Moim zdaniem każdy ma swoje miejsce, w którym odnajduje prawdziwe szczęście. Dla mnie taką oazą są Bieszczady. To właśnie tu przyszedłem na świat i nie potrafię sobie wyobrazić życia gdzie indziej. Ale nie zawsze tak uważałem. Jeszcze nie tak dawno temu nienawidziłem tych terenów. Wydawało mi się, że gdzieś daleko stąd, z dala od tych bieszczadzkich połonin i dzikiej głuszy, życie musi być wspanialsze i wartościowsze. Postanowiłem więc zrobić co w mojej mocy, aby wyrwać się z tych okolic.
Marzyłem, żeby się stamtąd wyrwać
Zakuwałem jak szalony, żeby tylko dobrze zdać maturę i dostać się na uczelnię w Warszawie. Udało mi się osiągnąć ten cel. W ostatnich dniach września, tuż po skończeniu dziewiętnastu lat, pojechałem do stolicy. Doskonale pamiętam tamten moment. Zanim nadszedł, mama całą noc na okrągło prasowała moje ciuchy, robiła zapasy jedzenia i pakowała bagaże. Wszystko układała idealnie, aby się nie pogniotło, i roniła łzy.
– Synku, pomyśl jeszcze raz. Przecież ty kompletnie tam nie pasujesz. Na co ci to wszystko? Może lepiej zostań w domu? – mówiła przez łzy.
Nie mogłem pojąć, czemu tak się nade mną użalała. W końcu powinna być zadowolona i dodawać mi otuchy! Nareszcie ktoś z naszych bliskich dostał okazję, żeby wyrwać się z tej bieszczadzkiej dziury. A ona do samego końca starała mi się wybić ten pomysł z głowy. Zupełnie jakby z góry skreślała moje szanse na sukces.
Mama mnie nie rozumiała
– Mamo, daj już spokój. Nie planuję tak jak tata i brat zasuwać od świtu do zmierzchu przy ścinaniu drzew. Marzę o pracy w biurowcu z wielkimi oknami, chodzeniu w szykownym garniaku, a nie babraniu się w błocku w waciaku i kaloszach – odpowiedziałem poirytowany.
Popatrzyła na mnie z żalem w oczach.
– Nie zapomnij, że gdy poczujesz się źle, w każdej chwili możesz przyjechać do nas – powiedziała szeptem.
Nie planowałam powrotu. Pragnęłam pokazać samemu sobie oraz reszcie ludzi, że moja przyszłość znajduje się gdzieś daleko stąd, w ogromnym świecie; że dam sobie radę sam.
Czułem się nieswojo
Osiągnąłem to, o czym marzyłem. Udało mi się skończyć uczelnię z bardzo dobrymi wynikami i niedługo potem zdobyć posadę w sporej międzynarodowej firmie. Kiedy dostałem tę robotę, wydawało mi się, że złapałem pana Boga za nogi. Byłem przeszczęśliwy, że ja, chłopaczyna z małej wioski położonej hen w lasach i górach, będę pracował niczym prawdziwy obywatel Europy.
Gdy zacząłem pracę w tej firmie, od samego początku zostałem wrzucony na bardzo głęboką wodę. Niedługo potem zdałem sobie sprawę, że nie ma co oczekiwać wsparcia od „przyjaznych” współpracowników z mojego zespołu i muszę polegać wyłącznie na sobie. W tym miejscu wszyscy troszczyli się przede wszystkim o swoje stanowiska i własne ścieżki kariery. Koledzy witali mnie z uśmiechami na twarzach, a kiedy się odwracałem, już obgadywali mnie za plecami.
Nie jestem już tym samym zielonym chłopakiem co kiedyś. Zebrałem sporo doświadczeń i nauczyłem się sprawnie poruszać po korporacyjnych meandrach. Z każdym dniem rósł mój profesjonalizm i pewność siebie, ale jednocześnie coraz bardziej odrywałem się od zwykłego życia poza pracą. Ciągle brakowało mi czasu na cokolwiek innego.
Oprócz kariery nie miałem nic
Rodzina informowała mnie o ważnych wydarzeniach – mój brat stanął na ślubnym kobiercu i wkrótce został tatą. A ja? Nawet nie miałem partnerki. Wolne chwile poświęcałem na dopinanie grafiku na kolejny dzień. I tak w kółko… Moje starania zostały docenione. Piąłem się po szczeblach kariery, dostając podwyżkę, własne biuro, firmowego notebooka i auto.
– Ten chłopak ze wsi to wie jak sobie poukładać życie. Raptem parę lat pracy i już wspina się na sam szczyt – szeptali z zawiścią moi współpracownicy.
