„Matka odchodziła od zmysłów, a synek balował z kolegami. Pan perfekcyjny w końcu zgubił swoją aureolę”

matka martwi sie o syna fot. iStock, MiMaLeFi
„O święta naiwności! Miałem ochotę wznieść oczy do nieba i głośno krzyknąć, ale musiałem się powstrzymać. Na spokojnie wytłumaczyłem jej, że prawdopodobnie jej synek jest kieszonkowcem. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z wytrzeszczonymi oczami”.
/ 25.09.2023 22:30
matka martwi sie o syna fot. iStock, MiMaLeFi

Patrzyłem w cudowne, zielone oczy Magdy, a moje myśli błądziły po barwnych łąkach marzeń. Nigdy bym nie przypuszczał, że zechcę się kiedykolwiek spotykać
z klientką, choćby najbardziej atrakcyjną. Praca to praca, a życie osobiste jest życiem osobistym. A tutaj niespodzianka. Wpadłem w te oczy, utonąłem w nich
i zapomniałem o żelaznych zasadach.

– Co zrobimy z tak miło rozpoczętym wieczorem? – spytałem, kiedy kelner przyniósł zamówienie.

Na jej ustach pojawił się piękny uśmiech – tajemniczy i obiecujący zarazem. Od kiedy rozwiązałem zagadkę śmierci jej brata, widzieliśmy się już ładnych parę razy. A jednak jeszcze nie poszliśmy – jak to się trywialnie określa – do łóżka. No cóż, w pewnym wieku człowiek zaczyna sobie cenić inne wartości niż łatwy seks… Ale dzisiaj? Ten uśmiech, te rozświetlone szmaragdy oczu…

– A co proponujesz? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.

Już miałem odpowiedzieć, kiedy zadzwonił telefon. Rzuciłem okiem na wyświetlacz i zmarszczyłem brwi. Portiernia z biurowca, w którym wynajmowałem gabinet. Co się mogło stać?

– Panie Marku – poznałem głos ochroniarza Adama. – Jest tu jakaś pani, koniecznie chce się z panem skontaktować. Prosił pan kiedyś, żeby dzwonić na ten numer w razie podobnych spraw…

No tak, prosiłem. Pracy dla takiego łapsa jak ja nigdy za wiele. „Służbową” komórkę zostawiałem jednak w gabinecie, żeby mieć trochę spokoju i prywatności, a aktualni klienci otrzymywali ten numer. Jednak rzeczywiście w razie pilnych, nagłych spraw, portierzy mieli mnie powiadamiać. Jeśli ktoś próbuje o tak późnej porze znaleźć osobiście detektywa, musi mieć dobry powód. A dobry powód to
z reguły dobre honorarium.

– Powiedziała, o co chodzi? – spytałem.

Zanim jednak Adam zdążył odpowiedzieć, kobieta musiała wyrwać mu słuchawkę.

– Musi pan uratować mojego syna! – usłyszałem zapłakany głos. – Musi pan!

– Co znaczy, muszę? – warknąłem. – Nie wiem nawet, o co chodzi.

– To bardzo ważne, boję się o niego!

– Skoro tak, niedługo przyjadę – westchnąłem ciężko.

Spojrzałem na Magdę. Uśmiech spełzł z jej twarzy, oczy przygasły. Już domyślała się, co będzie dalej z tym wspaniale rozpoczętym wieczorem.

– Słyszałaś – mruknąłem przepraszająco. – Muszę…

– Leć, leć – przerwała mi. – Naprawdę rozumiem.

– Zadzwonię – powiedziałem, wstając od stolika. – Oczywiście, jeśli mogę, jeśli zechcesz ze mną jeszcze rozmawiać.

– Zadzwoń – roześmiała się. – Zobaczymy…

Kobieta była rzeczywiście zdesperowana

Aż się zacinała, opowiadając, co się stało. Jej syn zniknął poprzedniego wieczora, zupełnie straciła z nim kontakt.

– W jakim wieku jest syn? – spytałem.

– Dwadzieścia dwa lata.

Dorosły facet. Nic dziwnego, że policja wprawdzie przyjęła zawiadomienie i podjęła podstawowe czynności, takie jak sprawdzenie szpitali i rejestru zatrzymanych, ale na konkretne poszukiwania trzeba było zaczekać.

