Nigdy nie byłam zwolenniczką trzymania zwierzaków w domu. Jeszcze kiedy córka była mała i nękała mnie o kota lub psa, moją jedyną odpowiedzią był kategoryczny sprzeciw. Ja wychowywałam się bez zwierzaka i żyję, ona też mogła. Teraz córka jest dorosła, od lat na swoim, ma męża, dwa koty i psa. Ja po śmierci męża dwa lata temu zostałam sama…
Z każdym dniem zaczynałam się czuć coraz gorzej. Bez Tadzika po prostu wszystko straciło sens. Nie chciało mi się zagadywać sąsiadek na klatce, dzwonić do znajomych (których też z roku na rok było coraz mniej), wychodzenie z domu ograniczyłam tylko do zakupów. Jedynymi towarzyszami w tej mojej „samotni”– jak to określiła Alina – byli bohaterowie seriali. Potrafiłam przez cały dzień siedzieć przed telewizorem i oglądać wszystko jak leci. W końcu przez brak ruchu podupadłam na zdrowiu, co jeszcze bardziej mnie załamało.
– Mamo, wyjdź czasem z domu! Pojedź gdzieś z nami – namawiała mnie córka, ja jednak upierałam się, że nigdzie jechać nie chcę, że na pewno będę przeszkadzać i boję się zostawiać puste mieszkanie.
Wolałam siedzieć i czekać na cotygodniowe wizyty Aliny. Wkrótce jednak nawet te jej odwiedziny przestały mnie cieszyć. Myśl, że wpada tylko na kilka godzin i zaraz będzie musiała wracać, zatruwała chwile z nią spędzane. Wiedziałam zresztą, że mój stan smuci także i ją. W ten sposób wpadałam w błędne koło złego samopoczucia. Teraz już wiem, że były to stany depresyjne, ale i tak nie miałam ochoty nic z tym robić. Którejś niedzieli, jak co tydzień, Alina przyjechała do mnie z mężem.
– Cześć, mamuś! Mamy dla ciebie niespodziankę! – powiedziała córka radośnie już w progu.
– Alinko, Ty dobrze wiesz, że ja nie lubię być zaskakiwana – przypomniałam, już bojąc się tego, co wymyśliła.
– Kuba! Dawaj go tu! – zakomenderowała Alina.
Po chwili do mojego wymuskanego mieszkanka wmaszerowało najobrzydliwsze stworzenie, jakie w życiu widziałam – to był czarny, charczący i śliniący się mały buldog.
Zmęczyłam się tym niańczeniem psiska
– O fu! Jakie paskudne bydlę! Alinka, zlituj się! Zabierz go stąd! A w ogóle, to po co wam kolejny pies?!
– Mamo, on nie jest dla nas, tylko dla ciebie – wyjaśniła córka, poklepując psisko po pulchnym zadku, z którego wystawał kręcący się na wszystkie strony króciutki ogonek. – Wabi się Mustafa. Mama koleżanki zmarła, biedak został zupełnie sam…
To mówiąc, Alinka zaszeleściła torbą, z której coś wyciągnęła. Zobaczyłam metalowe miski i karmę w wielkiej torbie. Osłupiałam. Zaczęłam histeryzować, protestować, a potem nawet błagać, lecz córka ze stoickim spokojem trwała przy swoim:
– Mamo, pies zostaje u ciebie. Musisz tu kogoś mieć. Będzie ci raźniej, a i z domu zaczniesz wychodzić. Dobrze ci to zrobi. Dwa razy dziennie dajesz mu mokrą karmę. Woda zawsze musi być w misce. Broń Boże, nie dawaj mu czekolady. I nie zwlekaj z wyprowadzaniem na spacer, bo zapaskudzi ci dywan. No, trzymaj się, mamuś. Jakby co, jesteśmy pod telefonem. Pa!
