Lata dzieciństwa i wczesnej młodości są źródłem mojej siły i mojej traumy. Naznaczyły mnie i ukształtowały. Nauczyły, że rodzina może być kotwicą albo brzemieniem nie do udźwignięcia.
Ten czas był koszmarem
Ojciec imał się różnych zajęć, ale w żadnej pracy nie zagrzał miejsca, a nawet jeśli, to i tak więcej przepijał, niż przynosił do domu. Zdarzało się, że jedliśmy chleb z wodą i cukrem na śniadanie, obiad i kolację. W emocjach też była bieda. Mama robiła, co mogła, ale nie mogła całej naszej szóstki obdarzyć taką samą dawką uwagi, miłości i matczynego ciepła. Skupiała się na maluchach. Moje dzieciństwo w niczym nie przypominało sielanki z reklam. A gdy zacząłem dorastać, dołożyłem swoje.
Jako nastolatek chodziłem wiecznie nabuzowany złością i poczuciem niesprawiedliwości. W szkole czułem się gorszy od innych, a w domu denerwowało mnie wścibskie i wszędobylskie rodzeństwo. Marzyłem choćby o skrawku podłogi tylko dla siebie. Własne biurko do odrabiania lekcji? Zapomnij!
– Poczekaj, aż siostra skończy się uczyć. Nie jesteś pępkiem świata! – na okrągło strofowała mnie matka.
– I tak ciągle przynosisz dwóje – dodawał podchmielony ojciec. – Nic z ciebie nie będzie!
Pewnego dnia, usłyszawszy te słowa po raz kolejny, wściekłem się do tego stopnia, że chwyciłem plecak i wybiegłem z domu. Miałem szesnaście lat i rosnący we mnie bunt w końcu musiał znaleźć ujście.
Nie wiedziałem, dokąd biegnę, po prostu gnałem przed siebie. Oczy piekły mnie od łez, a po skroniach ciekły strużki potu. Błądziłem po ulicach jak bezpański pies, ale nie zamierzałem wrócić tej nocy do domu. Niech się pomartwią. Niech żałują, że mieli mnie gdzieś. Niech mnie szukają. Bo w głębi serca miałem nadzieję, że ktoś mnie w ogóle szuka…
Wiedziałem, że wszędzie będzie lepiej
Wylądowałem na dworcu kolejowym. Był mały i obskurny. Skrzypiące drzwi ciężko zwisały na zawiasach, utrudniając podróżnym wejście. Ściany poczekalni pokrywało wulgarne graffiti. Usiadłem na ławeczce wewnątrz budynku i naciągnąłem kaptur na głowę. Nie zdążyłem nawet włożyć słuchawek do uszu, kiedy usłyszałem głos nad głową.
– Hej, czego tu szukasz?
Zerknąłem w górę, spłoszony i spięty. Przede mną stał chłopak, ładniutki jak dziewczyna, niższy i drobniejszy ode mnie, ale chyba nieco starszy. Miał na sobie bluzę z kapturem, na którą narzucił skórzaną kurtkę. Była na niego za duża i wyglądała na drogą. Przyglądałem mu się przez chwilę. Nie miałem pojęcia, co powinienem odpowiedzieć, jak się zachować. Kazać mu spadać czy się zaprzyjaźnić? Chłopak przestępował z nogi na nogę, tracąc cierpliwość. Nie sprawiał wrażenia agresywnego ani groźnego, więc totalnie mnie zaskoczył, gdy znienacka kopnął mnie ciężkim butem w kostkę.
– Auć! – syknąłem i pochyliłem się, by rozmasować bolącą nogę. – Porąbało cię?
– Pytałem o coś…
– Nic ci do tego! – warknąłem. – Tobie na pewno nie muszę się tłumaczyć.
Chłopak roześmiał się wesoło.
– Nawiałeś z chaty, co? Dobra, chodź – klepnął mnie pojednawczo w ramię, a potem dziarskim krokiem wyszedł z budynku.
Z ociąganiem wstałem i powlokłem się za nim. I tak nie miałem innego pomysłu na tę noc. Na zewnątrz było już ciemno. Opatuliłem się szczelniej bluzą i jeszcze mocniej naciągnąłem kaptur.
