„Ukradłam życie mojej siostry bliźniaczki. W pracy udaję, że jestem nią, żeby zarobić na godne życie dla nas i dla mamy”

kobieta, która podszywa się pod swoją siostrę bliźniaczkę fot. Adobe Stock, Dragana Gordic
„Gdy ja byłam już po trzecim rozwodzie, Kamila robiła zawrotną karierę. A potem mama dostała udaru. A Kama... oszalała. Opiekowałam się nimi, ale zaczęły się nam kończyć pieniądze. Wtedy wpadłam na genialny pomysł. Zaczęłam udawać, że jestem Kamilą. Jak długo uda mi się tak kłamać?”
/ 07.09.2021 10:16
kobieta, która podszywa się pod swoją siostrę bliźniaczkę fot. Adobe Stock, Dragana Gordic

W dzieciństwie to ja zawsze byłam tą popularniejszą; moja siostra bliźniaczka spędzała czas z nosem w książkach. Ale to ona zwiedziła świat, skończyła studia w Londynie, ma apartament z wielkim tarasem i nosi szyte na miarę sukienki.

Ja po trzech rozwodach znowu zamieszkałam z mamą w swoim panieńskim pokoiku

I pracowałam w okienku na poczcie na trzy czwarte etatu. Gdy byłyśmy w liceum, byłam pewna, że świat będzie już wkrótce należał do mnie. Chłopaków zmieniałam jak rękawiczki. Mogłam mieć każdego. Na naukę nie miałam czasu, ale z klasy do klasy jakoś się prześlizgiwałam. Raz zagrałam jako statystka w reklamie i od tamtej pory uważałam, że czeka mnie kariera modelki. Albo aktorki.

Za to Kama całe dnie spędzała na nauce. Była prymuską w każdym przedmiocie. Laureatką olimpiad. Uczestniczką kół naukowych. Czasem w sobotę próbowałam ją wyciągnąć na imprezę, do klubu. Po pierwszym razie wróciła do domu po godzinie. „Za głośno, za dużo ludzi, to nie dla mnie”. W końcu dałam sobie spokój. Kamila po maturze zaczęła studiować zarządzanie i ekonomię. Znała już biegle niemiecki i angielski, więc zaczęła się intensywnie uczyć francuskiego. Ja maturę oblałam. Nie przejęłam się, bo byłam wtedy bardzo zakochana w pewnym Adamie, który był fotografem, i obiecał załatwić mi pracę modelki.

Zanim zdążyłam pójść na casting – byłam już w ciąży. Miesiąc po ślubie poroniłam

Po kolejnych pięciu byliśmy już rozwiedzeni. Trzy lata później Kama obroniła magisterkę. W Londynie, bo tam kończyła studia. Nie wróciła do Polski – pojechała na studia MBA w Paryżu. W tym czasie ja finalizowałam mój drugi rozwód. Kazik był bogatym biznesmenem, starszym ode mnie o 15 lat. Poznaliśmy się, gdy pracowałam jako hostessa na targach wędliniarskich. Mówił, że ma kontakty w branży. Miał ze mnie zrobić gwiazdę. Gdy zobaczyłam jego willę z basenem, sauną i własnym kinem – bez wahania przyjęłam jego oświadczyny.

Wkrótce Kazik uznał, że pora postarać się o dziedzica. Gdy po dwóch latach ciągle nie zachodziłam w ciążę, wysłał mnie na badania. Okazało się, że nie mogę mieć dzieci. Komplikacje po poronieniu. Następnego dnia spakował mnie i wyrzucił z domu. Po rozwodzie nie dostałam nic, bo nawet nie wiedziałam, że wśród różnych papierów, które podpisałam przed ślubem – była intercyza. Gdy opowiedziałam o tym siostrze, tylko przewróciła oczami:

– No, przecież ci tyle razy mówiłam, siostra: czytaj, co podpisujesz.

Miała jak zawsze rację, tylko co z tego. Przez kolejnych pięć lat Kama pięła się po szczeblach kariery. Szefowa wydziału tu, dyrektorka finansowa tam. Co dwa lata – w nowej, większej, lepiej płacącej firmie. A ja… zaliczyłam męża numer trzy. Karola poznałam w kasynie, gdzie podawałam drinki. Kilka razy przy mnie wygrał i uznał, że jestem jego maskotką. Uparł się, że musimy się pobrać. Trzy miesiące po ślubie jego passa się skończyła. Przegrał wszystko, narobił długów i – zniknął.

