„Po śmierci męża nie wiedziałam jak utrzymać dom. Całe życie pracowałam tylko na swoje przyjemności”

Kobieta planująca domowy budżet fot. Adobe Stock
Wszystko, co dobre w moim życiu, już się skończyło. Tak myślałam po śmierci męża. Nie mogłam inaczej. A jednak to był szczęśliwy bilet.
/ 15.04.2021 14:06
Kobieta planująca domowy budżet fot. Adobe Stock

Kilka miesięcy temu świat zawalił mi się na głowę. Miałam stabilną sytuację życiową i pewność jutra. Co prawda nie oznaczało to stałej pracy, ale też nie obawiałam się braku pieniędzy, bo mąż nieźle zarabiał we własnej dobrze prosperującej firmie. Pracowałam bardziej dla przyjemności niż pieniędzy.

Łapałam różne zlecenia jako korektorka, dzięki czemu miałam na swoje wydatki. Wiodłam beztroskie życie. Miałam przy sobie moje dwie wielkie miłości: kochającego męża i wiernego psa, którego wyciągnęliśmy ze schroniska. Właściwie niczego nie brakowało mi do szczęścia. I pewnego listopadowego dnia nastąpił koniec idylli.

Nagle mąż zmarł na serce. To było straszne. Najpierw szok, potem okropny ból i żal – do niego, do siebie, do Boga. Po tygodniach rozpaczy przyszedł czas rozmyślań. Co robić dalej? Z dnia na dzień moje życie zawaliło się jak domek z kart. Pojawił się strach o jutro. Jak mam sobie poradzić? Sama, bez pracy, za to ze starym zwierzęciem, które trzeba karmić i leczyć? Skąd mam wziąć pieniądze na opłaty? Muszę się pozbierać, a najpilniejsze zadanie to znaleźć pracę. I to taką, bym mogła do niej zabierać psa. No bo kto będzie co dzień wyprowadzał bernardyna? Staruszek przecież nie wytrzyma zamknięty w domu przez pół dnia.

Czyżby przy parkometrze los się do mnie uśmiechnął?

Rozpuściłam wici po znajomych. Wkrótce okazało się, że jednej z redakcji potrzebują korektorki na zastępstwo i mogę tam przychodzić z psem. A właściwie przyjeżdżać, bo redakcja znajdowała się daleko, w śródmieściu. Jedynym problem były płatne miejsca do parkowania i mój kompletny brak funduszy na wydatki ekstra. Mimo to postanowiłam zaryzykować.

Parkometr pochłaniał monety niczym studnia bez dna. Pewnego dnia zdarzył się jednak cud – tak w każdym razie mi się wtedy wydawało. Gdy zmierzałam po bilet, zjawił się jakiś mężczyzna i ochoczo zaoferował swój.
– Proszę go wziąć, Jest opłacony do 17.00. Szkoda, żeby się zmarnował. Miałem być w okolicy jeszcze jakiś czas, ale muszę wracać – stwierdził z uśmiechem.
Chyba los się do mnie uśmiechnął! Bilet położyłam za szybą, pomogłam psu wysiąść z auta i poszliśmy. Mijały godziny. W pewnym momencie spojrzałam za okno i zobaczyłam, że straż miejska zakłada mi na koło blokadę! „Co jest? – pomyślałam. – Do piątej jeszcze daleko! A może jak zamykałam drzwi, bilecik gdzieś sfrunął?”.

Zerwałam się z miejsca, złapałam za kurtkę i pobiegłam do samochodu. Wpadłam między strażników, spojrzałam na szybę – był!
– Panowie, przecież jest jeszcze ważny! – krzyknęłam, wskazując na bilet.
Według nas jest podrobiony. To przestępstwo. Wezwaliśmy już policję – odpowiedzieli na to. Najpierw pomyślałam, że to jakieś nieporozumienie. Jednak sprawa wyglądała poważnie. Próbowałam się bronić; mówiłam, że dostałam go od kogoś, kto wcześniej odjechał, a ja nie wiedziałam, że jest podrobiony…

Moje tłumaczenia nie zdały się na nic. Przyjechała policja i zostałam zatrzymana… Za głupi bilet parkingowy! Łudziłam się, że śnię. Niestety, to działo się naprawdę. W komendzie usłyszałam zarzuty. Posługiwanie się sfałszowanym biletem parkingowym to przestępstwo zagrożone karą do 5 lat więzienia. Nieważne, czy go podrobiłam, czy nie; wystarczy, że miałam go za szybą. Zostałam potraktowana jak przestępca – przeszukali mi torbę, zrewidowali. Wszystko odbyło się zgodnie z procedurami.

W obskurnym pomieszczeniu czekałam na przesłuchanie z jakimiś ciemnymi typami. Ja, praworządna do bólu, w życiu nawet mandatu za szybką jazdę nie miałam, a teraz byłam podejrzana o fałszerstwo! Mogą mnie nawet zamknąć na 24 godziny! Przez cały ten czas zastanawiałam się, dlaczego ten ktoś mi to zrobił. Przecież facet, który podarował mi trefny bilet, wyglądał tak porządnie! Kto mi teraz uwierzy?

Mijały godziny, a ja czułam się coraz gorzej. Niepokoiłam się też o psa. Mój pies został w redakcji. To nie york, którego można w torbie zanieść do domu. A jak mnie zamkną na 24 godziny?! Wreszcie przyszedł policjant.
– To pani podrobiła ten bilet? – zapytał i spojrzał na mnie lodowatym wzrokiem.
– Nie, proszę pana, ja ten bilet dostałam – upierałam się przy swoim. Ale on tylko stwierdził: – Jak pani u nas trochę posiedzi, to sobie pani przypomni, jak było naprawdę. Zapraszam na przesłuchanie. Znów opowiedziałam wszystko, ze szczegółami, jednak nie potrafiłam dokładnie opisać owego mężczyzny. Przecież mu się specjalnie nie przyglądałam!

