Pięć lat temu przeszłam na emeryturę. Nie chciałam, tak zdecydował mój pracodawca. Gdy dostałam pierwszy przelew z ZUS-u – 1500 złotych, załamałam się. Przecież miałam tyle planów! Podróże, teatr, kursy językowe…
No a za te pieniądze to raczej nie poszaleję
O moim rozczarowaniu opowiedziałam siostrzenicy. Zadzwoniła dwa dni później i powiedziała:
– Ciociu, słuchaj. Razem z Filipem wpadliśmy na świetny pomysł. Podpiszemy umowę. Przekażesz nam aktem darowizny mieszkanie, a my będziemy ci wypłacać rentę 600 złotych miesięcznie. Oczywiście będziesz dalej mogła mieszkać u siebie, jak dotąd.
Julia to moja jedyna żyjąca bliska krewna. Jej mama – moja starsza siostra – zmarła 15 lat temu. Nawet mi do głowy nie przyszło, że propozycja nie jest szczera i uczciwa. Moja chrześnica, kochana Julcia, którą w dzieciństwie zabierałam na wakacje nad morze, chciałaby mnie oszukać? No skąd. Urzędniczka w spółdzielni, do której poszłam po zaświadczenia potrzebne notariuszowi, trzy razy się upewniała, czy wiem, co robię.
– Pani Olu, my mieliśmy takie przypadki. Ludzi wykiwanych przez krewnych, co lądowali z niczym na bruku.
Zapewniłam ją, że moja siostrzenica ma dobre intencje, że jest dla mnie jak córka, i że wszystko będzie dobrze. Notariuszem i formalnościami zobowiązała się zająć Julia.
– Ty będziesz tylko musiała przyjść na odczytanie aktu i coś tam podpisać. I sprawa będzie załatwiona. Dam znak, gdzie i kiedy – obiecała.
Urzędy, papiery, akty notarialne – nigdy nie miałam do tego głowy. Cieszyłam się więc, że mam to z głowy. Dwa tygodnie później stawiłam się, gdzie kazała mi Julia. Notariusz – elegancki, szpakowaty, poważny – był najwyraźniej kolegą Filipa. Mówili do siebie po imieniu. W kancelarii było bardzo duszno, więc podczas odczytywania aktu trochę przysypiałam. Pamiętałam, że w umowie był zapis o rencie.
Tylko na to zwróciłam uwagę
Podpisałam, gdzie kazali, pożegnałam się z Julią i jej mężem, i wróciłam do domu. Pod koniec miesiąca na moje konto wpłynęła pierwsza renta. Uznałam, że nie ma na co czekać. Postanowiłam wybrać się wreszcie w wymarzoną podróż do Paryża. Kupiłam dwutygodniową wycieczkę autokarową: Paryż i zamki nad Loarą. Wpłaciłam zaliczkę, resztę miałam zamiar dopłacić, gdy dostanę kolejną rentę. Oczywiście pochwaliłam się Julii.
– Jadę do Francji! Za miesiąc! Dzięki wam, świetnie to wymyśliłaś! Naprawdę dziękuję.
Julia dopytywała o szczegóły. Kiedy wyjeżdżam, kiedy wracam… Widać cieszyła się razem ze mną. To były najpiękniejsze dwa tygodnie mojego życia. Kafejki, winnice, zamczyska. Spaliśmy w wygodnych hotelach, jedliśmy ostrygi, piliśmy lokalne wina. No Francja elegancja. Było wspaniale, ale jak stanęłam przed moim blokiem, to pomyślałam, że bardzo prawdziwe jest jednak przysłowie: „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wystukałam kod na domofonie, wjechałam na swoje piętro. I gdy już widziałam się w mojej wannie pełnej wody z pianą – okazało się, że chyba popsuł się zamek.
Wkładałam klucz, a ten nijak nie pasował. Gimnastykowałam się przez chwilę, aż opadłam z sił. Zadzwoniłam do Julii, ale jej telefon nie odpowiadał. Próbowałam się dodzwonić do Filipa – też bez skutku. Zeszłam na parter i na tablicy znalazłam ogłoszenie: „awaryjne otwieranie drzwi”.
Fachowiec przyjechał po dwóch godzinach
Popatrzył na mój klucz, na zamek i pokręcił głową.
– Szefowo, ja pani nie pomogę. Ten klucz nie ma prawa otworzyć tego zamka, on na pewno nie jest do niego. Proszę się przyjrzeć – to inna firma.
Miał rację. Przez chwilę podejrzewałam, że może jakimś cudem pomyliłam klatki – ale nazwiska na sąsiednich drzwiach się zgadzały. Za sam przyjazd fachowca musiałam zapłacić 50 złotych – a i tak ciągle stałam na korytarzu…
„O co chodzi? – zastanawiałam się. – Może zawsze miałam zamek i klucz z różnych firm?”.