Trochę mi zajęło, zanim udało mi się go znaleźć i przeprowadzić rozwód. Wtedy wprowadziłam się z powrotem do mamy. Znalazłam pracę na poczcie. Po roku mama miała udar. Już z niego nie wyszła. Nie mówi, z trudem się porusza. Kama zatrudniła opiekunkę, która spędza z mamą całe dnie. Wszystko jakoś działało przez kilka miesięcy. Aż do dnia, gdy moja siostra zwariowała. Tak, Kamila zwariowała. Pewnie źle było z nią już wcześniej. Ale mało ze sobą rozmawiałyśmy. Miała swoich znajomych w drogich garniturach i szpilkach. Podejrzewałam, że się mnie wstydzi. „Takie tam małe spotkanko, nudziłabyś się, gadaliśmy o pracy” – tłumaczyła się, gdy dowiadywałam się, że wyprawiała imprezę. Wiodłyśmy inne życie. Ale widać w jej pracy ktoś znał mój telefon.

– Pani Edyta? Mamy mały problem. Czy wie pani, co się dzieje z Kamą? Od trzech dni nie było jej w pracy – mężczyzna, który zadzwonił, przedstawił się jako jej zastępca.

Miałam klucze do apartamentu siostry. Znalazłam ją skuloną na balkonie. W koszuli nocnej

Brudną i zziębniętą. Cały czas coś niezrozumiale mamrotała pod nosem. Pogotowie odwiozło ją do szpitala psychiatrycznego. Według lekarzy jej zapaść ma związek z przepracowaniem, stresem.

– Musi odpocząć. Za jakiś czas powinna wrócić do siebie – tłumaczyli.

Miesiące mijały, a Kama dalej nie wracała do pracy. Wyszła ze szpitala, ale zamieszkała z nami. Pani Jadzia teraz opiekowała się i mamą, i nią. Z Kamą dało się normalnie porozmawiać, ale była cały czas zmęczona, głównie spała. Całymi dniami oglądała telenowele. Tak jakby coś w niej pękło. Szybko zaczęło być krucho z pieniędzmi. Pensja Kamy składała się z premii, dodatków. Teraz przychodziła tylko część zasadnicza. Prawdziwe problemy zaczęły się jednak, gdy ZUS uznał, że Kama nie ma szans na powrót do pracy i musi przejść na rentę.

Jej mieszkanie wynajęłam – ale czynsz i tak szedł na spłatę kredytu. Pewnego dnia Jadzia powiedziała, że dłużej nie może czekać na zaległe wynagrodzenie. Wybłagałam jeszcze miesiąc. Gdy zamknęły się za nią drzwi, usiadłam i zaczęłam płakać. Nic mądrzejszego nie przyszło mi do głowy. Następnego dnia rano zadzwonili z byłej już firmy Kamy. Poprosili, żebym wpadła po jej dokumenty. Wpadłam, wzięłam, teczkę położyłam w przedpokoju. Następnego dnia rano pani Jadzia dorwała się do tych dokumentów.

– Pani Edyto, tu znalazłam taką teczkę, to chyba ważne, jakieś zaświadczenia pani Kamy… O, tu jest jej dyplom. O jejku, pani Kama była kiedyś blondynką. Na tym zdjęciu jesteście nie do odróżnienia! – pani Jadzia trajkotała, przeglądając dokumenty, a w mojej głowie zaczął kiełkować z pozoru absurdalny pomysł.
– O, dziękuję, szukałam ich cały ranek – skłamałam, po czym zabrałam teczkę do pokoju i zaczęłam przeglądać.

Dyplomy, życiorys, świadectwa pracy… Wszystko nienaganne. I tylko to przejście na rentę… Wydaje mi się, że jeszcze wtedy nie wiedziałam, że naprawdę to zrobię. Zaczęłam działać, ale nie wierzyłam, że coś z tego będzie.

Może w małej rodzinnej firmie mnie nie zdemaskują

Na poczcie zeskanowałam kilka dokumentów, a wolnej chwili zaczęłam szukać pomocy w necie. Nie miałam pojęcia, że tak łatwo pójdzie. Jedno forum, drugie i już miałam program do łączenia różnych plików i instrukcję, jak go używać. Męczyłam się kilka wieczorów. Pierwsze próby były nieudolne, ale w końcu położyłam przed sobą piękny dokument o rozwiązaniu ostatniej umowy o pracę z Kamą za porozumieniem stron. Miałam w ręce teczkę pracownika, o którego zatrudnieniu marzy pewnie każda firma. Tylko co z tego? Przecież ja nie mam żadnych kwalifikacji!