Byliśmy z różnych światów
Nie znałem chłopaka, za którym wyszedłem w mrok, ale zaufałem mu. Tak po prostu. Całą drogę rozmawialiśmy. To znaczy głównie Bolo nawijał. Nie uciekł z domu, ale często nocował poza chatą. Rodzice mieli wobec niego wielkie plany. Mama nauczycielka, tata lekarz. A on? On chciał być sobą, nie „projekcją oczekiwań swoich starych”, jak to określił.
– Masz porządny dom i rodziców, którym na tobie zależy, i jeszcze narzekasz – burknąłem, rozkopując żwir na ścieżce. – Bogaty paniczyk, któremu się w głowie przewraca…
– Nie ma czego zazdrościć, uwierz. Dla nich nigdy nie będę dość dobry – w jego głosie zabrzmiała gorycz.
Pochodziliśmy z dwóch różnych światów, ale łączyły nas ten sam żal i gniew na rzeczywistość. Przyprowadził mnie do opuszczonego, zdewastowanego domu. Przez dach można było obserwować gwiazdy.
– Możesz się tu przekimać. Wybieraj – Bolo, któremu wrócił humor, z uśmiechem potoczył ręką wokół siebie. Na gołym betonie leżały stare materace, koce i śpiwory.
– Dzięki – powiedziałem.
– Zobaczymy się jutro – powiedział na odchodne.
Słyszałem chrzęst żwiru i trzask gałązek pod jego ciężkimi butami, a potem wszystko ucichło. Zostałem sam. Położyłem się na brudnym materacu, naciągnąłem bluzę aż na kolana i okryłem się zalatującym stęchlizną śpiworem. Było zimno.
– Dlaczego mnie nie szukacie? – wyszeptałem w ciemność, połykając niemęskie łzy. Nie chciałem płakać, chciałem być twardy, ale… byłem nieszczęśliwym smarkaczem, tym bardziej zagubionym, że nikt nie próbował mnie odnaleźć.
Nazajutrz Bolo przyszedł z kolegami. Czterech chłopaków przyniosło ze sobą kilka butelek wina. Poczułem skrępowanie, ale przyłączyłem się do współnego biesiadowania. Pamiętam ten moment doskonale, by wydawał mi się cudowny. Patrzyłem przez dziurawy dach w niebo i wreszcie było mi dobrze, wreszcie miałem wszystko gdzieś, problemy, pretensje, złość, żal zniknęły. Bosko rozluźniony żartowałem z chłopakami, leżąc na starym materacu i nie myśląc o niczym istotnym.
Mimo wszystko tam wróciłem
Nie wiedziałem, że stan ułudnej beztroski może być taki groźny. Dobrowolnie i niezauważalnie zapadłem się w niego jak w bagno. Alkohol stał się moją codziennością. Nie martwiłem się o nic. Miałem gdzie spać i co jeść, ponieważ Bolo przynosił nam jedzenie albo zamawiał pizzę. Rodzina? Nie zamierzałem się nimi przejmować, skoro oni nie przejmowali się mną.
Czemu więc postanowiłem wrócić? Poczułem tęsknotę. Głównie za rodzeństwem. Kto by pomyślał… Chciałem ich zobaczyć choćby przez chwilę, usłyszeć ich piskliwe głosy, które wcześniej tak mnie irytowały. Po raz pierwszy od wielu dni opuściłem swoją kryjówkę.
Serce łomotało mi w piersi, gdy pokonywałem kolejne stopnie schodów starej kamienicy. Obskurne ściany straszyły jak zwykle. Z góry dobiegała znajoma wrzawa dziecięcych głosów. Stanąłem pod drzwiami i wziąłem głęboki oddech, a potem nacisnąłem klamkę. W domu panował typowy harmider. Nikt nie zauważył mojego przybycia. Zapukałem we framugę drzwi.
– Jak ty wyglądasz?! – wrzasnęła na mój widok matka, jakbym zniknął zaledwie na parę godzin. – Gdzieś ty był w ogóle?! – nie czekając na moją odpowiedź, zamachnęła się trzymaną w ręku ścierką.
