„Ukochany na wakacje wywiózł mnie do lasu. Zamiast plaży i słońca, zażywałam błotnych kąpieli po kolana w bagnie”

zagubiona kobieta w lesie fot. iStock, skynesher
„Chryste, gdzie tu przyjemność?! Byłam zmęczona, jakby mi kazali rozładować wóz węgla. Ledwie minął tydzień, a mnie bolało dosłownie wszystko: ramiona, uda, stopy, łydki, kręgosłup”.
/ 30.09.2023 19:15
zagubiona kobieta w lesie fot. iStock, skynesher

Czego się nie robi, by przypodobać się ukochanemu... Cóż, ja wiedziałam, że zrobię bardzo wiele. Zwłaszcza że przekroczyłam już pewną magiczną granicę wieku i przyznam szczerze – miałam chrapkę na założenie własnej rodziny. W końcu 35 lat to już naprawdę ostatni dzwonek. Przynajmniej dla kobiety. Natura nie jest pod tym względem sprawiedliwa...

Toteż gdy trafił mi się wspaniały samiec – inteligentny, przystojny, seksowy – zignorowałam fakt, że z odzysku, czyli po rozwodzie. Po zaaranżowanej przez moją siostrę randce w ciemno spodziewałam się najgorszego, a poznałam świetnego faceta.

Zauroczył mnie w od razu

Dlatego gdy zapytał, czy jeżdżę konno, potwierdziłam bez zastanowienia. Jako dziecko jeździłam wszak trochę na kucyku... Gdy dociekał, czy lubię aktywne wakacje na łonie natury, pokiwałam głową i przełknęłam ślinę, bo na samą myśl o nas uprawiających aktywność na łonie natury zrobiło mi się gorąco. Poza tym nie chciałam wyjść w jego oczach na jakąś ofermę, która boi się robaków i niewygody.

W efekcie spodobałam mu się równie mocno co on mnie i nasz romans rozkwitł. Zanim nadeszło lato, zdążyłam zakochać się po uszy i zaczęłam snuć plany na przyszłość. Już widziałam, jak razem wybieramy wspólnie kolor ścian w sypialni i imiona dla naszych przyszłych dzieci... No a potem nadeszła pora na dowód miłości. I nie mówię tu o seksie. Dowód miał polegać na czymś zupełnie innym.

Wiedziałam, że latem Maurycy wybiera się na rajd konny w Bieszczady, zaplanowany jeszcze zanim mnie poznał, bo termin, pokoje i konie musieli zaklepać na pół roku wcześniej. Obłudnie wzdychałam, jak strasznie żałuję, że się z nimi nie zabiorę, ale trudno, siła wyższa, i niech dobrze się bawi z przyjaciółmi...

– Świetna nowina! Jedziesz z nami! – usłyszałam pewnego czerwcowego dnia.

Już wiedziałam, że mam przerąbane.

– Zwolniło się jedno miejsce, więc, kochana, zacznij się szykować na nasz rajd huculski! – zawołał Maurycy.

I co teraz? Czy powinnam mu wyjaśnić, że to są JEGO wymarzone wakacje, nie moje? Ja lubiłam wygodne kurorty, dobrą kuchnię, ciepłą wodę w łazience i miękkie łóżko do spania! A konie? Co najwyżej mechaniczne, w samochodzie...

Absolutnie nie paliłam się do odbijania sobie tyłka w siodle, spania w namiocie, mycia się w lodowatym strumyku i jedzenia żarcia z puszek czy zupek z torebek. Wcześniej jakimś cudem udawało mi się wykręcić od większości weekendowych wypadów na konie. Pojechałam z Maurycym parę razy, udowodniłam, że odróżniam zad konia od głowy i potrafię kłusować, a nawet galopować. Jednak młodzieńcze zafascynowanie kucykami nie przerodziło się w dorosłą pasję. Ale cóż, słowo się rzekło, kobyłka u płota już na mnie czekała...

Konkretnie był to wałaszek, hucuł imieniem Czador. Miły, choć nieco leniwy, co akurat mi odpowiadało, bo nie miałam ochoty użerać się z wyrywnym koniem. Jak się okazało, nie oczekiwano ode mnie, że spędzę całe dwa tygodnie, śpiąc i jedząc w siodle. Mieliśmy bazę wypadową w gospodarstwie niedaleko Ustrzyk. Była ciepła woda, a przynajmniej letnia; regionalna kuchnia, całkiem smaczna, choć mączysta i tłusta, no i dość wygodne łóżka. Pokoje tylko czteroosobowe, więc o intymności we dwoje mogłam zapomnieć.

Niestety, chwile błogiego lenistwa przeplatały się z rajdami po okolicy. Rany... Pierwszy jakoś zdzierżyłam. Po drugim, całodniowym, miałam odciski i obtarcia w miejscach wiadomych. Wciąż sobie powtarzałam, że katuję się tak dla miłości.