Wtedy z windy wysiadła sąsiadka. Na mój widok zakryła usta ręką.
– A więc już pani wie! – oznajmiła.
– Pani Wiesiu, o czym pani mówi?
– No przecież, pani Olu, o tym, że straciła pani mieszkanie. Była tu pani siostrzenica i wymieniła zamek. Próbowałam protestować, ale mi pomachała aktem własności i obcesowo kazała zająć się swoimi sprawami. Rozmawiała z nią pani?
– Julia nie odbiera telefonu, jej mąż też nie… – przyznałam, czując, że robi mi się słabo.
Pani Wiesia zaprosiła mnie do siebie. Zaparzyła herbaty, zrobiła kanapkę.
– Co pani narobiła, pani Olu? – zapytała łagodnie.
Opowiedziałam o darowiźnie, rencie, wycieczce
Nie mówiłam, skąd pieniądze na tę Francję, bo nie chciałam, żeby mi pani ciosała kołki na głowie jak urzędniczka w spółdzielni. Byłam pewna, że znam moją siostrzenicę. Zresztą może to jakieś nieporozumienie? Pani Wiesia pokręciła z niedowierzaniem głową.
– Oj, pani Olu, chyba się pani wpakowała w niezły ambaras – powiedziała.
Milczałam. Co miałam mówić? Tej nocy spałam na polówce u sąsiadki. Następnego dnia Julia dalej nie odbierała ode mnie telefonów. Za to zadzwonił do mnie mężczyzna, który przedstawił się jako adwokat mojej siostrzenicy i jej męża.
– Zostałem upoważniony do kontaktów z panią w ich imieniu – oświadczył. – Mam dla pani klucz do magazynku, do którego zostały przewiezione pani rzeczy. Jest opłacony do końca miesiąca. Potem musi pani albo zabrać rzeczy, albo płacić za ich magazynowanie. Koszty transportu do magazynu pani Julia i pan Filip wzięli na siebie, proszę się nie martwić. Gdyby miała pani jakieś pytania – proszę do mnie dzwonić. Miłego dnia!
Szok i oburzenie spowodowały, że nie odezwałam się ani słowem. Zatkało mnie.
„Łaskawcy, wzięli koszty na siebie. Wyrzucili mnie z mojego mieszkania, ale koszty wzięli na siebie! Rany boskie, w co ja się wpakowałam?!”.
Ten notariusz był kolegą Filipa…
Nie wiedziałam, co robić. Nie mogłam zostać u sąsiadki – i tak nadużyłam jej gościnności. Zadzwoniłam do przyjaciółki. Nie tłumaczyłam, o co chodzi, tylko że mam kłopot z mieszkaniem i muszę gdzieś się zatrzymać.
– Jasne, wpadaj, prześpisz się na kanapie. Nie ma problemu – Ania mówiła tak serdecznie, że zatargałam walizę do autobusu i pojechałam.
Gdy opowiedziałam jej, co mi się przytrafiło, trochę mina jej zrzedła. Chyba się wystraszyła, że chcę u niej zamieszkać na stałe.
– Aniu, zostanę tylko kilka dni, coś wymyślę. Potrzebuję trochę czasu… – zapewniłam ją szybko, ale cały wieczór miała już dość kwaśną minę.
Następnego dnia spotkałam się z adwokatem Julii i dostałam od niego klucz do magazynu. Gdy zobaczyłam dorobek swojego życia upchnięty w ciasnym kantorku – popłakałam się. Siedziałam na jednym z moich krzeseł i zastanawiałam się, co dalej. W końcu wzięłam się w garść. Postanowiłam znaleźć akt notarialny. Przecież tam na pewno jest zapis, że mam prawo mieszkać w swoim mieszkaniu dożywotnio. Nie pamiętałam go, ale to chyba standard przy takich umowach? Julia tak mówiła. Notariusz na pewno dopilnował…
Wtedy przypomniałam sobie zażyłość notariusza z Filipem. I zrobiło mi się gorąco. Rzuciłam się do pudeł pełnych książek i dokumentów. Udało mi się znaleźć akt po trzech godzinach. Byłam zgrzana, brudna – ale miałam go. Zaczęłam czytać od razu… Przeleciałam raz, drugi. Nic. Żadnego zapisu o tym, że mam prawo tam mieszkać! I nagle uświadomiłam sobie, że w tym akcie nie ma czegoś jeszcze. Ale przecież paragraf o rencie słyszałam w czasie czytania… Doskonale pamiętam! Przeczytałam dokument linijka po linijce. Nic. Ani słowa.