Chwyciłem matkę za nadgarstek i spojrzałem jej prosto w oczy. Poczułem, że drży. Przytuliłem się do niej bez zastanowienia, odruchowo, jak wtedy, gdy byłem małym chłopcem i stłukłem sobie kolano. Stała przez chwilę jak sparaliżowana, ale w końcu odwzajemniła mój uścisk.
– Śmierdzisz! – fuknęła na mnie, gdy wreszcie wypuściłem ją z objęć.
– Mogę się wykąpać?
– Jesteś u siebie – otarła oczy rąbkiem fartucha. – Podgrzeję zupę.
Wykąpałem się, a potem usiadłem w kuchni i przyglądałem się matce, siorbiąc gorącą pomidorówkę.
– Przed ucieczką tak o mnie nie dbałaś…
– Gadasz głupoty! – fuknęła. – I dość tych wygłupów. Wracaj do domu. Obiecaj.
Tej nocy zasnąłem we własnym łóżku. Czysty, najedzony i potwornie zmęczony. Pobudka nie była jednak miła. Uporczywy ból rozsadzał mi skronie, a od środka ssało tak, jakbym umierał. Z miejsca zapomniałem o tym, że obiecałem mamie zostać w domu. Nawet się nie pożegnałem.
Nie chciałem być jak ojciec
Znowu biegłem ulicami miasteczka, spocony, zaspany, smagany zimnym wiatrem. Byle szybciej. W końcu dotarłem do żwirowej ścieżki. W kryjówce zastałem pijanych w sztok chłopaków.
– Gdzie Bolo? – zapytałem, ale nie byli w stanie udzielić mi odpowiedzi.
Chwyciłem stojącą na parapecie butelkę taniego wina i wychyliłem ją do dna. Poczułem się lepiej. Bolo nie zjawił się aż do wieczora, a z resztą chłopaków poza piciem nic mnie nie łączyło. Na noc wróciłem do domu. Drugi raz już się tak nie denerwowałem.
– Gdzie byłeś? – spytała matka.
Ojciec siedział w fotelu, bębniąc palcami w stół. Był wściekły. Wyglądało, jakby z trudem powstrzymywał się od przyłożenia mi. Wzruszyłem ramionami. Nie bałem się go. Łez matki też nie. Byłem znieczulony.
– Z kumplami. Co ci do tego? – odparłem lekceważącym tonem. – Nagle cię obchodzi, co robię i z kim się zadaję? W ogóle zauważyłeś, że mnie nie było?
– Nie pyskuj, smarku! – ojciec zerwał się z fotela. Złapał mnie za bluzę i przyciągnął do siebie.
Stał tak blisko, że stykaliśmy się czubkami nosów. Kiedy dorównałem mu wzrostem? Kiedy tak się skurczył? Po czole ciekła mu strużka potu.
– Piłeś – wycedził.
– Ty też. Jak zwykle.
Odepchnął mnie i trzasnął w twarz. Poczułem piekący ból, ale powstrzymałem się przed dotknięciem policzka. Podobnie jak przed oddaniem ciosu. Zresztą ojciec już się cofnął i opadł ciężko na fotel. Wyjął papierosa, zapalił i zaciągnąwszy się głęboko, wypuścił kłąb dymu.
– Wrócisz do domu i skończysz szkołę, a potem rób, co chcesz – powiedział spokojnie.
Spojrzałem na mamę: mięła nerwowo ścierkę, łzy ciekły po jej przedwcześnie postarzałej twarzy. Całemu zajściu przyglądało się moje przestraszone rodzeństwo. Przez moment zrobiło mi się nawet wstyd.
– Chyba nie chcesz być taki jak on, co? – matka wskazała ruchem głowy ojca.
Milczałem. Co to za pytanie? Jak śmie czegoś ode mnie oczekiwać? Jakim prawem? Czy chociaż zgłosiła na policję, że zniknąłem? Zacisnąłem pięści, próbując zapanować nad kolejną falą gniewu.
– Proszę… – wyszeptała i osunęła się na podłogę.
Wyglądało to tak, jakby przede mną klęczała, jakby mnie błagała.