Teoretycznie powinienem być z siebie zadowolony, ale jakoś nie byłem. Mimo odniesionego sukcesu, radość gdzieś uciekła. Coraz mocniej dopadało mnie wrażenie, że to supernowoczesne biuro to nie moje klimaty, jakbym tu nie pasował.
Ale szybko odganiałem te myśli. „Stary, ogarnij się, przecież o tym marzyłeś” – wkurzałem się na siebie. I znów rzucałem się w wir pracy jak oszalały. Próbowałem sobie wmówić, że inaczej się nie da i że to jedyny słuszny kierunek dla mnie.
To był impuls
Kiedy cztery lata temu udało mi się osiągnąć kolejny zawodowy sukces, postanowiłem zrobić sobie dwutygodniową przerwę – nigdy wcześniej nie miałem tak długiego urlopu. Ponieważ była akurat zima, początkowo planowałem wybrać się w podróż do jakichś ciepłych krajów. Miałem wystarczająco dużo pieniędzy, żeby po prostu pójść do biura turystycznego i kupić wycieczkę.
Ostatecznie jednak zdecydowałem się wsiąść do auta i pojechać do rodzinnego domu w Bieszczadach. Szczerze mówiąc sam nie wiedziałem, co mnie napadło. Jeszcze nie tak dawno temu zarzekałem się, że noga moja tam nie postanie. A tu proszę, ni stąd, ni zowąd naszła mnie taka nostalgia za tymi stronami…
Dojazd do Rzeszowa przebiegł w zasadzie bez większych niespodzianek. Ale kiedy tylko wjechałem na nasze wąziutkie uliczki, z tymi wszystkimi podjazdami, zakrętami i zjazdami, zaczęły się schody. Moje modne nowoczesne firmowe autko kompletnie sobie nie radziło na tej śnieżnej brei i lodowisku.
Posuwałem się do przodu jak ślimak, aż w końcu, jakieś dziesięć kilometrów od domu zakopałem się w zaspie. Co miałem robić? Zostawiłem brykę i raźnym krokiem pognałem przez las.
Sądziłem, że dam radę
W końcu dawniej, kiedy wracałem z lekcji, często przemierzałem tę trasę pieszo. I nie stanowiło to dla mnie specjalnie dużego wyzwania. Tym razem jednak nogi zaczęły mnie boleć już po przejściu dwóch kilometrów.
Przedzierałem się przez zaspy w żółwim tempie, myśląc o tym, czy zdążę dojść tam przed nocą. Nagle z tyłu dobiegł mnie dźwięk pracującego silnika. Obejrzałem się za siebie. Na drogę z zakrętu wyjechał wysłużony samochód terenowy. Wspinał się na szczyt niczym wojskowy pojazd gąsienicowy.
Otrzymałem pomoc
Prowadzący auto zatrzymał się obok mnie i uchylił szybę. Za kółkiem siedziała młoda kobieta. Wyglądała jak spełnienie snów. Wręcz zaparło mi dech w piersiach.
– Może cię podrzucić? – spytała wesoło. – Raczej nie masz jak dotrzeć do domu. Ta srebrna bestia w zaspie należy do ciebie?
– Zgadza się. I z wielką przyjemnością skorzystam z podwózki. Ale… Czy my się przypadkiem nie znamy? – zapytałem, wsiadając się do auta.
– No pewnie! Jestem Jagoda, kiedyś byliśmy sąsiadami – odpowiedziała.
– O kurczę, wybacz, ale bardzo się zmieniłaś – poczułem się niezręcznie.
Rzeczywiście, kiedy ruszałem na podbój Warszawy, Jagoda chodziła jeszcze do ogólniaka. Jej twarz zdobiły wypryski, była chuda i tyczkowata. Nie zwracałem na nią uwagi. Jednak z biegiem czasu z nieatrakcyjnego pisklęcia przeobraziła się w olśniewającego łabędzia.
Po piętnastu minutach byliśmy już pod drzwiami domu jej rodziców.
Byłem jej wdzięczny
– Nie przejmuj się autem. Tata jutro z samego rana wyciągnie je ciągnikiem – rzuciła na odchodne, chcąc zamknąć drzwi.
Przeszkodziłem jej w tym.
– Hej, a może byśmy się zobaczyli jutro? Opowiesz mi, co tam u ciebie słychać – rzuciłem.
– Czy to propozycja wspólnej kolacji?
– No jasne! Wybierz miejsce, które ci odpowiada!