– I jak tam? – zapytał mnie ukochany po powrocie z trzeciego już wypadu.

– Jakoś – burknęłam, bo nie miałam już nawet siły udawać entuzjazmu.

Chryste, gdzie tu przyjemność?!

Byłam zmęczona, jakby mi kazali rozładować wóz węgla. Ledwie minął tydzień, a mnie bolało dosłownie wszystko: ramiona, uda, stopy, łydki, kręgosłup, obtarty tyłek...

– Wprawy ci brak – uśmiechnął się mój luby. – Dlatego masz zakwasy, mieszczuchu. Wieczorem cię rozmasuję – obiecał.

Ale słowa nie dotrzymał, bo wieczorem planowali już z przewodnikiem następną wyprawę, stukilometrową pętlę po połoninach. Zmęczyłam się od samego słuchania. I zasnęłam, zanim skończyli. Nie musiałam jechać na ten rajd. Dwie osoby, bardziej doświadczone ode mnie, odpuściły, postanawiając się poopalać.

– Też zostań, wykuruj obtarcia – zachęcał wyrozumiale Maurycy.

– I nie będzie ci mnie brakowało?

– Trochę będzie, ale... – zaczął.

– Ja go pocieszę – zażartowała Gośka, puszczając do mnie oko.

Nie byłam zazdrośnicą i lubiłam wesołą Małgosię, jednak poczucie humoru i pewność siebie też mi się nadwerężyły na tych przeklętych wakacjach. Uznałam więc tę  pyzatą, piegowatą czterdziestkę za zbyt ładną i zbyt samotną, żeby ją zostawiać oko w oko z Maurycym w lesie.

– Już ja wolę swojego faceta pocieszać sama – oświadczyłam naburmuszona.

Nazajutrz ruszyliśmy...

Pogoda była piękna. Zapowiadana burza nie nadeszła, przynajmniej nie w nasze okolice. Lecz ja nastrój miałam ponury. Od kilku godzin wlokłam się na końcu, zostając coraz bardziej w tyle. Maurycy, który jechał przede mną, raz po raz obracał się i ponaglał mnie wzrokiem.

– Skarbie, spręż się trochę, żebyśmy dotarli do schroniska przed zmrokiem!

– Przecież się sprężam! – warczałam.

Czy to moja wina, że Czador jak na złość człapał wolniej niż zwykle? Od samego początku nie chciał ruszyć na szlak, zupełnie jakby coś przeczuwał... Dotarliśmy do niewielkiej, płaskiej kotlinki, której środkiem płynął szeroki, za to płytki potok. Wszystkie konie przeszły bez oporów, ledwie mocząc kopyta, tylko Czador zaczął wydziwiać. Dotąd przełaził przez wszystkie strugi, a tu nagle się zachowywał, jakby w wodzie czaił się aligator. Prychał, grzebał kopytem, spoglądał nerwowo w górę strumienia i za diabła nie chciał wejść w nurt.

– Nie daj mu się! – krzyknął do mnie Maurycy. – Pokaż, kto tu rządzi!

– Przecież wiem – wysapałam.

Wiedziałam, że jak ustąpię, będzie kicha. Stracę u wierzchowca autorytet, a co gorsza, rozczaruję Maurycego. Nie byłam ślepa. Może miłości mi jeszcze nie wyznał, ale wiedziałam doskonale, że podobają mu się moja zawziętość, ambicja i to, że naprawdę twarda ze mnie babka. Ścisnęłam więc boki Czadora z całych sił, jakbym chciała z niego wydusić wszelki upór. Hucuł stęknął, spojrzał na mnie spode łba, jak gdyby się upewniał, że wiem, co robię... i wszedł do strumyka.

Naraz stanął, zadzierając łeb do góry, węsząc czujnie i rżąc ostrzegawczo. Odpowiedziały mu inne konie, równie nerwowo. Coś się stało, coś się nadal działo,  tylko nie miałam bladego pojęcia co!
Rozejrzałam się niepewnie, szukając przyczyny przestrachu wśród stada. Nagle dobiegł mnie jakiś hałas. Ten dźwięk narastał i wyraźnie się zbliżał. Nim się zorientowałam, było za późno – spienione masy wody gnały wprost na mnie.

– Szybciej! – krzyknął Maurycy. – Widać wyżej była burza! Uciekaj!

Jednak mnie sparaliżował strach: gapiłam się tylko na zbliżające się faleUratował nas Czador. Otrząsnął się, zrobił w tył zwrot, pokonał strumyk i pognał w las, na przełaj, wydeptanymi przez zwierzęta ścieżkami. W górę. Byle dalej od kotlinki zamienionej w kipiel!

Nie reagował na wodze. Mogłam zeskoczyć, ryzykując skręcenie karku, albo jakoś wysiedzieć. Chwyciłam się więc kurczowo przedniego łęku i starałam się uchylać przed gałęziami. Nie wiem, jak długo trwał ten paniczny galop, ale w pewnym momencie mięśnie zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Czułam, że jeszcze trochę, jeszcze jeden zakręt i spadnę. I nagle hucuł potknął się, a ja wyleciałam jak z procy. Pamiętam miękkość mchu i twardość ukrytego pod nim kamienia.