Oczywiście, Kama nieraz żartowała, że jak już się zostanie dyrektorem, to nie trzeba nic wiedzieć, bo ma się od tego ludzi. Ale przecież to były tylko takie przekomarzanki… Mówiąc sobie, że to tylko tak dla sportu, zaczęłam przeglądać oferty pracy. Zwracałam uwagę na propozycje z małych firm. Odrzuciłam oferty na dyrektorów finansowych – to jednak zbyt ryzykowne. Dyrektor operacyjny, dyrektor zarządzający – te nazwy brzmiały dużo bezpieczniej. Nocami wyobrażałam sobie siebie w garsonce w gabinecie z wielkim oknem.

Gdy pani Jadzia po raz kolejny zapytała o pieniądze, podjęłam decyzję. Ryzyk-fizyk. Z odłożonych wcześniej ofert wybrałam pięć. Napisałam list motywacyjny (lekko podrasowana wersja dokumentu znalezionego w teczce Kamy). Kopie dokumentów zapakowałam do kopert i wysłałam. Na odpowiedź nie musiałam długo czekać. Z trzech firm zadzwonili od razu. Umówiłam się na spotkania. W kartonach z rzeczami Kamy znalazłam spokojną, szarą garsonkę. Leżała jak ulał. Uczesałam się, założyłam okulary. Z lustra popatrzyła na mnie poważna biznesmenka. Jasne, że się denerwowałam. Ale nagle okazało się, że moje marzenia o karierze aktorki nie były takie wyssane z palca. Odkryłam, że umiem łgać jak z nut i nawet nie mrugnąć okiem.

– Dlaczego ta firma? Mówiąc szczerze, mam dosyć korporacji. Tam liczą się tylko słupki. Ta gonitwa to nie dla mnie. W małej rodzinnej firmie, takiej jak ta, liczy się człowiek. Liczy się indywidualne podejście do klienta, pracownika. I właśnie tego mi potrzeba – recytowałam po kolei na każdej rozmowie.

I wszędzie słyszałam, że nawet nie marzyli, że zgłosi się ktoś z takim doświadczeniem i takimi kompetencjami.

– Pani jest dla nas aż za dobra. Jeżeli tylko pani chce – ta posada jest pani!

Rany boskie, co to jest ten cały Onix? Zaraz wszystko się wyda!

Zastanawiałam się dwa dni. Wybrałam producenta opakowań. Może brzmi to banalnie, ale firma prowadzona przez ojca i syna, którzy zaczynali od krojonych w garażu pudełek, dziś miała klientów w całym kraju, w Rosji i na Ukrainie. Padło na nich, bo wyglądało na to, że jedyny obcy język, jaki może mi się przydać, to rosyjski, a jego znajomości nie deklarowałam. Szukali kogoś do zarządzania firmą, bo senior miał zamiar przejść na emeryturę. A syn wolał skupić się na rynkach zagranicznych.

Ja miałam zarządzać działaniami w kraju. Dostałam gabinet, służbową komórkę, laptopa i samochód. Ostatniego wieczoru wpadłam w panikę. „Przecież od razu się na mnie poznają. Pójdę do więzienia. Co ja narobiłam!” – galopada myśli trwała całą noc. Ale gdy przypomniałam sobie o mamie i siostrze, wiedziałam, że muszę zaryzykować. Tak więc następnego dnia o dziewiątej rano pewnym krokiem wkroczyłam do firmy.

– Pani Kamilo – zagadnął mnie portier.

Chwilę mi zabrało, zanim wreszcie skojarzyłam, że to do mnie.

– Chciałbym się przedstawić. Stanisław. Proszę się o wszystko pytać mnie, ja tu wszystkich najlepiej znam – starszy pan uśmiechnął się i puścił do mnie oko.

W progu gabinetu czekał na mnie właściciel. Zabrał mnie na spotkanie kierowników działów. Patrzyli na mnie życzliwie. Tak mi się przynajmniej zdawało. Po południu przyszedł do mnie człowiek z IT.

– To pani hasło do Oniksa, proszę – podał mi jakąś kartkę i zajął się grzebaniem w moim komputerze.

Spanikowałam. Jakiego Oniksa? Jezu!!! Byłam pewna, że za chwilę komputerowiec zobaczy moją panikę i wybiegnie z gabinetu, krzycząc: „oszustka”. Zamknęłam oczy.

– A, to jeszcze nikt pani nie pokazał Oniksa? – usłyszałam spokojny głos. – Wiadomo, oni wszyscy są na to za ważni. To jest taki nasz program do zarządzania zamówieniami, spedycją. Wszyscy w nim pracują.

