„Udało mi uratować człowieka, kiedy inni ludzie zawiedli. Wszyscy się gapili, ale pomóc nie było komu”

Kobieta reanimująca mężczyznę fot. Adobe Stock; Mongkolchon
Jeszcze nigdy nie byłam z siebie tak dumna. Miałam powód. Naprawdę.
/ 14.05.2021 12:05
Kobieta reanimująca mężczyznę fot. Adobe Stock; Mongkolchon

Udzielać pierwszej pomocy nauczyłam się na kursie wychowawcy kolonijnego. Robiłam taki kurs kilka lat temu. Nigdy nie przypuszczałam, że kiedyś mi się te umiejętności przydadzą, ale mimo to na kursie byłam bardzo uważna. W przeciwieństwie do wielu moich koleżanek i kolegów wcale nie uznawałam ugniatania manekina za coś śmiesznego. Może dlatego, kiedy przyszedł moment próby, udało mi się uratować człowieka.

Musiałam coś zrobić, nie mogłam patrzeć, jak umiera

Szłam tego dnia do pracy. Było parę minut przed ósmą. W pewnej chwili nieopodal przystanku zobaczyłam, że zebrała się spora grupka ludzi. Podeszłam do nich, żeby zobaczyć, w co się tak wpatrują. W środku tego kręgu leżał człowiek. Mężczyzna w sile wieku. Obok niego kucała kobieta, nad nią stała druga. Ta kucająca klepała nieprzytomnego po policzku.

Nie wiem, co mnie pchnęło do działania, ale bez namysłu przecisnęłam się przez pierścień ludzi i przysiadłam przy leżącym mężczyźnie.
– Oddycha? – zapytałam.
– Nie wiem… – wzruszyła ramionami kobieta, a ja uświadomiłam sobie, że nikt tu nie próbował go ratować.
– Długo już tak leży? – spytałam.
– Chyba nie – odparła niepewnie. – Ktoś widział, jak upada, więc pewnie stracił przytomność przed chwilą.

Szybko stwierdziłam, że nieprzytomny nie oddycha i nie ma pulsu, sprawdziłam drożność dróg oddechowych i zaczęłam go reanimować. Uciskałam trzydzieści razy klatkę piersiową, po czym dwa razy dmuchałam leżącemu powietrze w usta. Patrzyłam, jak po każdym takim dmuchnięciu unosi mu się klatka piersiowa. Byłam całkowicie skoncentrowana na tych czynnościach, nie myślałam o niczym poza ratowaniem nieznajomemu życia.

Na ludzi też nie zwracałam uwagi. Podniosłam się tylko na chwilę z pytaniem, czy ktoś zadzwonił po pogotowie. Nikt się nie odezwał – jedni patrzyli na drugich. Kazałam więc kobiecie, która przed chwilą klepała tego człowieka po policzkach, żeby wezwała karetkę. A potem dalej go reanimowałam. W pewnej chwili poczułam, że już nie daję rady. Na plecach pojawiły mi się krople potu, ręce zaczęły drżeć, a mój oddech przyspieszył niebezpiecznie.

Na szczęście pojawił się jakiś chłopak, który rzucił się do pomocy. Siedziałam naprzeciw niego i patrzyłam, jak on się męczy. Byłam tak wyczerpana, jakbym przebiegła dziesięć kilometrów. Nie było szans, żebym znów przejęła reanimację. Na szczęście przyjechała karetka. Wyskoczyli z niej ratownicy i zajęli się nieprzytomnym.
– Będzie żył? – zapytałam tylko, gdy zabierali go do samochodu.
– To się okaże – powiedział jeden z nich. – Ale zrobiliście świetną robotę!

Zdążyłam ich jeszcze tylko zapytać, do którego szpitala wiozą tego człowieka, i odjechali. A ja zostałam. Zszokowana i niepewna. Chłopak, który mi pomagał, uścisnął mi dłoń na pożegnanie, uśmiechnął się serdecznie, po czym poszedł sobie. A ja? Stałam tak chwilę, a potem pojechałam do pracy.

Pytanie, czy uratowaliśmy tego mężczyznę, nie dawało mi jednak spokoju. Na drugi dzień pojechałam więc do tego szpitala. Wolałam stawić się osobiście, bo gdybym zadzwoniła, nic by mi pewnie nie powiedzieli.

Ten lekarz powitał mnie niemal z entuzjazmem

Zaczęłam od portierni, ale oczywiście niczego się nie dowiedziałam. Odesłali mnie na ostry dyżur. Kręciłam się tam w kółko, nie wiedząc, kogo mam zapytać, kto mógłby coś wiedzieć. W końcu zaczepiłam jednego z lekarzy i powiedziałam, o co chodzi. On zastanowił się chwilę, kazał mi zaczekać i poszedł po kolegę. A ten już znał sprawę bardzo dobrze.

– To pani?! – spytał przejęty.
– To ja, ale…
– Mówili koledzy ratownicy, że była tam dzielna dziewczyna – uśmiechnął się. – Mam dobre wiadomości. Udało się. Może być pani z siebie dumna.
– Boże, jak się cieszę!
– Jeśli to ma znaczenie – dodał lekarz – powinna pani wiedzieć, że uratowała pani szefa szpitala onkologicznego. To jest wybitny specjalista…
– A to już nieważne! Ważne, że żyje… – machnęłam ręką.
– No tak, jasne. Ale musi pani inaczej o tym pomyśleć. On przeżył, będzie dalej pracował i będzie ratował ludzi. Ilu ich będzie, nie wiadomo. Ale każdy jego pacjent będzie częściowo zawdzięczał zdrowie także pani.
– E, co pan…
– Tak, tak. Nie żartuję. Jeszcze raz gratuluję hartu ducha i pary w rękach. Do widzenia i powodzenia!

Dopiero przed szpitalem dotarły do mnie te słowa. Bo przecież gdybym nie uratowała tego człowieka, on już nie leczyłby chorych. A jeśli to taki fachowiec, to kto wie, ilu ich jeszcze będzie!

Czytaj także:
Moja córka zakochała się w... narzeczonym własnej ciotki
Mój syn zerwał z dziewczyną, bo zakochał się w nauczycielce
Moja mama i teściowa zajmowały się wnukiem. I ciągle przy nim kłóciły

Redakcja poleca

REKLAMA