„Z mężem mieliśmy jasny układ: najpierw on poświęca się dla mnie, potem ja dla niego. To wymknęło się spod kontroli”

kłótnia małżeńska fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY
„Znacie przepis na udane małżeństwo? Trzeba szukać kompromisów. Na przykład w kwestii wspólnych wakacji. Jedna połówka woli odpoczywać, druga najchętniej spędzałaby czas w ruchu: zwiedzała, ciągle zmieniała miejsce. Ja akurat należę do pierwszej grupy, Krzysiek do drugiej”.
/ 18.05.2023 14:28
kłótnia małżeńska fot. Adobe Stock, NDABCREATIVITY

Co roku sprzeczamy się, gdzie spędzimy urlop. Każde z nas próbuje przeforsować własny pomysł. W efekcie czasami nie jedziemy nigdzie albo każde z nas udaje się w inną stronę. W tym roku stwierdziliśmy, że kłótnie o wakacje to dziecinada. Musimy jechać razem, nieważne gdzie. Przecież się kochamy i nie jesteśmy pseudomałżeństwem żyjącym razem, a jednak osobno.

Dla każdego coś miłego

Plan był następujący: w wakacje Krzysztof poświęci się dla mnie, w ferie – ja dla niego. W połowie sierpnia pojechaliśmy więc do Władysławowa. Pogoda idealna. Czterdzieści stopni w słońcu, złoty piasek, szum fal. Książka, zimne piwo. Opalanie, gra w karty czy siatkówkę. Wieczorne spacery pod czerwonożółtym niebem. Byłam w swoim żywiole. Nie przeszkadzał mi nawet okryty złą sławą „parawaning”. Niech sobie ludzie zawłaszczają prywatną przestrzeń, wszystko mi jedno. I tak na plażę jeździliśmy za miasto. Rozkładaliśmy koc w malowniczym zagłębieniu urwiska i mieliśmy własną przestrzeń. Z tą różnicą, że nikomu jej nie zawłaszczaliśmy; niewielu plażowiczów wybierało miejsce z dala od barów i rozrywek.

Początkowo mój mąż dobrze się bawił. Po upływie dwóch dni sytuacja uległa zmianie. Za gorąco, zbyt monotonnie. Kolejnego dnia spalił się na słońcu i, chcąc nie chcąc, sam musiał zbadać walory „parawaningu”. Zarzucił na nasz parawan ręcznik plażowy i schował się wewnątrz jak w bunkrze. Żartowałam, że w końcu znalazł coś dla siebie, bo interesuje się historią wojskowości i uwielbia bunkry. Jemu nie było do śmiechu. W rezultacie wróciliśmy do domu dwa dni przed czasem, bo miałam dość jego narzekań. 

Pozostawała druga część planu, czyli moje poświęcenie dla męża. W rewanżu pół roku później wywiózł mnie na Dolny Śląsk. Zima, mróz. Najchętniej zaszyłabym się z domu i nie wystawiała nosa za drzwi, ale... dałam słowo honoru. Ja, która kocham upały, dałam się namówić na zimową wycieczkę. Brr.

Wzięłam ze sobą wszystko, co moim zdaniem nadawało się na mrozy. Czapkę podbitą polarem, gruby szalik, rękawiczki, skarpety z owczej wełny, kozaki z futerkiem i kurtkę dla alpinistów. 

Mąż niemal popłakał się ze śmiechu.

– Wybierasz się na Antarktydę? – zakpił.

Jeśli chodzi o samą wyprawę, byłabym niesprawiedliwa, gdybym uznała ją za całkowitą porażkę. Początek był cudowny. Zwiedziliśmy Wrocław, który jest pięknym miastem, a zimowe dekoracje czynią go  magicznym. Noc spędziliśmy w stuletniej willi u podnóża Gór Złotych. Fantastyczne wrażenia, jakbyśmy odbyli podróż w czasie. A rano mgły, oszronione gałęzie, trawy chrzęszczące pod butami. Co dzień nowe miejsca: Kopalnia Złota w Złotym Stoku, krzywa wieża w Ząbkowicach Śląskich, pałac w Kamieńcu Ząbkowickim, twierdza w Srebrnej Górze, Zamek Książ. Grzaniec i dużo... ciepła, czyli wzajemnej czułości.