Potem przez godzinę cierpliwie tłumaczył mi działanie programu. To wcale nie było takie trudne! Szczególnie że ja miałam patrzeć tylko na zestawienia, podsumowania, raporty… Odetchnęłam z ulgą. Pierwszy tydzień był łatwy. Wszyscy wiedzieli, że się uczę, poznaję, przyzwyczajam. Aż w końcu padło straszne hasło.

– Pani Kamilo, jutro mamy zebranie operacyjne wszystkich kierowników. Będziemy planować najbliższy kwartał.

Nogi się pode mną ugięły.

– O, tu są dokumenty. Może zdąży je pani przejrzeć – szef podał mi wielgaśną teczkę.

Zajrzałam do niej jeszcze w swoim gabinecie. Zestawienia, wyliczenia, prognozy… Wróciłam do domu. Kama była w wyjątkowo dobrej formie. Postanowiłam spróbować.

– Wiesz, bo ja mam teraz nową pracę. I mam jutro zebranie. I muszę przejrzeć dokumenty – całej prawdy jej nie powiedziałam, to znaczy, że udaję ją.

Mogłaby się wygadać. Kama wzięła dokumenty i zaczęła ja przeglądać. Zobaczyłam, że jest w swoim żywiole. Po kilku minutach zaczęła coś do siebie mówić. Zaczęłam się wsłuchiwać i… notować.

– Długie tuby się nie sprzedają. Są za drogie. Trzeba obniżyć koszty. Pudełka dla firm cateringowych… to jest przyszłość… – mamrotała, stukając palcem w dokumenty.

Moja mądra siostra nie pamiętała, że wieczorem trzeba umyć zęby, ale najwyraźniej ciągle była doskonałym menedżerem. Postanowiłam, jej zaufać. Na zebraniu następnego dnia powtórzyłam mniej więcej to, co usłyszałam od niej. Koledzy kiwali głową z aprobatą. Wieczorem wpadł do mnie właściciel.

– Pani Kamilo. Jeszcze raz witam. Cieszę się, że pani tu jest. Po dzisiejszym zebraniu wiem, że mogę spokojnie iść na emeryturę. Działka na mnie czeka! – zawołał, pocałował mnie w rękę i poszedł.

Obiecałam sobie, że go nie zawiodę. Całymi wieczorami czytałam podręczniki do ekonomii. Rozmawiałam z Kamą, która wciąż powtarzała, że jest ze mnie bardzo dumna. Dobrze, że nie znała prawdy. Gdy przyszła pierwsza pensja, spłaciłam panią Jadzię. I dołożyłam jej premię za cierpliwość. I zrozumiałam, że nie mam innego wyjścia. Muszę grać dalej.

Zrobiłam to, co musiałam, dla jej dobra i dla mamy

Kiedyś do biura przyszła policja. Serce podeszło mi do gardła. Gdy asystentka wpuściła ich do mojego gabinetu, chciałam od razu wstać i przyznać się do wszystkiego, żeby mieć to już za sobą. Na szczęście nie udało mi się wydobyć z siebie głosu.

– Przepraszamy za kłopot, ale w sąsiedniej firmie było włamanie… – zaczął policjant.

Nie wiem, co mówił dalej. Kilka dni temu asystentka zostawiła mi kartkę na biurku. „Dzwonił Jacek Biernacki. Mówi, że znacie się ze studiów. Prosi o kontakt”. Znowu spanikowałam. Na szczęście byłam sama. Wzięłam kilka oddechów.

– Aniu, uprzedź wszystkich, że nie chcę mieć z tym człowiekiem nic wspólnego. Nie dawaj mu mojego numeru, uprzedź ochronę, że gdyby przyszedł, nie wolno mu wejść. Jak on śmie w ogóle do mnie dzwonić! Tak, znałam Jacka. Po tym, co mi robił, nie chcę więcej słyszeć jego imienia – moje małe przedstawienie zrobiło wrażenie na asystentce.

Słyszałam, jak mówi koleżankom, że ten gość musiał mi zrobić straszną krzywdę. I że ja jestem bardzo dzielna. Taaa… Kama czuje się coraz lepiej. I zaczyna zadawać pytania. Pewnie będę musiała jej w końcu powiedzieć o tym, że ukradłam jej życie. Dla jej dobra. I mamy. Ale czy zrozumie?

Czytaj także:
Mój ojciec był katem. To dlatego wmówiłem sobie, że mój biologiczny tata to Stefan
Zostawiłam męża, który ciągnął mnie w dół. Wysłałam do niego tylko kartkę
Wera zniszczyła mi reputację plotkami o romansie. Z zemsty rozpowiedziałam, że jest prostytutką

Redakcja poleca

REKLAMA