– Wstawaj, głupia, nie rób szopki! – wrzasnął ojciec. – Chce być ćpunem i pijakiem, to niech sobie będzie! Krzyż na drogę.
Tama, jaką stawiałem złości, pękła. Kopnąłem stojące w pobliżu krzesło, pchnąłem stół tak mocno, że się przewrócił. Ojciec poderwał się jak na sprężynie i ruszył na mnie. Wyglądał jak rozjuszony byk. Może dorównywałem mu wzrostem, ale wagowo nie miałem z nim szans.
Uciekłem. Kilkoma susami pokonałem schody i pognałem do kryjówki. Dym wewnątrz był tak gęsty, że ledwo rozpoznawałem twarze.
Był moim jedynym przyjacielem
– Bolo? Gdzie jesteś? Musimy pogadać.
– Ślepy jesteś? – burknął ktoś. – Nie ma go.
– Od jakiegoś czasu nas olewa…
– Nie ma co żreć…
Z trudem wydobyłem od nich adres Bola. Mieszkał na obrzeżach miasta, więc trochę trwało, nim tam dotarłem. Nie miałem kasy na taksówkę ani szans na stopa. Dom rodzinny mojego kumpla był okazały, otoczony wysokim płotem. Przy furtce znajdował się domofon. Wcisnąłem guzik.
– O co chodzi? – usłyszałem młody kobiecy głos.
– Czy jest Bolo? Ja do Bola, to znaczy… – urwałem, bo nagle zdałem sobie sprawę, że nie znam jego prawdziwego imienia. Zrobiło mi się głupio.
Dziewczyna milczała. Już myślałem, że się rozłączyła.
– Ty jesteś Mati, tak? – odezwała się wreszcie. – Mówił mi o tobie.
– Lubił? Już nie lubi? Gdzie jest? Co się z nim dzieje? Starzy zamknęli go w chacie i nie pozwalają mu się ze mną zadawać? Bo margines i patologia?!
– Nic nie rozumiesz… Mój brat… mój brat nie żyje.
Nie uwierzyłem. Musiałem się przesłyszeć.
– Co? Co ty gadasz?
– Jutro… jutro pogrzeb. Przyjdź, jeśli chcesz.
Koniec rozmowy. Koniec ułudy. Rzeczywistość walnęła mnie z siłą kowalskiego młota. Osunąłem się na ziemię…
Wraz z nim straciłem wszystko
Mój przyjaciel umarł. Już go nigdy nie zobaczę. Mojego najlepszego kumpla, któremu się żaliłem, z którym piłem, paliłem, śmiałem się, spałem ramię w ramię, a nawet nie zapytałem, jak naprawdę ma na imię. Wielu rzeczy nie powiedział mi wprost, choć niby tyle gadał. Nie odtrąciłem go i myślałem, że to wystarczy, by poczuł się lepiej. Ale przecież dalej uciekał z domu, otumaniał się, dalej ze sobą walczył. Obaj desperacko spragnieni bliskości, czułości, zrozumienia.
A teraz nie żył. Mój przyjaciel odszedł. Już o nic go nie zapytam, już nigdy go nie uściskam. Miałem ochotę wyć z bólu. Chciałem krzyczeć i walić pięściami w tę cholerną bramę. Od świata za tą bramą Bolo uciekał. To ich wina, że nie żyje! Teraz płaczą, ale to oni go do tego doprowadzili. Swoją nieczułością, brakiem akceptacji, wiecznymi wymaganiami. To oni go zabili. Dokładnie tak! Teraz już im nie przyniesie wstydu, już ich więcej nie zawiedzie, teraz mogą się dopieszczać swoją żałobą. Dranie!
Ale ja nie byłem lepszy. Nie pomogłem mu, nie powstrzymałem go, nie przypilnowałem, nie tuliłem dość mocno, gdy mogłem. Umarł sam. Potworne wyrzuty sumienia niemal wgniatały mnie w glebę.
Nie wiem, ile czasu spędziłem pod tą cholerną bramą, nim wreszcie zebrałem się w sobie, dźwignąłem na nogi i odszedłem.
Do domu dotarłem spocony, drżący, z opuchniętymi od płaczu oczami. Poczłapałem do kuchni. Była tam. Moja mama. Siedziała na stołku i obierała ziemniaki. Klęknąłem i objąłem ją w pasie.
