Nie pamiętam tego, co działo się za pierwszym razem. Dzięki Bogu. Chociaż… Nie sądzę, żeby jakikolwiek Bóg istniał, skoro pozwolił na coś takiego. Pamiętam za to wszystko, co działo się później, kiedy miałam dziewięć, dziesięć lat.
Ojca, który za najmniejszy przejaw nieposłuszeństwa, opieszałości w wykonaniu rozkazu, impertynencji polegającej na użyciu słowa „nie” – sięgał po pas. Pas zostawiał głębsze rany w środku mnie niż na skórze. Ojciec wiedział, jak bić, żeby niemal nie było śladów. Matka patrzyła na to z zaciętą miną. Nigdy nie stanęła w mojej obronie. Ani razu. Wierzyła w wychowanie twardą, surową ręką.
Uwolniłam się od nich
Londyn jest idealny. Wielkie miasto, łatwo zniknąć. Łatwo co jakiś czas zmienić fryzurę, styl ubierania się. Póki nie robisz niczego, co zwraca na ciebie uwagę innych, nikt się tobą nie przejmuje. Tu odetchnęłam głęboko po raz pierwszy, mając osiemnaście lat i trzy dni.
Czułam, jakby to były moje nowe narodziny, mój pierwszy oddech. Były też łzy, ale inne niż dotąd. Płacz – pełen ulgi, radości, że się udało, i żalu, że nie miałam odwagi zrobić tego wcześniej.
Przez pierwsze dni w mojej maleńkiej, wynajętej na dwa tygodnie klitce siedziałam i powtarzałam:
– Nie. Nie. Nie. Nie chcę. Nie zgadzam się. Nie, nie, nie.
Mówiłam to na okrągło, próbując sobie odbić wszystkie lata, kiedy to słowo było w moim słowniku zakazane. I przeliczałam liche pieniądze, jakie zabrałam ze sobą, okradając matkę z funduszu „na czarną godzinę”. No i szukałam pracy. A oni szukali mnie.
Szukali mnie
Kusiło mnie, by wysłać im list lub e-mail, żeby przestali, żeby usunęli moje zdjęcie ze strony fundacji zajmującej się poszukiwaniami zaginionych osób, ale tym samym spaliłabym swoją kryjówkę. A nie mogłam, musiałam stanąć na nogi. Musiałam wreszcie pozbyć się tego niewolniczego piętna, które wciąż i wciąż zdawało się płonąć żywym ogniem na moim czole. Za mój wstyd, za mój ból i upokorzenie. Zniknęłam. To ich kara.
Nigdy się nie dowiedzą, czy żyję, czy nie. Czy zostałam uprowadzona do burdelu w Niemczech, uciekłam z kochankiem na Seszele czy zakopano mnie gdzieś w rowie? Będą wciąż się nad tym zastanawiać. W każdej minucie. W każdej sekundzie. Żyje? Nie żyje? Kiedy o tym myślałam, uśmiechałam się. To było wredne. Wredne do szpiku kości i okrutne. Ale czy oni nie byli okrutni dla mnie?
Mam ogromną traumę
Budziłam się w nocy zlana potem. W snach wracałam do rodzinnego domu, do tapet we wrzosowe prążki i do zapachu pomidorówki, ulubionej zupy mojego szanownego ojca. Do strachu, że znowu zrobiłam coś źle. Do słów:
– No, tym razem ci się nazbierało!
Wracałam do czujności dzikiego zwierzęcia oglądającego się za siebie, patrzącego wokół, sprawdzającego, czy ktoś go nie śledzi, czy nie patrzy zbyt uważnie spod zmrużonych powiek… Krzyczałam przez sen. Jęczałam, błagając, żeby przestali. Mówiły mi o tym współlokatorki, które dobijały się do pokoju, gdy je budziłam swoimi krzykami.
Dlaczego nikomu nic nie powiedziałam? Bo zawsze słyszałam, że nikt mi nie uwierzy. Kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą, szczególnie dla dzieciaka. Komu wierzyć, jeśli nie rodzicom, nawet jeśli cię krzywdzą? Zresztą to, że mnie krzywdzą, zrozumiałam dużo później. Ale wtedy wiedziałam już więcej o konsekwencjach. Izbie dziecka, domu dziecka, rodzinach zastępczych, w których też dochodziło nieraz do strasznych rzeczy.
Musiałam nauczyć się żyć
Nie wiem też, czemu mnie szukali. Bo chyba nie z troski, o którą nigdy ich nie podejrzewałam? Ale niech szukają jak najdłużej, niech ta piekielna niepewność o mój los ich zadręcza. Zasłużyli sobie.
Każdego ranka budziłam się, nie wierząc, że przeżyłam kolejny dzień bez bólu i upokorzenia. Zaczynałam z lekkim sercem, szłam do pracy w kawiarni, ludzie uśmiechali się na mój widok, a ja uśmiechałam się do nich. Do czasu. Do czasu, kiedy w mojej głowie pojawiały się obrazy tamtych dni – nieproszone, niechciane.