Ruszyłam stawić czoła wyzwaniu

Na finał wycieczki Krzysztof zaplanował zwiedzanie miejsca, które zawsze chciał zobaczyć: podziemne miasto Osówka, czyli kompleks korytarzy, hal, bunkrów stanowiących ostatnią, największą kwaterę Hitlera w Górach Sowich.

– Zapomnij! – zaprotestowałam. – Tam jest zimno i latem! A co dopiero w styczniu!

– Skarbie, przytulę cię i rozgrzeję – kusił i obiecywał mój mąż. – Poza tym od dziecka marzyłem o zwiedzeniu legendarnych korytarzy Hitlera. Proszę, please... – po kuszeniu przyszła pora na szantaż emocjonalny.

Skapitulowałam. Włożyłam na siebie wszystko, co miałam, i ruszyłam stawić czoła wyzwaniu. Czego nie robi się z miłości!

Do podziemi weszliśmy z grupą i przewodnikiem. Każdy w kasku na głowie, bo zasypane odcinki są niebezpieczne. Przewodnik prowadził nas po ciemnych zaułkach, opowiadając o historii  obiektu i losach ludzi pracujących przy budowie. Traciłam poczucie rzeczywistości, wsłuchując się w rytmiczne kapanie ściekającej skądś wody, odkrywając sekrety ciemnych zakamarków w wąskim świetle latarki przewodnika.

Niestety czułam coraz większy dyskomfort z powodu zmieniających się wciąż korytarzy: to wąskich, to szerokich, to w lewo, to w prawo. Wprawdzie główna trasa była oświetlona, ale jedno spojrzenie w tył wystarczyło, by zrozumieć, że gdybym odłączyła się od grupy – zgubiłabym drogę. Chwyciłam męża za rękę. Puszczałam ją tylko wtedy, gdy tunel wymagał, byśmy szli gęsiego. Bez przerwy zadawałam mu błahe pytania, żeby mieć pewność, że jest obok. Takie nerwowe pytlowanie, które nie przeszło niezauważone.

Ktoś tam z tyłu ćwierka jak para wróbelków – skomentował na głos przewodnik.

Super. Po prostu świetnie. Wyszliśmy na parę egzaltowanych gaduł. Przez mój strach.  Dziewczyna w różowym szaliku zachichotała, a ja oblałam się czerwienią.

Jakby tego było mało, w pewnym momencie, gdy chowałam do kieszeni chusteczkę, zorientowałam się, że zgubiłam rękawiczkę. Ekstra. Teraz już na pewno zamarznę przez samą świadomość, że jej nie mam! Poza tym od wilgoci ciekło mi z nosa, jeszcze chwila i zrobią mi się sople. Natychmiast przeszedł mnie dreszcz. Wbiłam dłoń do kieszeni tak głęboko, że prawie rozdarłam podszewkę. 

Byłam wściekła. Mąż spostrzegł zmianę mojego nastroju i zapytał, co się stało.

– Twoja wycieczka się stała! – warknęłam. Reszta grupy nas wyprzedziła. Nikt nie był świadkiem tej sceny. – Zgubiłam rękawiczkę.

– Poczekaj, dam ci swoją.

Był gotowy na wszystko. I nie musiał ściągać rękawiczek z dłoni! Miał je w plecaku.

Zatrzymaliśmy się, żeby wyłuskał je ze swojego bałaganu. Po co to wszystko nosił? Stary bagnet? Menażka? Otwieracz do butelek? Baterie?! Kawałek siatki?! Wreszcie pojawiły się rękawiczki. Takie duże, że jedna pomieściłaby swobodnie trzy moje dłonie.

Dlaczego to musiało przydarzyć się nam?!

Krzysiek zarzucił plecak na ramię i ruszył za grupą. A raczej chciał ruszyć, bo… grupy nie było. Ani przewodnika, ani nikogo innego. Zostaliśmy sami. Bez zastanowienia rzuciliśmy się w kierunku, w którym prawdopodobnie poszli. Pusto. Niemal biegiem pokonywaliśmy kolejne korytarze, wypatrując ludzi. Żywego ducha. Na Boga! Dlaczego to musiało przydarzyć się właśnie nam?!