– Przepraszam – wyjąkałem. – Tak bardzo przepraszam. Już nie będę…
Poczułem jej dłonie głaszczące mnie po włosach, twarzy, plecach.
– Ja też przepraszam – wyszeptała i przytuliła mnie do piersi. Mocno, ciasno.
Rozpłakaliśmy się oboje. Było mi ciepło. Byłem bezpieczny. Czasem taka jedna chwila wystarczy, by coś zrozumieć i docenić. Moja mama nie była specjalnie czuła ani wylewna, często krzyczała i mnie karciła, ale nigdy by się ode mnie nie odwróciła. Choćby nie wiem co. Więc ja też nie miałem prawa jej porzucać.
A potem zrobiło się jeszcze cieplej i ciaśniej, gdy zaczęły nas obejmować kolejne ręce i kolejne… Moje rodzeństwo. Dziwnie ciche.
Na koniec ta najsilniejsza, choć zarazem taka słaba i nieporadna para rąk. Mój ojciec obejmował całą swoją rodzinę drżącymi ramionami. I płakał razem z nami.
Odnalazłem swój spokój
Nie poszedłem na pogrzeb Bola. Nie dałbym rady. Na samą myśl, że leży w trumnie, zastygły w ostatnim bólu, którego nie mógł znieść, znowu miałem ochotę wyć. Bałem się, że zrobię albo powiem coś głupiego. Czułem żal do jego starych, ale oni też przeżywali swoją tragedię. W końcu stracili dziecko.
Śmierć Bola wstrząsnęła mną, jakby przez moją duszę przeszło tornado. Strasznie mi go brakowało, ale zrozumiałem też, że nie chcę skończyć jak on. Samotny, nieszczęśliwy i zagubiony. I nie chciałem skończyć jak mój stary – topiący smutki i wyrzuty sumienia w alkoholu, odurzający się, by uciec od problemów, choć to tylko pogarszało sytuację. Nie był zły, tylko słaby. Ktoś musiał go wyręczyć, przejąć jego rolę. Byłem najstarszym synem, moja rodzina potrzebowała mnie i mojej siły, więc musiałem się ogarnąć.
„Wróć do domu, skończ szkołę, a potem rób, co chcesz”. Tak powiedział ojciec, raz w życiu udzielając mi mądrej rady, której posłuchałem.
Jako szesnastolatek nie wiedziałem, czego chcę. Za to doskonale wiedziałem, czego nie chcę. Nie chciałem być taki jak mój stary.
Wróciłem do domu, skończyłem gimnazjum, technikum, znalazłem pracę i jestem głową mojej rodziny. To, że matka i rodzeństwo mnie potrzebowali, okazało się ważniejsze niż to, że ja potrzebowałem ich. Ojciec zginął kilka lat później, gdy po pijaku wtargnął na jezdnię i potrącił go samochód. Może to zabrzmi bezdusznie, ale jego śmierć nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak odejście Bola.
Mój przyjaciel był zagubionym dzieciakiem, a mój ojciec dorosłym mężczyzną. Bolo czuł się odrzucony i opuszczony przez swoją rodzinę. Mój ojciec, pijąc, opuszczał nas i porzucał każdego dnia. I nie potrafił przestać, mimo tamtej magicznej chwili w kuchni, gdy stanowiliśmy jedność.
Gdy ja kiedyś zostanę ojcem, chcę być dla moich dzieci jak skała. Nie, jak opoka. O skałę mogą się roztrzaskać delikatne marzenia i dopiero kształtujące się, wrażliwe, młodzieńcze „ja”. Tak jak stało się w przypadku Bola. Za nim zawsze będę tęsknił…
Czytaj także:
„Chciałem zaszaleć i umówiłem się na randkę w ciemno. W kawiarni zamiast ostrej laski, czekała moja żona”
„Mój mąż z zawodu jest dyrektorem. W domu wydaje nam rozkazy, a palec wskazujący boli go od grożenia”
„Kochanek przez rok mówił, że zostawi żonę. Zrobił to, ale wrócił do niej po 5 godzinach”