Moja mama nie była najlepszą mamą na świecie. Często nie miała pojęcia, co się ze mną dzieje, czy mam wszystko do szkoły, czy nie jestem głodna, czy nie mam kłopotów. Nie piła, nie biła, ale nie do końca, jak to się mówi, ogarniała rzeczywistość i bycie matką.
Po śmierci taty, który zginął w wypadku samochodowym, na pewno nie było jej łatwo, ale inne samotne matki jakoś dawały radę, a ona… No nic. Było, jak było. Niewesoło na tyle, że ja postanowiłam nie zakładać rodziny. Nie miałam dobrego wzorca, nie chciałam powielać błędów matki, jej nieporadności, być może zapisanej w genach, i skazywać kolejnego pokolenia na nieszczęśliwe dzieciństwo.
Wolałam być daleko
Dużo pracowałam. Taka forma ucieczki od przeszłości. Szybko też wyprowadziłam się z domu. Uciekałam najpierw w naukę, potem w poszerzanie wiedzy na studiach, następnie w pracę i szkolenia. Byłam jednym z bardziej cenionych fachowców w branży, zarabiałam niezłe pieniądze i korzystałam z życia. Nie zapomniałam o mamie. Co miesiąc przelewałam jej część mojej pensji, żeby wygodniej jej się żyło. Ze swoją groszową emeryturą nie dotrwałaby nawet do połowy miesiąca. Nie miałam pretensji o to, że muszę jej pomagać, czułam się z tym dobrze, czułam się lepszą córką, niż ona była matką. Grunt, że nie musiałam tam wracać.
Mama zachorowała
Diagnoza przyszła w momencie, kiedy mój zespół zdobył kolejną nagrodę za projekt. Już nawet ich nie liczyłam. Miałam pod sobą kilkunastu młodych, ambitnych ludzi i szliśmy po laury jak po swoje.
Mama trafiła do szpitala, a ja się dowiedziałam, że jest chora. Poważnie. Niewiele mówiły mi wtedy obce nazwy chorób. Jedynym zrozumiałym pojęciem, które padało wielokrotnie, było słowo „zespół”. Nagle stało się opisem czegoś niedobrego, na co cierpiała mama, co czyniło ją coraz słabszą i niezdolną do wykonywania podstawowych czynności, do zadbania o siebie samą.
Musiałam pomyśleć.
– Pani mama w krótkim czasie będzie potrzebowała stałej opieki – powiedział lekarz. – Nawet całodobowej, niech pani pomyśli o ośrodku.
Nie chciałam myśleć o ośrodku. To było jak oddanie dziecka do bidula. Mama się mnie nie pozbyła, nie posłała do jakiego internatu, więc… Ośrodek nie wchodził w grę. Zresztą zarabiałam dobrze, było mnie stać na opłacenie opiekunki czy pielęgniarki. Chciałam nawet zabrać mamę do siebie, ale przeprowadzka przez pół Polski wzbudziła w niej takie przerażenie, że odpuściłam po kilku atakach histerii.
Zatrudniłam opiekunkę
Wróciłam więc do siebie, a mama została u siebie, w towarzystwie pani Moniki, która miała się nią opiekować. Podobno w agencji nie było lepszej opiekunki. Pani Monika zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Kompetentna, po kilku kursach, uprzejma i ciepła. Miałam nadzieję, że pod jej opieką mama będzie czuła się dobrze i bezpiecznie. Tak się wydawało przez jakiś czas.
Opiekunka zdawała mi relacje, wysyłała zdjęcia. A ja przyjeżdżałam w każdy weekend, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Było, w absolutnym. Mama miała domowe obiady, wychodziła na spacer, brała leki, które powinna była brać, w domu panował porządek…
Aż pewnej soboty zastałam panią Monikę z podbitym okiem. Wręczyła mi wypowiedzenie umowy w trybie natychmiastowym, zero dyskusji.
Mama stała się agresywna
Mama podobno rzuciła w nią wazonem. Cud, że kobieta oka nie straciła, a kryształ rozbił się dopiero w zetknięciu z podłogą, a nie jej głową. Wcale się nie dziwiłam, że odeszła. Musiałam wziąć urlop i zatrudnić kogoś nowego.
Niestety, po 3 tygodniach sytuacja się powtarzała. Mama stawała się agresywna bez powodu, rzucała się z pazurami na nowe opiekunki albo miotała w nie, czym popadło. Stawała się nieobliczalna i groźna.
Agencja odmówiła przysłania kolejnej osoby. Lekarze rozkładali ręce, bo poza faszerowaniem mamy lekami uspokajającymi nie mieli innego pomysłu na opanowanie napadów jej furii.
A ja nadal nie chciałam się zgodzić na dom opieki, gdzie byłaby pewnie szprycowana lekami, żeby leżała cicho i nie sprawiała problemów. Starałam się znaleźć opiekę na własną rękę, ale po mieście zaczęły chodzić plotki i nikt nie chciał ryzykować.