Wyszli, ucinając tym samym dyskusję, a ja stałam zszokowana. Czworonożna paskuda gapiła się na mnie wyłupiastymi oczami i dyszała, chlapiąc różowym jęzorem. Kikut ogonka dalej tańcował. Zrozumiałam, że psisko z czegoś ogromnie się cieszy.
– No i co, głupku? Tu nie ma powodów do radości – odezwałam się, na co Mustafa rozpoczął dziwaczny taniec na swoich króciutkich, tłustych łapach.
Co było robić, przypięłam mu smycz do obróżki i poszliśmy na pierwszy spacer. Spasione bydlę szło wolniej ode mnie, tyle dobrego, że nie musiałam za nim biegać. Wieczorem zadzwoniłam do Ali i jeszcze raz zapytałam, kiedy zabierze Mustafę. Córka dyplomatycznie zmieniła temat i zaczęła zachwalać zalety buldoga. Dowiedziałam się, że Mustafa ma sześć lat, jest wykastrowany, więc nie będzie biegał na panienki, lubi inne psy, jest przyzwyczajony do starszych osób, spokojny i w ogóle nie sprawia problemów.
To mnie jednak nie przekonywało. Prosiłam, żeby zabrała zwierzaka, najlepiej od razu. Ostatecznie poszłyśmy na kompromis – pies zostanie u mnie przez trzy tygodnie. Jeśli po tym czasie dalej będę chciała się go pozbyć, Ala weźmie go do siebie.
Pierwszych kilka dni w towarzystwie Mustafy przeżyłam tylko dzięki niezwykłemu wysiłkowi woli. Czarne diabelstwo, jak tylko mogło uprzykrzało mi życie. Najbardziej charczeniem i mlaskaniem, które nie ustawały, nawet gdy spał. Poza tym nocami szczekał z byle powodu, nieproszony wskakiwał na łóżko i wyrywał się podczas spacerów. Pierwszego ranka znalazłam też psią kupę pod stołem i moje kapcie w jego kojcu, całe oślinione.
Muszę jednak przyznać, że przez to wszystko zapominałam o fatalnym samopoczuciu. Gdy zajęta byłam pilnowaniem tej bestii, nie miałam czasu na użalanie się nad sobą. Pewnego dnia, gdy w parku starałam się upilnować Mustafę, usłyszałem znajomy głos:
– Basia! A Ty z czym się tam szarpiesz? Nie mów, że masz psa!
To była Ola, jedna z moich dawnych przyjaciółek z pracy. Stała, śmiejąc się z mojej nieporadności, a na smyczy trzymała brązowego kundelka.
– Ola! Cześć, kochana! Po pierwsze, to nie żaden mój pies, tylko fanaberia Aliny. Wcisnęła mi go na siłę!
Opowiedziałam koleżance całą historię. Właściwie był to ciąg skarg na utrapienie, jakim jest pies w małym mieszkaniu. Ale, o dziwo, pierwszy raz od dłuższego czasu miałam temat, o którym mogłam mówić bez przerwy! Buldog zdominował moje życie w tydzień! Olę wyraźnie bawiła moja opowieść, ale i sama miała sporo do powiedzenia w kwestii posiadania zwierząt. Inne problemy na chwilę zeszły nam na plan dalszy.
Kiedy się wreszcie pożegnałyśmy, zaczęłam ciągnąć Mustafę w stronę domu. Psisko stawiało opór. Charczało, parskało i zapierało się łapami. Co kilka kroków rwało się, żeby obwąchać drzewo, krzak lub śmietnik.
Coś mnie tknęło
– Ty czarny draniu! Spóźnimy się na mój serial! – mruczałam poirytowana.
Tak naprawdę jednak wcale nie myślałam o serialu. Rozmowa z przyjaciółką, pobyt na świeżym powietrzu – to tego potrzebowałam. Coś mnie tknęło. Rozejrzałam się za Olą. Odeszła już spory kawałek, ale usłyszała, gdy zawołałam. Spędziłyśmy jeszcze godzinę w parku, dopóki nie uznałyśmy, że zwierzakom należy się odpoczynek.