Pamiętałam, że był mniej więcej w moim wieku, wysoki, w jasnej kurtce, blondyn z krótko ostrzyżonymi włosami. Jak na złość nie miał na twarzy nic charakterystycznego: ani wąsów, ani brody. Miły, kulturalny. Żaden lump. Funkcjonariusz chyba mi w końcu uwierzył, bo wypuścił mnie do domu, ale sprawa nabrała mocy urzędowej. Trafiła do prokuratury.

Dni mijały. Wróciłam do pracy, lecz czułam się podle. Najpierw śmierć męża, potem ta cała historia, która nie wiadomo jak się skończy. Co za fatum! Wpadłam na pomysł, że może mężczyzna, który mnie tak załatwił, gdzieś w pobliżu pracuje, może tu bywa częściej. Znajdę go, a wtedy wszystko mu wygarnę.

I rzeczywiście! Pewnego wiosennego dnia spojrzałam przez okno – a tu pod samą redakcją zaparkował ON i podszedł do parkometru! Wyskoczyłam za nim jak oparzona. Bez kurtki, w cienkim sweterku. Dopadłam go z krzykiem:
– Jak pan mógł mi to zrobić?! Co ja panu zawiniłam? Za pana pójdę siedzieć! Spojrzał na mnie, jakby ducha jakiegoś zobaczył i… uśmiechnął się.
– Spokojnie. Nie wiem, o co chodzi, ale chętnie panią wysłucham. Tylko proszę wrócić po kurtkę, bo się pani przeziębi. Nie wiem, dlaczego ma pani przeze mnie siedzieć, ale nie chciałbym, żeby pani przeze mnie się rozchorowała.
– Aha, ja po kurtkę, a pan czmychnie!
– Nigdzie się stąd nie ruszę. Na wszelki wypadek dam pani moją wizytówkę. Obok jest kawiarenka, zapraszam, zgadza się pani? – zapytał.

Właściwie nie miałam wyjścia. Szczękałam zębami z zimna. Byłam wściekła, jednak pobiegłam się ubrać. Gdy wróciłam, facet stał w tym samym miejscu. Szliśmy na tę kawę, a ja zastanawiałam się, co dalej. Powinnam zawiadomić policję! Coś mi się jednak nie zgadzało w jego zachowaniu. Wyglądał, jakby naprawdę nic nie miał na sumieniu.

Wkrótce sprawa się wyjaśniła. Piotr współpracował z firmą po drugiej stronie ulicy, bywał tu dość często. Pamiętał tamten dzień. Planował dłuższe spotkanie, lecz coś nie wypaliło i wyszedł wcześniej. Bilet parkingowy też dostał od kogoś. Do głowy mu nie przyszło, że może być podrobiony. Zrobił takie „podaj dalej”. Dobry uczynek. Zwłaszcza że widywał mnie wcześniej, gdy z psem wchodziłam do redakcji. Jego zdaniem byłam strasznie smutna, jakby nieobecna. Nawet więc się ucieszył, że mógł tamtego dnia zrobić mi małą przyjemność…

Gdy się żegnaliśmy, obiecał, że pojawi się w sądzie i zaświadczy o mojej niewinności. Tymczasem już następnego dnia Piotr czekał na mnie pod parkometrem z biletem – tym razem do kina.
– Zapłacony, niepodrobiony, na 20.00. Zdążysz odwieźć psa? – uśmiechnął się niepewnie. – Pomyślałem, że może w ten sposób pozwolisz się przeprosić.

Spędziłam cudowny wieczór z mężczyzną, którego niedawno chciałam obedrzeć ze skóry. Potem jeszcze było wiele takich spotkań, kolacji, spacerów.

Nasz związek czeka próba. Czy prawda nam pomoże?

Dziś jesteśmy parą. Ze śmiechem wspominamy chłodny majowy dzień, gdy na niego napadłam. Piotr najpierw pomyślał, że oszalałam, potem, że ktoś musiał mnie bardzo skrzywdzić.
– Byłaś tak wściekła, że się przestraszyłem! Ale jak spojrzałem w twoje oczy, poczułem, że niczego tak bardzo nie pragnę, jak tego, żeby cię chronić. Przed całym światem – powiedział mi i były to najpiękniejsze słowa, jakie słyszałam w ciągu kilku ostatnich ponurych miesięcy.

Teraz nasz związek czeka poważna próba. Piotr stawi się w sądzie i opowie jak było, tylko czy ta prawda nam pomoże? Czy chroniąc mnie, ukochany nie narazi siebie? Czy warto tak ryzykować? Z tej historii wyciągnęliśmy naukę na przyszłość: nie wolno ufać ludziom i mierzyć innych własną miarą. To, że sami jesteśmy uczciwi, wcale nie znaczy, że inni też tak podchodzą do życia. I coś optymistycznego: dziś już wiem, że nieszczęścia też mają swój kres, bo jak mawiał mój nieżyjący mąż, „Każda, nawet najdłuższa żmija przecież mija”.

Może cię też zainteresować:
Matka mogła stracić 11 dzieci, bo mieszkali w dwupokojowym mieszkaniu. Deweloper podarował im nowoczesny dom
Niepełnosprawny Olek mieszkał w domu, którego stan przeraził Katarzynę Dowbor. Ekipa Nasz Nowy Dom” zrobiła tam rewolucję
Wzruszający remont w „Nasz Nowy Dom”. Katarzyna Dowbor odmieniła życie pani Ani i jej wnuczki Gabrysi

Redakcja poleca

REKLAMA