– Zawsze mówił, jeśli miał później wrócić, wie pan – mówiła klientka trzęsącym się głosem. – A od wczoraj, wie pan, nie mam z nim kontaktu… Nic, proszę pana.
Po policzkach spłynęły jej łzy.

– Nie wie pani, gdzie wyszedł?

– Powiedział, że idzie do kolegi, że zamierzają iść, wie pan, do jakiegoś klubu…
Tak naprawdę nic nie wiedziała – ani z kim się umówił, ani gdzie. Co więcej, nie miała też telefonów do jego znajomych. To znaczy miała do jednego kolegi, długoletniego przyjaciela syna, ale jego nie było w Polsce, wyjechał na jakieś stypendium.

– A może on jednak coś będzie wiedział? – spojrzałem na nią uważnie. – Dzwoniła pani do niego?

– Skąd! On jest w Portugalii, nie ma co go pytać.

Pokiwałem głową i znów westchnąłem.

– Niech mi pani da jego numer.

– Tutaj nie mam, wie pan, jest w domu, w notesie.

– Tym lepiej. Powinienem obejrzeć pokój pani syna.

Mieszkanie jak mieszkanie – było typowe do bólu w swojej przeciętności. W Polsce jest milion podobnych lokali. Ale nie miałem oceniać estetyki wnętrz, lecz odnaleźć zaginionego chłopaka. Klientka podała mi numer telefonu do tego przyjaciela z Portugalii. Zadzwoniłem, ale nie odpowiadał. Może gdzieś wyszedł, a może nawet miał jeszcze jakieś zajęcia? U nas była prawie dwudziesta, więc tam nie mieli nawet dziewiętnastej. Na uczelniach toczyło się jeszcze życie – wykłady, ćwiczenia i tym podobne.

– Spróbujemy za chwilę – powiedziałem. – A teraz proszę pokazać mi pokój Wojtka.

Tu też było zupełnie typowo

Biurko, łóżko, jakieś plakaty na ścianach, kiepski obraz. Spojrzałem na laptop, leżący na biurku. Powinienem go przejrzeć, może tam znajdę jakiś ślad...? Jednak na pewno był zabezpieczony hasłem, a nie chciałem tracić czasu, jeśli uda się coś ustalić inną drogą.

– Mogę obejrzeć regały i zajrzeć do szafy? – spojrzałem na kobietę.

– Oczywiście. Niech pan robi wszystko, co potrzeba.

Przeglądałem rzeczy chłopaka, a matka w tym czasie opowiadała, jaki z niego dobry, spokojny młody człowiek.

– Studiuje, wie pan, kulturoznawstwo. Ja się z początku bałam, że nie będzie mieć pracy, ale on, wie pan, już teraz na studiach zaczął coś tam robić i ma dla siebie zawsze parę groszy. To, wie pan, dobrze, bo znaczy, że się nie leni.

Miała irytujący zwyczaj wtrącania co chwila tego „wie pan”. Nie leni się chłop? Czyli zarabia. Ciekawe, w jaki sposób. Oczywiście zapytałem o to.

– Wie pan – odpowiedziała – coś tam robi, jak to on mówi, wie pan, w kulturze. Jakieś projekty, jakieś teatry, wie pan. Ja myślałam, że to kulturoznawstwo to nic mu nie da. Ale proszę. Wie pan, aż się zdziwiłam.

– A może właśnie jest na jakimś projekcie? – zapytałem, podchodząc do szafy na ubrania. – Na pewno nic nie mówił?

– No właśnie nie! Nie mówił. Tylko tyle wiem, że z kolegami jakimiś poszedł. Jak to młody, wie pan, pobawić się na mieście. Zarabia, myślę sobie, wie pan, to niech sobie też chłopak i tych pieniędzy użyje…

Otworzyłem drzwi szafy i zobaczyłem pudełko. Z miejsca wiedziałem, co tutaj się kroi.

– A daje pani jakieś pieniądze? – zainteresowałem się.

– A mnie po co? – wzruszyła ramionami. – Jakoś sobie radzę. I tak dobrze, że ma na swoje kieszonkowe, a nie woła ciągle ode mnie…

Na pewno za bogaci nie byli, ale to, co zobaczyłem, świadczyło, że koleżka faktycznie mógł mieć całkiem niezłe dochody. Zacząłem przerzucać ubrania i wreszcie znalazłem to, czego szukałem.