– W porządku… Pod warunkiem, że pojedziemy moim autem. Jakoś nie uśmiecha mi się grzęznąć z tobą gdzieś w zaspie śnieżnej – na jej twarzy pojawił się uśmiech.
Tak się złożyło, że kolacja to był dopiero początek. Spędzałem z nią całe dnie. Dzięki temu otworzyły mi się oczy, że poza moim zabieganym życiem istnieje też inne. Bardziej wyluzowane, pogodniejsze i przyjacielskie.
Zakochałem się
Na nowo odkrywałem uroki Bieszczad i ze zdziwieniem stwierdziłem, że coraz bardziej mi się tam podoba. Dotarło do mnie też coś jeszcze: zakochałem się w Jagodzie po uszy. Wyznałem jej to ostatniego wieczoru, tuż przed powrotem. Popatrzyła na mnie ze smutkiem w oczach.
– Ja też cię darzę uczuciem. Ale to bez przyszłości. Ty mieszkasz tam, a ja tutaj. To się nie uda. Wymaż mnie z pamięci – wydukała.
– W takim razie jedź ze mną! – prosiłem.
– Nie dam rady. Tu jest mój dom i właśnie tu jestem zadowolona z życia – odpowiedziała.
Wróciłem do stolicy. Moje biurko uginało się pod ciężarem papierów. Zanurzyłem się w nawale obowiązków. Kolejne dziesiątki konferencji, zebrań i konwersacji z kluczowymi klientami. Siłę do działania czerpałem jedynie ze wspomnień o dwutygodniowym pobycie w bieszczadzkich górach.
No i jeszcze rozmowy z Jagodą… Rozmawialiśmy każdego dnia.
Nie mogłem wyrzucić jej z głowy
– Jak już kompletnie nie dajesz rady, to olej to i wpadaj do mnie – namawiała, ale coś mnie powstrzymywało. W głębi duszy wciąż wierzyłem, że to moja ścieżka, moja przestrzeń.
Po miesiącu coś we mnie pękło. Tego dnia przez godzinę siedziałem u szefa, słuchając kretyńskich zarzutów odnośnie do obniżonej efektywności moich podwładnych. Chłopaki orali jak traktory, dawali z siebie maksa, a ten się spinał.
– Albo podciągniecie statystyki, albo się pożegnamy. Z personelem i z tobą – wypalił w pewnej chwili.
Miałem serdecznie dość.
– W takim razie żegnam – rzuciłem i opuściłem pomieszczenie.
Złożyłem wypowiedzenie na piśmie, zwróciłem firmowego notebooka oraz kluczyki do auta, po czym pognałem w stronę wyjścia. Serce tłukło mi się w piersi jak oszalałe. Wciąż nie docierało do mnie, że dosłownie przed momentem zrezygnowałem z posady.
Wybrałem miłość
– Cześć Jagoda, mam do ciebie prośbę. Będziesz mogła mnie jutro odebrać z dworca w Rzeszowie? – rzuciłem entuzjastycznie do słuchawki.
– O rany, co się stało?! Straciłeś prawo jazdy? Może samochód odmówił posłuszeństwa?
– Nie, nic z tych rzeczy. Wracam do domu. Tym razem na stałe! – odpowiedziałem.
Kiedy to z siebie wyrzuciłem, ogarnęło mnie niesamowite uczucie ulgi. Nareszcie poczułem się wolny.
Cztery lata temu wszystko się zmieniło. Teraz współprowadzę biznes z tatą i moim bratem. Mamy firmę zajmującą się handlem drzewem. Ja odpowiadam za kwestie finansowe i sprzedażowe, a oni zajmują się resztą.
Z Jagodą jesteśmy po ślubie i niedługo zostaniemy rodzicami, bo nasze pierwsze maleństwo jest już w drodze. Parę dni temu zmieniliśmy miejsce zamieszkania i teraz mieszkamy w przepięknej, wiekowej willi. Każdego ranka, kiedy idę do pracy i spoglądam na czubki wysokich jodeł, nie wierzę we własne szczęście. Mam w końcu to, o czym każdy marzy: szczerą miłość, spokój ducha i swój własny kawałek świata.
Piotr, 33 lata
Czytaj także:
„Od 20 lat mam dla córki idealną partię. Weterynarz z polem to prestiż. Nie to co ten jej ulizany goguś z miasta”
„Olewałem przeciętną dziewczynę, bo szukałem prawdziwej gwiazdy. Omamiły mnie długie nogi”
„Dziwie się, że moja żona chce rozwodu. Doskonale wiedziała, że nie umiem trzymać łap przy sobie i mam wiele kochanek”