Pamiętam ból i ciemność...

Ocknęłam się, gdy wokół zaczynało już zmierzchać. Nigdzie nie widziałam Czadora. Widocznie gdy puściłam wodze, poszedł sobie. Zostawił mnie! Byłam sama w lesie. Byłam sama w Bieszczadach…
Zerwałam się i o mało znowu nie upadłam. Głowa mi pękała. Dotknęłam czoła – guz jak byk i zaschnięta krew. „Trzeba by obmyć – pomyślałam. – Woda...”. I wtedy wszystko do mnie wróciło.
Co się właściwie stało? Przypomniałam sobie opowieści gospodyni, która przestrzegała nas przed burzami. Krótkotrwały, ale intensywny opad w górze strumienia wystarczy, by niżej zrobiła się powódź, która potrafi porwać człowieka z koniem.

I co teraz? Jak trafię do domu, skoro nie mam pojęcia, gdzie się znajduję? Mogę błądzić całymi godzinami, a nawet dniami, zanim trafię na jakiś oznakowany szlak, na jakieś domostwo! A po ciemku to już na pewno nie znajdę żadnej drogi... Właśnie wtedy usłyszałam za plecami ciche rżenie. Mało się nie popłakałam z ulgi! Więc jednak Czador mnie nie opuścił? Kochany konik! Odszedł skubnąć trawkę, ale wrócił! Obróciłam się. Stał i machał łbem na boki, jakby chciał powiedzieć: „A mówiłem, żeby nie włazić do tego głupiego potoku?”.

Podeszłam i przytuliłam się do jego ciepłego boku. Dopiero teraz poczułam, że mi zimno, lecz roztkliwianie się nad sobą odłożyłam na później. Teraz trzeba było działać. I to szybko, zanim się ściemni. Obejrzałam hucuła. Siodło zostało, strzemiona też, ale wodze zerwał. Związałam je jakoś. Trochę krótkie się zrobiły...

– I tak to ty będziesz wybierał drogę – powiedziałam, wsiadając mu na grzbiet.

No i Czador poczłapał. Na skróty. Tak się w każdym razie łudziłam, że w tym przedzieraniu się przez gąszcz jest jakaś metoda, bo gdybym zwątpiła, chybabym  umarła ze strachu. Zdawało mi się, że las śledzi mnie setkami oczu. Nieproszone cisnęły się do głowy zasłyszane opowieści o zamieszkujących Bieszczady dzikich zwierzętach – żbikach, rysiach, żmijach, wilkach, a nawet niedźwiedziach...

Wędrowaliśmy niestrudzenie, aż drogę zagrodził nam strumień. Wręcz czułam rozterkę hucuła. Wyraźnie ciągnęło go na drugą stronę, jednak bał się. Zachęciłam go do śmiałego kroku naprzód. Posłuchał. I nagle Czador zapadł się w niby płytkim potoku po pachy. Najwyraźniej w tym miejscu strumień przepływał przez torfowy teren. „Umrę tu i nikt mnie nigdy nie znajdzie”– pomyślałam przerażona.

Nie! Nie ma mowy, muszę walczyć!

Zaczęłam brnąć w stronę brzegu, który był tuż obok. Uczepiłam się darni, wpiłam paznokciami w ziemię i centymetr po centymetrze wydobywałam się z pułapki. Udało się! Obróciłam się i trzymając wodze, zaczęłam delikatnie ciągnąć Czadora. Zabulgotało, gdy zamłócił przednimi nogami. Trafił na twardszy grunt, targnął ciałem, dźwignął się i wyrwał zad z bajora.

Wyczerpaliśmy przydział pecha. Kilkaset metrów dalej był szlak, którym Czador, jak po sznurku, bezbłędnie wybierając drogę na rozstajach, dotarł do stajni. Cały dom był oświetlony. Czekano na nas. I organizowano akcję poszukiwawczą, która miała ruszyć o świecie, gdybyśmy się do tego czasu sami nie znaleźli. Na mój widok Maurycy aż jęknął. Wyciągnął ręce, zdjął mnie z siodła i utulił.

– Nigdy więcej mnie tak nie strasz – wyszeptał. – Kocham cię!

Wreszcie! A jednak się opłacało...

Czytaj także:
„Matka po śmierci ojca miała więcej adoratorów ode mnie. Zazdrościłam jej, aż wydarzyło się coś kompletnie nieoczekiwanego”
„Matka odchodziła od zmysłów, a synek balował z kolegami. Pan perfekcyjny w końcu zgubił swoją aureolę”
„Szwagier podniósł rękę na moją siostrę. Rodzina się ode mnie odwróciła, bo stanąłem w jej obronie”

Redakcja poleca

REKLAMA