– Nie zastanowiły pani te wszystkie świecidełka w szefie syna? – zapytałem. – Na pewno wkłada tam pani jego wyprane rzeczy.

– A tak – pokiwała głową. – To rupiecie, które syn kupuje na targach staroci. Wie pan, za bezcen. 

O święta naiwności! Miałem ochotę wznieść oczy do nieba i tak właśnie krzyknąć, ale musiałem się powstrzymać. Na spokojnie wytłumaczyłem jej, że prawdopodobnie jej synek jest kieszonkowcem. Przez chwilę wpatrywała się we mnie z wytrzeszczonymi oczami.

– To niemożliwe! – zawołała wreszcie. – Nie mój Wojtek! To taki, wie pan, dobry chłopak! Może któryś z kolegów prosił, żeby mu to przechować? – powiedziała z nadzieją.

Znów zobaczyłem łzy

Westchnąłem ciężko, tym razem tylko w duchu. No dobrze, trzeba było działać dalej. Wziąłem do ręki telefon, wstukałem numer. Tym razem kolega Wojtka odebrał, po trzech sygnałach.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Dzwonię w imieniu matki pana kolegi, Wojtka. Jestem prywatnym detektywem.

– Stało się coś? – zapytał z wyraźnym niepokojem.

– Jeszcze nie wiemy. Wojtek nie wrócił do domu od wczorajszego wieczora. Podobno wybrał się gdzieś z kolegą albo może większym towarzystwem. Wie pan coś o tym?

– Nie, przykro mi – mój rozmówca zastanawiał się przez chwilę. – Nie rozmawiałem z nim od tygodnia. Ale martwię się o niego, coś ostatnio dziwnie się z nim gadało…

– Boi się pan, że w coś wdepnął?

– Mam takie obawy, a szkoda by go było, bo to naprawdę porządny gość.

– Pańskie obawy są poniekąd słuszne, ale to nie rozmowa na telefon i nie na tę chwilę – odparłem. – Jeśli nie potrafi pan nic powiedzieć…

– Moment – przerwał mi. – Znam kogoś, kto może coś wiedzieć. Proszę chwilę poczekać, wykonam tylko telefon i oddzwonię.

Zatrzymałem auto pod domem w dzielnicy willowej. Było już ciemno, zza płotu dobiegała głośna muzyka i rozlegały się pojedyncze głosy. Impreza albo dogorywała, albo rozkręcała się na nowo.

– Proszę na mnie tutaj zaczekać – powiedziałem do klientki. – I żadnych zabaw w detektywa. Od tego ja tutaj jestem.

Podszedłem do furtki, nadusiłem przycisk domofonu. Nic. Znów zadzwoniłem, i jeszcze raz. Już miałem odchodzić, kiedy w głośniku zazgrzytało.

– Czego? – rozległ się opryskliwy, zachrypnięty głos.

– Czy tam w środku jest Wojtek…

– A bo ja wiem? – odparł głos. – Tu jest taki melanż, że cholera wie. Chwila. – Głos oddalił się, ale słyszałem, jak pyta. – Janusz, jest tutaj jakiś Wojtek?

Po chwili znów odezwał się domofon. Ale mówił już ktoś inny.

– Czego chcesz?

– Szukam Wojtka.

– Spier… – padła wulgarna odpowiedź i połączenie zostało przerwane.

Zadzwoniłem jeszcze kilka razy

Bez odzewu. Nie zostawało mi nic innego, jak bardziej zdecydowana akcja. Kolega Wojtka z Portugalii bez trudu ustalił, gdzie może przebywać jego przyjaciel. Też użył określenia „melanż”. Musiałem wytłumaczyć klientce, co to jest.

– Kiedyś chodziliśmy na prywatki czy imprezy, proszę pani. A teraz młodzież urządza sobie melanże. To znaczy ostro piją alkohol.

– Jezu – jęknęła, a ja ciągnąłem:

A teraz musiałem dostać się na ten melanż i przekonać się osobiście, czy syn klientki tam jest. Był. Leżał wraz z kilkoma innymi młodziakami płci różnej na zaświnionym dywanie. Poznałem go bez trudu, wyglądał identycznie jak na zdjęciu, tylko teraz był bardziej sfatygowany. Do salonu dotarłem nie bez przygód. Po drodze próbowali mnie zatrzymać znietrzeźwieni kolesie. Zbierali się teraz ślamazarnie ze ścieżki przed wejściem.