Mimo to wciąż uparcie trwałam przy tym, by pozbyć się Mustafy. Nie zważałam na fakt, że tak naprawdę coraz bardziej przyzwyczajam się do jego obecności. Opieka nad psem dobrze mi robiła. Spacery dały możliwość spotkań z Olą, a i przypadkowe rozmowy z innymi właścicielami czworonogów były przyjemne. Mustafa też bywał sympatyczny. Jego płaski, zdziwiony pysk witał mnie co rano. Zdawał się mówić: „Jest szósta rano! Czemu jeszcze śpisz”?
Gdy przygotowywałam mu karmę, miał zwyczaj opierać się o moją nogę i czekać. To było urocze. Duma nakazywała mi jednak trwać przy swoim – pies zniknie z końcem trzeciego tygodnia. I w końcu nadszedł ten dzień. Alina miała przyjechać wieczorem i zabrać buldoga z całym ekwipunkiem. Chodziłam dziwnie podenerwowana. Mustafa też czuł, że coś się święci.
– Co tak patrzysz, brzydalu? – rzuciłam smętnie w jego stronę.
Pies sapnął i mlasnął. W końcu zadzwonił dzwonek. Aż drgnęłam. Podniosłam z podłogi reklamówki wypełnione wszystkimi psimi gratami. Otworzyłam Alinie.
– No i co, mamo? Pies zostaje?
– Jeszcze czego! Zabieraj go.
– A nie pożegnasz się z nim?
– Pożegnam… – powiedziałam, starając się ukryć wzruszenie.
Poczochrałam paskudną głowę, do której widoku zdążyłam już przywyknąć, poklepałam psisko po zadku.
– No to cześć, Mustafa. Tylko nie narozrabiaj u Aliny!
– Dobrze, mamo. Wszystko jest?
– Wszystko.
– Na pewno nie chcesz, żeby został?
– Nie.
Zmieniłam zdanie!
Alina znów rzuciła jeden z tych swoich tajemniczych uśmiechów. Wzięła psa pod pachę i zgarnęła ode mnie reklamówki.
– Dobra. To lecimy! Pa, mamo! Jak coś, to dzwoń.
– Pa. I pozdrów wszystkich.
Drzwi się zamknęły, a ja znów zostałam sama. Niepewnie usiadłam przed telewizorem i zaczęłam pstrykać po kanałach. Nic nie przykuwało mojej uwagi. Czułam tęsknotę! Nie minęło pięć minut, jak złapałam za telefon i zaczęłam wydzwaniać do Aliny. W końcu się połączyłam.
– Alina? Zmieniłam zdanie!
Córka rzuciła tylko krótkie „dobra!” i zaraz się rozłączyła. Dosłownie po minucie znów zadzwonił dzwonek do drzwi. Na progu stała Alina. Mustafa wciąż tkwił pod jej pachą.
– Myślałaś, że już nas nie ma? Wiedziałam, że pękniesz! Zjechałam z nim tylko windą na dół i czekałam!
Alina zaśmiewała się w głos, a ja już nie mogłam dłużej tego w sobie dusić. Wybuchnęłam płaczem. Płaczem radości. Mustafa zaczął biegać po domu i swoim zwyczajem obwąchiwać każdy kąt. Moja samotność zniknęła tak naprawdę już wtedy, gdy tylko Alina przyniosła psa. Chrapiący tłuścioch okazał się najlepszym antydepresantem. Na nowo odkryłam radość życia i znowu czułam, że ktoś mnie potrzebuje. Paskudne psisko – moje paskudne, najukochańsze psisko.
Czytaj także:
„Dzieci oczekiwały, że po śmierci męża i ja z żalu położę się do grobu. Ja chcę jeszcze żyć, zakochać się i być kochaną”
„10 miesięcy po śmierci męża związałam się z jego przyjacielem. Teściowa wpadła w szał i zwyzywała mnie od najgorszych”
„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”