisko. Skądś je znałam... Myślałam o tym cały dzień, ale nie mogłam sobie przypomnieć. Zanim dotarłam do kafejki, w której umówiłam się z mężczyznami, zdążyłam pożałować pochopnej decyzji.
„A co, jeśli ci ludzie się do mnie przyczepią? Nie znam ich, pewnie już na mnie czekają, ciesząc się, że złowili naiwną”.
W kafejce nikogo nie było
Poczułam jednocześnie ulgę i rozczarowanie. Wyszłam na ulicę i prawie się z nimi zderzyłam.
– Znowu mnie pani zaatakowała – mrugnął do mnie Żmija. – Teraz już się pani nie wywinie.
– Współczuję, Żmija zagada panią na śmierć – mruknął opiekun, manewrując wózkiem.
Poszłam za nimi jak zahipnotyzowana.
– Był pan kiedyś znanym bokserem – przypomniałam sobie.
– Nadal jest, z tego się nie wyrasta – sprostował młodszy mężczyzna.
– Tylko nogi mi wysiadły, wie pani, od kręgosłupa. Dawne urazy dały o sobie znać – staruszek uderzył się mocno po nieruchomych kończynach. – Kiedyś, to co innego. W wadze piórkowej chodziłem.
– Nie było lepszych od niego – przytaknął opiekun. – Ta ksywka pochodzi od nazwiska i od gibkości. Widzi pani, trudno go było trafić, tak się potrafił wywijać.
– Bokser powinien być zręczny i szybki, resztę można wypracować. Dlatego jak zobaczyłem Łosia – klepnął młodszego kolegę w plecy aż zadudniło – od razu wiedziałem, że muszę go zwabić na salę. Tylko przy pierwszym spotkaniu mi uciekł. Z radiem samochodowym pod pachą.
– Twoim – dodał opiekun. – A jakże. Szukałem go potem po zakazanych uliczkach, aż namierzyłem. Zgarnąłem za ucho z podwórka i pogoniłem na trening. Poszedł, nie miał wyjścia. Ten jeden raz. Potem zniknął, już myślałem, że go nie zobaczę.
– Ale wrócił? – zaczęłam się gubić w opowieści.
Człowiek nazwany Łosiem uśmiechnął się sympatycznie
– Naprawdę tak się nazywam. Łoś. Pyta pani, czy wróciłem? Owszem, pewnego wieczoru nie miałem dokąd pójść. Ojciec zbyt mocno przyłożył się do wychowywania mnie, zdołałem uciec, pokrwawiony włóczyłem się po ulicy. Nogi same zaniosły mnie pod klub, był zamknięty. Wyłamałem futrynę okienną i wślizgnąłem się do środka. Obmyłem zakrwawioną twarz, otworzyłem zamek szafki, znalazłem jakieś suchary. Urządziłem się na noc, rano chciałem się zwinąć, ale nie zdążyłem. Żmija zastał mnie śpiącego na złożonych w kącie materacach. Dałem się zaskoczyć, straciłem czujność.
– Byłeś zmęczony – odezwał się nieoczekiwanie łagodnie stary bokser.
– Gdyby nie Żmija, wciągnęłaby mnie ulica. Byłem tylko dzieckiem, ale już kradłem, umiałem otwierać zamki. On mnie uratował, pokazał cel, o który warto walczyć, obudził ambicję. Był moim trenerem, ale przede wszystkim wychowawcą. Jedynym człowiekiem, którego słuchałem.
– Wnuki też pana słuchają, ma pan u nich autorytet – wtrąciłam.
Stary trener spojrzał na mnie nierozumiejącym wzrokiem, a potem ryknął gromkim śmiechem. Rozejrzałam się wokół speszona.
– Droga pani, ja ożeniłem się z boksem, dzieci i wnuków nie mam – wyjaśnił trener, jak tylko się uspokoił. – Te małolaty, to młodziki, z klubu. Łoś ich trenuje. Teraz boks jest modny, to młodzi się garną. Codziennie Łoś wozi mnie na salę, tam jest moje życie. Historia zatoczyła koło.
– Przepraszam, ale nie rozumiem.
– W stosownym czasie upomniało się o mnie wojsko – pośpieszył z pomocą Łoś. – Klub nie zdołał mnie wyreklamować. Na dwa lata straciłem kontakt z trenerem i sportem, a jak wróciłem, jego na sali już nie było. Zacząłem go szukać, ale skubany zmylił tropy. Pod adresem, który znałem, mieszkał całkiem kto inny, jakiś czas trwało, zanim zdobyłem namiar na trenera. Nowe lokum mieściło się na parterze, rozumie pani?
Łoś klepnął w nieruchome nogi trenera. Stary oddał mu z nie mniejszą siłą. Obaj zachichotali.
– Znalazłem drania. Poszedłem tam wieczorem i co widzę?
– Starego, niepotrzebnego dziada – poddał mu usłużnie Żmija.
– I w dodatku nawalonego jak messerschmitt.
– Topiłem smutki w alkoholu – sprostował godnie stary trener. – Nogi mi wysiadły, lekarze nie dawali żadnej nadziei. Nie mogłem trenować dzieciaków, potrzebowałem pomocy innych. To jak miałem się czuć?
– Tłumacz się, tłumacz – pokiwał głową Łoś.
– On tylko wygląda na złośliwego, w rzeczywistości ma złote serce – wskazał go palcem trener. – I niezły lewy sierpowy, a jak nogami na ringu pracuje. Mówię pani, on tańczy! To jest niedościgniony wzór, jeszcze drugiego takiego nie spotkałem, chociaż co dzień na sali siedzę, młodych oglądam. On mnie tam zawiózł, życie mi uratował. Bo siedziałem sam w mieszkaniu i myślałem: „Co ty, Żmija, jeszcze robisz na tym świecie? Do niczego się już nie nadajesz, twój czas minął, grzyb z ciebie”. A on przyszedł i za ucho mnie wyciągnął, na trening.
– Historia się powtórzyła – zrozumiałam.
– Jak ty ludziom, tak oni tobie – rzucił sentencjonalnie Łoś i podniósł się z miejsca.
Zwolnił hamulec inwalidzkiego wózka.
– Musimy lecieć, zaraz przychodzi do trenera rehabilitantka. Miło było z panią porozmawiać.
– Zapraszam na salę, w sobotę mamy zawody klubowe, wpadnie pani? – stary trener wychylił się z wózka. – Szczerze powiedziawszy, talentami na miarę Łosia na razie nie możemy się pochwalić. Ech, gdyby nie dwa lata przerwy na służbę wojskową... Łoś do kadry narodowej by trafił, miał chłop zadatki.
– Nie było mi pisane – uśmiechnął się młodszy bokser. – Trenuję teraz młodych i tak sobie myślę, że to moje zadanie. Ja też rozglądam się po ulicach, wyławiam talenty. Przychodzą do nas dzieciaki, niektóre nie mają łatwego życia. Klub jest dla nich szansą, ale nie wszyscy zostają. Może nie mam takiego autorytetu jak Żmija? On potrafi do nich trafić, chociaż nie przebiera w słowach. Widziała pani, jak koło niego skaczą? Słuchają go, jak ja kiedyś.
Pożegnaliśmy się, Łoś pchnął wózek i po chwili wtopili się w tłum. Obiecałam sobie, że nie stracę z nimi kontaktu, choćbym miała spędzić sobotę, oglądając bokserskie zmagania młodzików.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”