Zabrałam ją do siebie
Nie miałam wyjścia. Histeria nie histeria, spakowałam jej rzeczy i zabrałam matkę do siebie. Musiałam znaleźć sposób na jej agresję i poszukać opieki na kilka godzin dziennie. Co jednak oznaczało, że przez pozostały czas ja będę uwiązana do mamy.
Wychodziłam z domu do pracy w ostatniej chwili i jako pierwsza wybiegałam z biura. Skończyło się siedzenie z zespołem po godzinach, by wypracować jak najlepszą opcję, którą przedstawimy klientowi.
Mogłam najwyżej pomagać zdalnie, o ile nie byłam zajęta pędzeniem do kolejnego lekarza, kąpaniem mamy, karmieniem jej, walką z nią… Skończyły się wyjścia ze znajomymi, kino i teatr, o wyjeździe na wakacje mogłam co najwyżej pomarzyć.
Ataki agresji nie ustawały, przeciwnie, nasilały się. Rzucała się także na mnie, jak na wroga, który jej całą rodzinę zabił. To bolało, nie tylko fizycznie. Starałam się opiekować nią najlepiej, jak umiałam – choć ona nie wykonała ułamka takiej pracy dla mnie, gdy byłam dzieckiem – a ona odpłacała mi krzykiem, złością i biciem.
Miałam dość
Tłumaczyłam sobie, że to nie ona, tylko choroba, ale przez to nie bolało mniej. Lekarze coraz częściej namawiali mnie na ośrodek. Miałabym łatwiej, to prawda, ale… nie chciałam się poddać, jakbym musiała udowodnić i sobie, i jej, że jestem lepsza, że ja każdą rzeczywistość ogarnę. Ten upór fatalnie się na mnie odbijał. Opadałam z sił, psychika też mi siadała.
Mama miała siłę tylko czasami, w trakcie napadów, które mocno ją wyczerpywały. Zrywała się, leciała z pięściami, a potem nie miała siły podnieść do ust szklanki z wodą. Miałam dosyć. Zwłaszcza o czwartej nad ranem, po nieprzespanej nocy, gdy znowu wstawałam z łóżka i starałam się ją uciszyć, bo krzykami pobudzi sąsiadów. Gdy prosiłam, by nie uciekała z domu przez balkon. Miesiąc, dwa, pół roku, rok…
Nie widziałam dla siebie innego wyjścia z sytuacji. Potrzebowała mnie, tak jak kiedyś ja potrzebowałam jej, więc chciałam stanąć na wysokości zadania. Pytanie, jak długo wytrzymam, nim całkiem się załamię.
Straciłam swoje życie
Chodzą plotki o zwolnieniu mnie. Mój zespół, pozbawiony lidera, już nie wygrywa konkursów. A ja pracuję na pół gwizdka. Jeśli faktycznie mnie zwolnią, stracę nie tylko pozycję, na jaką pracowałam całe życie, ale także regularny dochód. Co mi wtedy pozostanie?
Cieszę się, że nie mam dzieci, że nie będą się musiały ze mną męczyć.
Chyba pora rozejrzeć się za domem opieki. Póki mam pracę i mnie na niego stać. Nie wiem, czemu nie potrafię się poddać, czemu zwlekam. Czemu traktuję to jak wyzwanie i sprawdzian. Czemu muszę być prymuską również w takiej sytuacji, choć nikt nie miałby mi za złe oddania matki do zakładu z profesjonalną opieką.
Na razie trwam. Staram się. Egzystuję z dnia na dzień. Próbuję przetrwać i nie zwariować, nie rozsypać się, kiedy widzę, jak choroba wyniszcza organizm i umysł mojej mamy. Nigdy nie stąpała twardo po ziemi, a teraz całkiem traci z nią kontakt. Każdego dnia widzę, jak dalej odpływa, staje się bardziej apatyczna i nieobecna. Jedyne przebłyski świadomości to momenty agresji, potrafi wybuchnąć w jednej chwili. Wtedy wie, co robi.
Czuję się na nią skazana. Moje życie wygląda zupełnie inaczej, niż planowałam. Nie chciałam się nikim opiekować, nie chciałam nikomu łamać życia, nie chciałam nikogo zawodzić. Los ze mnie zadrwił i uczynił ze mnie matkę własnej matki. Podobno kształtują nas trud i cierpienie, ale… Ile można? Patrzę na siebie w lustrze, widzę siniaki po jej pięściach i pytam: co w zamian?
Czytaj także: „Postanowiłam, że wyprowadzam się na wieś. Będę sadzić róże i robić masło. Dość mam biegania w wyścigu szczurów”
„Byłam pewna, że rodzice rozstali się, bo ojciec był damskim bokserem. Prawda okazała się o wiele gorsza”
„Teściowa upokarza mnie i stara się udowodnić, że jestem złą matką. Muszę to znosić, bo dała nam dach nad głową”