Wtedy, w kancelarii, nie przeczytałam aktu
Podpisałam, gdzie kazali. Ale przecież słyszałam… Jezu! Zamknęłam magazyn. Naprzeciwko była kafejka internetowa. Wklepałam hasło: „darmowe porady prawne”. Znalazłam fundację – dyżur mieli następnego dnia. Po kolejnym kwaśnym wieczorze u Ani wiedziałam, że nie mogę u niej zostać dłużej. Zadzwoniłam rano do innej koleżanki – Basi. Tym razem od razu wyjaśniłam, że nie mam gdzie mieszkać, i że zanim coś wymyślę, może minąć nawet kilka tygodni. Basia ma duży dom, liczyłam, że może nie będę u niej zawadzać. Rzeczywiście, zgodziła się bez problemu. A nawet ucieszyła.
– Jasne, przyjeżdżaj, odkąd dzieci wyjechały, to miejsca mamy aż nadto. A i gębę będę miała do kogo otworzyć, bo Jerzy to ciągle w firmie siedzi.
Pożegnałam się z Anią – gdy zobaczyła, że się wyprowadzam, to humor jej wrócił: „Dzwoń, jak będziesz potrzebować pomocy!” – i pojechałam do prawnika. Tam miła, młoda aplikantka przejrzała akt notarialny.
– Niestety, dała się pani oszukać. Rzeczywiście, w tym akcie nie ma słowa ani o rencie, ani o prawie dożywotniego zamieszkania. Jeżeli jest pani pewna, że słyszała zapis o rencie – to po prostu trafiła pani na nieuczciwego notariusza. Tylko że nie ma pani żadnych świadków.
– Ale Julia dała mi już tę rentę dwa razy, może to jest dowód?
Adwokatka pokiwała głową, podsunęła mi komputer i poprosiła, żebym zalogowała się do swojego banku. Znalazłam wpłaty. Spojrzałam w rubrykę „tytuł przelewu” (nigdy na nią nie zwracam uwagi) i zamarłam: Julia napisała tam: zwrot długu.
– Pani Olu. Pani siostrzenica wszystko przemyślała. Zapłaciła pani dwa razy, żeby uśpić pani czujność. Jedyny sposób na odzyskanie mieszkania – to odwołanie darowizny. Tyle że w sądzie będzie pani musiała wykazać, że obdarowany wykazał się rażącą niewdzięcznością. Według prawa to przemoc fizyczna, psychiczna, oszustwo. Ale także zaniechanie obowiązku alimentacyjnego. Tylko sąd musiałby uwierzyć, że pani siostrzenica zobowiązała się do płacenia tej renty. To będzie trudne. Sprawa potrwa lata i nie ma pani żadnej gwarancji, że sąd przyzna pani rację. Nie jestem pewna, czy to ma sens. Takie procesy kosztują. Proszę się dobrze zastanowić.
Pierwsza noc na dworcu
Odpuściłam. Emerytura ledwie starcza mi na życie, a renta od Julii oczywiście nigdy więcej nie wpłynęła. Od pięciu lat ani razu z nią nie rozmawiałam. Przestałam dla niej istnieć. U Basi długo nie pomieszkałam. Gdy zorientowała się, że mogę się u niej zalęgnąć na wieki, znalazła pretekst, żeby się mnie pozbyć. Oznajmiła, że zaczynają remont domu.
– Ela, wiesz, bardzo mi głupio, ale chyba będziesz musiała się wyprowadzić. Jerzy sprowadza ekipę z Podhala. Muszą gdzieś zamieszkać. Rozumiesz.
Rozumiałam. Spakowałam się i bez słowa wyszłam z domu. Choć Basia wołała, że przecież mogę jeszcze zostać kilka dni, zanim czegoś sobie nie znajdę. W ciągu następnych paru miesięcy czasem przechodziłam koło domu Basi. Nie zauważyłam żadnego remontu. Widać, plany się zmieniły… Pierwszą noc po wyprowadzce od Basi spędziłam na dworcu. Nie miałam pojęcia, gdzie pójść – dworzec był pierwszym skojarzeniem...
Dwa dni temu przechodziłam koło mojej kamienicy. Zorientowałam się, że to już pięć lat, jak straciłam mieszkanie. Na balkonie wisiał baner: „Na sprzedaż”. I adres biura nieruchomości. Zacisnęłam mocno zęby i się nie popłakałam. Ale muszę pamiętać, by więcej tamtędy nie chodzić.
Czytaj także:
„Gdy zmarł teść, teściowa się zmieniła. Obsesyjnie interesowała się naszym życiem, nieproszona cerowała moje majtki”
„Czułam, że to dziecko musi żyć. Próbowałam odwieść Kasię od usunięcia ciąży i miałam rację. To dziecko uratowało jej życie”
„Adrian miesiącami mnie dręczył i prześladował. Policja mnie zbyła. Zainteresują się dopiero, gdy zrobi mi krzywdę”