Stałam za ekspresem do kawy jak chmura gradowa, z sercem jak kamień, zmuszając się do uśmiechu. Wracałam do domu, zagryzając wargi i zaciskając zęby, żeby nie płakać w metrze. Zamykałam się w mojej klitce – opłacanej już za zarobione, a nie ukradzione pieniądze – i nie tyle płakałam, ile wyłam. Wyłam, próbując wypchnąć przez kanaliki łzowe cały mój ból, strach i żal, całe rozgoryczenie i nieszczęście, które w sobie nosiłam.
Tak się bujałam na huśtawce nastrojów, nie zauważając, jak zmieniają się kolejne pory roku, zresztą w Londynie to mniej widoczne niż w moim miasteczku. Dni, tygodnie i miesiące zlewały się w jedną masę – radosnych poranków, pełnych entuzjazmu i nadziei, że dziś będzie dobrze, będzie całkiem nieźle, a w każdym razie lepiej niż wczoraj, i przeraźliwie smutnych, rozpaczliwych wieczorów.
Poszłam na terapię
Bałam się zaczepek innych ludzi. Bałam się uśmiechów i durnych pogaduszek, bałam się podawania ręki i uścisków na powitanie. Nie umiałam zachowywać się swobodnie w towarzystwie, a już zwłaszcza wobec osób w wieku moich rodziców. Drżałam tak, że nie umiałam tego ukryć. Kiedy pierwszy raz jakiś Anglik w średnim wieku wyciągnął do mnie zwiniętą dłoń – jak się okazało, by wysypać do mojej dłoni drobne monety – zemdlałam.
W końcu trafiłam na terapię, dzięki której mogłam wyrzucić z siebie to, co do tej pory dusiłam głęboko w środku. Mimo namawiania, by wybaczyć rodzicom, dać im znać, że żyję – tylko po to, by zamknąć przeszłość i iść do przodu. Nie umiałam im wybaczyć braku miłości i znęcania się nade mną. Tresury i poniżania. To była moja satysfakcja: wyobrażać sobie, jak cierpią, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Miesiąc, pół roku, rok…
Choć wcale nie wiem, czy tak faktycznie jest. Nie wiem, czy nadal mnie szukają, może przeszli do porządku dziennego nad sprawą zaginięcia jedynej córki. Może powiedzieli sąsiadom, że wyjechałam. A sami zgrzytają zębami jedynie na myśl o tym, że ukradłam im kilka tysięcy złotych. A może nie, może wciąż szukają, aż znajdą…
Pisałam do nich listy. Właściwie krótkie notatki. „Żyję, żałujcie?” albo coś podobnego. Wszystkie paliłam nad świeczką. Wysłanie tego byłoby oznaką mojej słabości, a im dałoby zbyt wielką władzę nade mną. Znów. Nie mogłam do tego dopuścić. W myślach widziałam ich zszokowane twarze, gdy listonosz przynosi kopertę. Te wyobrażenia ulatywały gdzieś z dymem palonego papieru.
To było tylko złudzenie
Któregoś dnia miałam wrażenie, że dostrzegłam moją matkę w tłumie na ulicy. Coś przyciągnęło mój wzrok. Sposób poruszania się, jakiś gest… W pierwszej chwili chciałam uciekać, całe ciało spięło się do biegu, adrenalina skoczyła nagle i kazała pędzić przed siebie, do domu, do mojej bezpiecznej klitki, i schować się tam na cały dzień, cały tydzień, całe życie. To było tylko złudzenie.
Zacisnęłam drżące dłonie w pięści. Udało mi się złapać oddech, wyprostować i przejść ulicą do końca, a potem skręcić i przez skwer dotrzeć do kawiarni. Uświadomiłam sobie, że to przecież niemożliwe.
Oni niemal nigdy nie opuszczali miasta, wyjazdy wakacyjne uznawali za głupie fanaberie. A Londyn? Taki wyjazd byłby dla nich całkowicie nie do pomyślenia. Jednak strach przed przypadkowym spotkaniem został. Znowu zaczęły się złe sny, krzyki i płacz wieczorami, ze strachu, że kolejna noc przyniesie tylko ból zamiast odpoczynku.
Zmieniłam imię i nazwisko. To banalnie łatwe, jeśli wymyśli się dobre uzasadnienie. Jak mnie znajdą, będę mogła im pomachać przed nosem dokumentem i powiedzieć: to nie ja! Tamtej mnie już nie ma.
W dniu, kiedy odbierałam swoje nowe dokumenty, odetchnęłam z prawdziwą ulgą drugi raz w życiu. Słowo ma wielką moc. Nowe imię dało mi nowy początek. Czułam się tak, jakby spadł ogromny ciężar, jakby ktoś rozkuł kajdany, które pętały mi nogi i ręce. Tak, słowo ma wielką moc. Nawet to niewypowiedziane. Dlatego nigdy nie zamierzam powiedzieć: „wybaczam”. Brak przebaczenia i niewiedza – to na zawsze będzie ich kara.
Czytaj także: „Rodzina myśli, że żyję w luksusie, bo pokazuję im zdjęcia innych jak swoje. Kłamię, bo nie przyznam się, że mi nie wyszło”
„Mąż co wieczór wymykał się z domu i wracał spocony. Sprawa śmierdziała na kilometr, ale to nie o inną kobietę chodziło”
„Nie mogłam zajść w ciążę, więc teściowie wzięli sprawy w swoje ręce. Pojechali do sanktuarium i tam wymodlili wnuka”