– Idziemy – pochyliłem się nad Wojtkiem.

Spojrzały na mnie mało przytomne oczy.

– Czego pan chce? – wybełkotał.

Musiałem przyznać, że w porównaniu z tym całym towarzystwem i tak trzymał jakiś poziom. Wszyscy napotkani walili mi na „ty”, a on jednak zastosował formę grzecznościową.

– Matka się o ciebie martwi – odpowiedziałem.

– Nic mi nie jest, niech jej pan powie.

Starał się usiąść prosto, ale mu nie wychodziło.

– Odmawiasz pójścia? – upewniłem się.

– Tak. Zostaję. Jest super.

Wyjąłem komórkę, włączyłem aparat. Zanim zdążył zareagować, cyknąłem mu fotkę.

– Co pan wyprawia? – zaprotestował.

Nie odpowiedziałem. Nie chciało mi się z nim gadać.

– Dlaczego go pan nie przyprowadził? – zapytała klientka z pretensją.

– Bo to jest dorosły człowiek i nie wolno mi podejmować działań wbrew jego woli.

Pokazałem jej wyświetlacz telefonu, a potem przesłałem do niej fotkę. Niezbity dowód, z datą i godziną.

– To ja zaraz wezwę policję, jeśli pan nic nie zrobi! – zaperzyła się.

– Pani sprawa. Ale nie mają podstaw do interwencji, zapewniam. Gospodarz ich nie wpuści, a nie wejdą tak, jak ja, bo im nie wolno. Chłop jest dorosły. I jeszcze jedno. To ja muszę zawiadomić policję.

Aż ją zatkało. A potem zaczęła na mnie wrzeszczeć. Próbowałem tłumaczyć, że nie wolno mi ukrywać stwierdzonego z całą pewnością przestępstwa, bo ryzykowałbym nie tylko utratą licencji, ale nawet sprawą karną.

– Nie za to panu płacę! – wydyszała.

– Jak na razie, jeszcze nie otrzymałem nawet złotówki – odpowiedziałem lodowatym tonem.

– I nie dostanie pan – stwierdziła. – Sama sobie mogłam ustalić to, co pan! – Zauważyłem, że w tak skrajnym podnieceniu nie mówi co chwila „wie pan”. – Mam płacić za to, że zadzwonił pan do Pawła? Sama mogłam…

Fakt, mogła. W przynajmniej połowie spraw klienci, gdyby chociaż przez chwilę pomyśleli, mogliby sami sobie poradzić. Ale tego nie robią, z różnych względów. Często dlatego, że w stresie wielu ludzi przestaje racjonalnie rozumować. I wówczas przydaje się prywatny detektyw z trzeźwym, chłodnym spojrzeniem i dystansem do wydarzeń.

– Ale pani nie zadzwoniła – powiedziałem spokojnie. – Nawet pani nie zamierzała. Niemniej zawarła pani ze mną umowę. Ja wywiązałem się ze swojej części.
Nie zamierzałem jej odpuszczać. Może gdyby nie robiła mi teraz awantury, sam bym zrezygnował z tego niewielkiego honorarium, ale w tej sytuacji…

A potem zatelefonowałem do Magdy

– Przepraszam, że tak późno... – powiedziałem ze skruchą. – Zrozumiem, jeśli nie zechcesz się ze mną więcej spotkać. Widzisz, taką mam pracę.

Milczała przez chwilę, a potem powiedziała coś, co zabrzmiało, jak muzyka dla moich uszu.

– Wiesz, jeszcze nie jest tak bardzo późno. Ten wieczór nie musi być zupełnie stracony. Przyjedź po mnie za pół godziny, gdzieś się jeszcze wybierzemy. Chyba że jesteś zbyt zmęczony…

– Nie jestem! – zapewniłem gorliwie. – A zresztą, nawet gdybym umierał, do ciebie i tak bym przypędził w jednej sekundzie!

Czytaj także:
„Wylądowałem w łóżku z 18-letnią córką przyjaciela. Teraz wiem, że to nie jest romans. Nie wiem jak powiem to Konradowi”
„Nie dbałam o to, że moi kochankowie mają żony. Skoro są naiwne, to ja chętnie zabawię się ich kosztem”
„Po latach odkryłem, że jestem mężem aktorki. Żona i jej kochankowie grali pierwsze skrzypce w odważnych produkcjach”

Redakcja poleca

REKLAMA