Spojrzałam za siebie, przed siebie. Gdzież my, u diabła, jesteśmy?! Mąż zaczął grzebać w plecaku. Co znowu? Wydrąży bagnetem drogę na zewnątrz? A może otwieraczem uchyli jakiś tajny właz? Chyba za dużo „MacGyvera” się naoglądał – ten może i coś by w filmie z tego złomu zmajstrował, ale zwykły człowiek raczej nie…

Krzysiek wyjął komórkę. Świetnie. Genialny pomysł! Za chwilę w cudowny sposób znajdzie zasięg pod kilkumetrową warstwą skały i wezwie policję. Albo pogotowie. To drugie bardziej się przyda, bo chyba zrobię mu krzywdę… Tymczasem on odpalił latarkę i oświetlił wnętrze wąskiego korytarza.

– Chodź – powiedział. – Wydaje mi się, że poszli tam!

Nie wiem, czy wywróżył to z fusów, czy ze szklanej kuli, a może doznał olśnienia, nieważne. Stanęłam okoniem i stwierdziłam twardo, że nigdzie się nie ruszę. Ktoś na pewno zauważy naszą nieobecność i po nas wrócą. Powinniśmy zostać na miejscu, a nie jeszcze bardziej się gubić.

Krzysiek ustąpił. Niewiarygodne... Czyżby przyznał mi rację? Czyżby było z nami aż tak źle?! Zrobiło mi się gorąco. Rozwiązałam szalik i zdjęłam te głupie, wszystkiemu winne rękawiczki. Cisnęłam je na ziemię. Mąż parsknął śmiechem. Fakt. Sposób, w jaki okazałam wściekłość, był żałosny. Również się roześmiałam.

Chichotaliśmy tak, nie wiedząc, co robić – ale przecież lepiej rechotać, niż płakać – aż z oddali dotarł do nas męski głos. Kolejna grupa? Głos dochodził z kierunku, z którego przyszliśmy. A może to tylko echo? Zamilkliśmy. Mąż zgasił latarkę. Wstrzymaliśmy oddechy i ukryliśmy się w ciemnej wnęce. Czułam się jak uczennica, która coś przeskrobała i musi chować się przed nauczycielką.

Męski głos się zbliżał. Usłyszeliśmy kroki kilku osób. Słowa mężczyzny stawały się coraz bardziej zrozumiałe. Tak, to była kolejna grupa. Rozpoznaliśmy opowieść, ale głos należał do innego przewodnika. Wtuliliśmy się we wnękę, podczas gdy turyści przechodzili obok, nieświadomi naszej obecności. Kiedy nas minęli, cichcem wydostaliśmy się z wnęki i niepostrzeżenie dołączyliśmy do grupy.

Nikt nie zauważył nadprogramowej dwójki zwiedzających. Dopiero przy wyjściu dostrzegła nas ta dziewczyna w różowym szaliku. Właśnie wracała z toalety. Podeszła do swojego chłopaka i zakomunikowała mu teatralnym szeptem:

– Znalazły się nasze... wróbelki.

Wciąż wspominamy dzień w Osówce, ale na kolejne wakacje wybierzemy się na Mazury. I woda, i górki, a do tego las. Mąż będzie buszował po starych fortyfikacjach, a ja pochodzę sobie na grzyby. Dla każdego coś miłego. Taki kompromis mi odpowiada.

Czytaj także:
„Nie chciałem brać ślubu z Gosią, aż nie zauważyłem, ilu facetów chce mi ją zabrać. Trzeba zaklepać i po sprawie”
„Mąż nie cierpiał moich kotów, ale z Amandą miał wyjątkowo na pieńku. Aż do tamtej nocy, kiedy kotka uratowała mu życie”
„Prowadzę podwójne życie, żeby nie rozczarować rodziców. Sami są sobie winni, bo zaplanowali mi przyszłość bez pytania”

Redakcja poleca

REKLAMA